"Zgadzam się z ocenami, że jest ich obecnie poniżej tysiąca" – oznajmił analityk OSW, zaznaczając, że "wiemy, jak zawsze, nie wszystko". "Od początku wiedza na ten temat była fragmentaryczna. Opieramy się jednak na tych skąpych doniesieniach białoruskich, które docierały od strony oficjalnej, ale przede wszystkim – na raportach grupy monitoringowej Biełaruski Hajun, informacjach przekazywanych publicznie przez wywiad ukraiński, itd." – dodał Kłysiński.
Jak zauważył, obóz we wsi Cel pod Osipowiczami, czyli główne, a w zasadzie jedyne miejsce stałego stacjonowania wagnerowców, od początku sierpnia stopniowo się zmniejsza. "Teraz mamy koniec października. Warunki pogodowe są coraz mniej sprzyjające, więc proces ubywania wagnerowców będzie najpewniej przyspieszał" – prognozuje.
16 października Biełaruski Hajun oceniał, że na Białorusi przebywało 500-1000 najemników, a obóz wciąż funkcjonował. Sporadycznie Hajun informuje również o przemieszczaniu się pojedynczych maszyn należących do grupy Wagnera.
"Z ich raportów wynikało, że na Białorusi wagnerowcy zostawili większą część swoich pojazdów. Głównie chodziło o park samochodowy. Większość tej floty tam nadal jest, być może dla zmylenia śladów, bo nie zmniejszała się ona, gdy malała liczba namiotów w obozie. Najemnicy musieli wyjeżdżać, a my nie mamy żadnych informacji o tym, by przenieśli się gdzie indziej – to by było zauważone. Wynika z tego, że wyjeżdżali cichaczem" – podkreślił Kłysiński.
Początkowo liczbę wagnerowców szacowano na 5-6 tys. i te dane również były umowne, ponieważ nikt nie podawał dokładnych liczb. "Jest jednak zupełnie logiczne, że dla tych ludzi, najemników, nastawionych na zarobek, siedzenie w obozie na Białorusi było średnio atrakcyjne" – ocenił ekspert.
"Główna oś działalności wagnerowców, mniejszej części, to szkolenia żołnierzy, białoruskich organizacji paramilitarnych, ochