Polska Agencja Prasowa: Czy na transformację ustrojową w Polsce można patrzeć w kategoriach westernu?
Dr Michał Przeperski: Jak najbardziej! Dla wielu Polaków transformacja rozpoczęła się wraz z wyborami z 4 czerwca 1989 r., a te z kolei kojarzą się przecież ze słynnym plakatem z postacią szeryfa z westernu "W samo południe". Warto w tym miejscu przypomnieć, że ten plakat w sposób symboliczny pokazywał, czym jest Solidarność jako ruch polityczno-moralny. Kowboj z plakatu nie miał bowiem rewolweru, co podkreślało bezkrwawy charakter proponowanej alternatywy.
Transformacja w Polsce nie była jednak klasycznym westernem amerykańskim, ale – ze względu brutalność tego czasu – raczej produkcją w stylu Sama Peckinpaha. W latach 1986-1993 przemoc naprawdę była powszechna. Mieliśmy do czynienia z przemocą symboliczną - doświadczyli jej ci, którym zamknięto miejsca pracy: fabryki czy Państwowe Gospodarstwa Rolne. Powszechna była również i ta fizyczna – napady, rabunki i wymuszenia były codziennością polskich ulic tamtego czasu.
Na zachodzące w Polsce zmiany faktycznie można też spojrzeć jak na dobry western w tym sensie, że do końca trzyma w napięciu, ale już niekoniecznie dlatego, że występują w nim wyłącznie dobrzy bohaterowie.
PAP: Kto jest zatem dobry, a kto zły?
M.P.: Rzeczywistość transformacyjna nie jest tak prosta. Elity – zarówno polityczne, jak i społeczne – oraz przeciętni Polacy nie różnili się aż tak bardzo od siebie, jeśli chodzi o odbiór zmian. Wszystkich charakteryzowało myślenie życzeniowe oraz gotowość na utopię, choć jednocześnie werbalnie wszyscy zgadzali się, że nie ma prostych rozwiązań. Ponadto nikt nawet nie spodziewał się tego, jak zasadnicze zmiany przyniesie transformacja. Dlatego też czarno-biały podział na jednoznacznie dobrych i jednoznacznie złych nie wydaje mi się trafny.
Czy robotnicy zlikwidowanych fabryk, którzy niewątpliwie stali się ofiarami, z automatu są dobrymi bohaterami? Myślę, że nie. Czy osoby wprowadzające zmiany – minister finansów Leszek Balcerowicz i jego współpracownicy, a na niższym poziomie menedżerowie firm – są dobrzy, czy źli? Inaczej na to patrzy ktoś, kto jest po stronie „zwycięzców transformacji” lub jest zwolennikiem neoliberalnego patrzenia na gospodarkę. Dla niego pozytywnymi bohaterami są chociażby brokerzy zmiany, czyli np. doradcy z tzw. Brygad Marriotta lub od Jeffreya Sachsa, którzy dostarczyli całe know-how. Dzięki nim dziś Polska jest rozwiniętym krajem, w którym żyje się nieźle i do którego chce się także przyjeżdżać, a nie tylko z niego wyjeżdżać. Ale inaczej patrzą na to ci, którzy na przełomie lat 80. i 90. stracili czy to status materialny, czy symboliczny.
PAP: A czy w tym westernie występuje również szeryf?
M.P.: To kluczowe pytanie. Na przełomie lat 80. i 90. szeryfa w tej opowieści brakuje, choć taką rolę powinno odegrać państwo. Transformacja jest bowiem również historią abdykacji państwa oraz jego elit przed obowiązkami, które do tamtego momentu wydawały się oczywiste. Do końca lat 80. uważano bowiem, że państwo powinno pełnić wobec obywateli funkcje opiekuńcze – z dzisiejszej perspektywy powiedzielibyśmy nawet, że bardzo mocno opiekuńcze – czyli zapewnić im pracę, która w PRL była obowiązkowa, a także dostęp do usług publicznych, czy rozbudowanego wsparcia socjalnego. To wszystko miało symbolicznie tworzyć socjalistyczne welfare state, czyli państwo dobrobytu. Kiedy spojrzy się na Polskę schyłkowych lat 80., która była krajem bardzo biednym, brzmi to dość niepoważnie, jeśli nie wręcz prześmiewczo. Jednak deklaratywnie państwo komunistyczne w Polsce takie właśnie miało być.
W momencie zachodzących zmian państwo zaczyna się nagle wycofywać. Nie stać go już na rozbudowany socjal. To symboliczne, że na początku lat 90. zamiast szeryfa mieliśmy ministra pracy i polityki socjalnej Jacka Kuronia, który próbował jakoś rozdzielać interwencyjną pomoc. "Kuroniówka" rozumiana najpierw jako zupa, a potem jako zasiłek dla bezrobotnych była jednak wszystkim, na co państwo mogło sobie pozwolić.
Nie można także zapominać o wycofaniu się państwa z zapewnienia Polakom bezpieczeństwa, o czym piszę w kontekście prywatyzacji bezpieczeństwa. Na początku lat 90. masowo pojawiały się agencje ochroniarskie. Słusznie jest to wiązane z procesem uwłaszczenia nomenklatury, w toku którego elity dawnego reżimu komunistycznego, korzystając ze swojej dawnej pozycji, zdobywały uprzywilejowane miejsce w III RP. Nie jest przypadkiem, że te agencje tworzyli byli esbecy. Mnie jednak w tym wszystkim najbardziej interesuje to, że takie agencje były w ogóle potrzebne, ponieważ policja i organy państwa były zbyt słabe. Zaczęły się pojawiać także strzeżone parkingi, tworzone dzięki samopomocy sąsiedzkiej. Powstawały również stowarzyszenia na rzecz zwalczania przestępczości zorganizowanej. Gdy dziś o tym myślimy, wydaje się to czymś niepojętym.
PAP: Transformacja miała Polskę wprowadzić w krąg krajów Europy Zachodniej. Tymczasem w książce cały czas czytamy o Polsce nie jako o Dzikim Zachodzie, ale o Dzikim Wschodzie…
M.P.: W sposób symboliczny w procesie transformacji przeszliśmy bez wątpienia ze Wschodu na Zachód. Dziś to nie budzi wątpliwości. Jednak geograficzne nadal jesteśmy bardziej na Wschodzie, wszak nikt dziś nie zżyma się, słysząc o „wschodniej flance NATO”. W tym sensie określenie "Dziki Wschód" jest pewną grą, próbą umownego ujęcia ówczesnej rzeczywistości. Byliśmy Dzikim Zachodem, ale leżącym na Wschodzie.
To zresztą arcypolskie pytanie, ile jest w nas Wschodu, a ile Zachodu. Na przełomie lat 80. i 90. to pytanie też sobie zadawano. Nie chcieliśmy jednak dłużej dryfować, dla Polaków tego czasu Zachód oznaczał normalność. Natomiast Wschód w postaci Związku Sowieckiego, a potem Rosji zupełnie zbankrutował nie tylko finansowo, ale i pod każdym innym względem. Odrzucenie tego, co narzucone po II wojnie światowej, było naturalne. W okresie transformacji dokonaliśmy wyboru cywilizacyjnego, dołączając do takich zachodnich instytucji, jak NATO czy Unia Europejska. Wszystko to odbyło się w warunkach międzynarodowych sprzyjających jak nigdy wcześniej w XX wieku.
PAP: Wokół jakich wydarzeń budujesz w książce oś swojej opowieści o transformacji?
M.P.: Opowieść o transformacji nie jest możliwa bez polityki. Zaczynam od zmian politycznych z 1986 r., kiedy stery władzy w Związku Sowieckim mocniej chwycił Michaił Gorbaczow. Był pierwszym przywódcą sowieckim, który stwierdził, że nie będzie używał przemocy wobec tych, którzy mają inny pomysł na socjalizm niż ten w wykonaniu ZSRS. Na to nakłada się przełom w stosunkach międzynarodowych, związany z ociepleniem relacji między Waszyngtonem a Moskwą. Chociaż to wszystko działo się ponad głowami Polaków, stanowiło ogromnie ważny kontekst, bez którego trudno by było wyobrazić sobie zmiany w naszym kraju.
One też następują od 1986 r. w polityce gen. Wojciecha Jaruzelskiego, choć zrazu są bardzo ostrożne. Lata 1987-88 to nieco śmielsze próby wprowadzenia reform ekonomicznych, które zresztą kompletnie się nie powiodły. Z kolei rok 1989 to obrady okrągłego stołu wraz z centralnym wydarzeniem, jakim są w moim przekonaniu wybory z 4 czerwca. W tym roku przypada 35. rocznica tych wyborów. To wydarzenie warto docenić jako przykład sprawczości politycznej Polaków, którzy zagłosowali i swoją decyzją faktycznie zmienili rzeczywistość, pokazując swoją podmiotowość polityczną. Wszak umowa okrągłostołowa nie przewidywała tego, że Tadeusz Mazowiecki zostanie premierem PRL. Stało się to możliwe dzięki skali wyborczego sukcesu Solidarności.
Swoją opowieść kończę w 1993 r. To moment wycofania się w końcu wojsk rosyjskich z Polski, a także wyborów parlamentarnych sromotnie przegranych przez obóz solidarnościowy. Raptem po czterech latach rządów polityków wywodzących się z antykomunistycznej opozycji do władzy doszli postkomuniści – to wydarzenie było zaskoczeniem dla obu stron.
Wydarzenia stricte polityczne tworzą jednak tylko generalną ramę, ale staram się patrzeć na ten okres inaczej.
PAP: Czyli jak?
M.P.: Bez polityki nie da się patrzeć na okres transformacji, ponieważ inaczej będzie to opowieść niezrozumiała. Staram się jednak skupić przede wszystkim na życiu codziennym, z bliska przyglądać się życiu społecznemu. Dlatego też korzystam z opowieści różnych ludzi, z różnych miejscowości i o różnym statusie społecznym.
Pozwala nam to uzyskać opowieść nieco inną niż dotychczas dominująca w opowieści o transformacji. Ot, możemy choćby zrozumieć, że rok 1989 nie we wszystkich aspektach stanowił oczywisty przełom. Co prawda był inny Sejm, inny rząd, ale to wcale nie oznaczało, że łatwiej można było kupić chociażby dywan czy skuteczniej realizować swoje marzenia. Także końcowa data transformacji nie jest dla przeciętnego Polaka oczywista, ponieważ wiele zmian następowało ratami. Weźmy choćby bolesną likwidację niektórych gałęzi przemysłu – ona także nie nastąpiła jednym cięciem w 1989 lub 1990 roku.
PAP: Na ile zatem na transformację patrzymy przez pryzmat ogranej kliszy? I co nowego możemy jeszcze zobaczyć?
M.P.: W transformacji bije źródło mitów, które od samego początku organizują III RP. W najlepsze toczone są przecież dyskusje, kto zdradził przy okrągłym stole, a kogo zaliczyć do grona członków tzw. koalicji mądrych. Okres transformacyjny ma wielkie znaczenie dla wszystkiego tego, co w III RP stało się później, była to bezprecedensowa zmiana. Dyskusje na ten temat będą trwały nadal, nie mam ambicji, by je przeciąć, w żadnej mierze nie kwestionuję też ich znaczenia.
Sam nie zgadzam się jednak z mitem zdrady, wedle którego komuniści dogadali się z częścią obozu solidarnościowego w nieczystych i nie do końca jasnych intencjach. Okrągłego stołu nie uważam również za początek sprawiedliwej Polski mlekiem i miodem płynącej. Uważam, że jedna i druga interpretacja tych wydarzeń nie jest zadowalająca, choć też w swojej książce nie chciałem wysadzić w powietrze wszystkich dotychczasowych ustaleń historyków. Przeciwnie, zależy mi przede wszystkim na tym, by zasadniczo uzupełnić je o kontekst społeczny.
PAP: Co zatem nowego wyłania się z analizy tego kontekstu?
M.P.: Dość ugruntowany wydaje mi się potoczny pogląd, że Polacy w końcówce lat 80. byli leniwi, pogrążeni w marazmie, absolutnie niczego im się nie chciało. Jeżeli jednak spojrzymy na rzecz z bliska, zobaczymy, jak bardzo gorączkowo zabiegano o wyjazdy za granicę, jak sprawnie można było robić poważne jak na tamte warunki pieniądze na protobiznesie i ile tak naprawdę energii społecznej emanowało z Polaków.
Z kolei myśląc o latach 90., uważamy, że każdy musiał się martwić konsekwencjami przemian, np. w postaci bezrobocia. Ale naprawdę można było nieprzesadnie się tym wszystkim przejmować. Jeśli wychowywało się wtedy małe dzieci, miało się z grubsza stabilne zatrudnienie, to wspomnienia osób, z którymi rozmawiałem, mówią o czasie szczęścia i spełnienia. Dla takiego człowieka pierwsze lata III RP mogłyby być czasem rozkoszowania się wolnym słowem i faktem, że w księgarniach są książki historyczne, które nie kłamią.
Dzisiaj, po latach, wkładamy w głowy ówczesnych Polaków – zarówno elit, jak i zwykłych obywateli – różne myśli, uważamy, że powinni być tacy albo inni. Zaproponowane przeze mnie spojrzenie pozwala ustalić, co Polacy rzeczywiście mogli wiedzieć, jaki był realny horyzont ich wyobrażeń, co wydawało się im prawdopodobne, a co wręcz przeciwnie. Jest więc to zaproszenie nie do gdybania, ale do spojrzenia na tamte czasy przez pryzmat źródeł. Czy osoby siadające do okrągłego stołu były w ogóle w stanie przewidzieć, jakie to wszystko przyniesie konsekwencje? Opierając się na źródłach, dojdziemy do wniosku, że właśnie nie były. Nie wiem zresztą, czy w 1989 r. w ogóle znalazłby się ktoś, to byłby w stanie przewidzieć to, co się w Polsce wydarzyło.
PAP: A jakie jest dziedzictwo transformacji?
M.P.: Jest ono bogate, zróżnicowane, ale również ambiwalentne. Bez transformacji w takiej formie, w jakiej się ona dokonała, nie sposób sobie wyobrazić dzisiejszej Polski. Okres transformacji na dobre i na złe położył fundamenty pod naszą współczesność. Transformacja przyniosła wolność słowa, wolność gospodarczą oraz wolność zrzeszania się. Ten aspekt jej dziedzictwa jest piękny i jednoznacznie dobry.
Natomiast trudne do przyjęcia jest to, że wymazywane i marginalizowane są pamięć i doświadczenie tych, którzy na transformacji stracili. Mam tu na myśli chociażby robotników z zamykanych fabryk lub wysyłanych na bardzo wczesne emerytury w wieku czterdziestu kilku lat. Z dzisiejszego punktu widzenia myślimy o tym jak o czymś niebywałym, jak o przypadkach jednostkowych, marginalnych. Tymczasem było to masowe doświadczenie.
Zwrócenie uwagi na ambiwalencję doświadczenia wielkiej zmiany uważam za obowiązek intelektualny, ale też obywatelski. Także dlatego, że dyskusje nad oceną transformacji ustrojowej są dalekie od zamknięcia, to wciąż moment historyczny, budzący silne emocje. Myślę, że zbliżająca się 35. rocznica pierwszej tury wyborów czerwcowych z 1989 r. to dobry moment, by do tej ważnej dyskusji dołączyć również głos badacza, który nie wziął udziału w tych wydarzeniach i patrzy na nie jako historyk.
Książka "Dziki Wschód. Transformacja po polsku 1986-1993" Michała Przeperskiego ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.
Michał Przeperski - historyk, pracownik Instytutu Historii PAN oraz rzecznik prasowy Muzeum Historii Polski. Specjalizuje się w dziejach Europy Środkowej w XX wieku, zwłaszcza w procesach transformacji politycznej i społecznej. Autor m.in. książek "Gorące lata trzydzieste. Wydarzenia, które wstrząsnęły Rzeczpospolitą", "Nieznośny ciężar braterstwa. Konflikty polsko-czeskie w XX wieku" czy "Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna". Laureat nagrody "Nowych Książek" dla najlepszej książki (2017), a w roku 2021 Nagrody Naukowej tygodnika "Polityka", Nagrody Specjalnej Fundacji Identitas oraz Nagrody KLIO.(PAP)
Autorka: Anna Kruszyńska
kh/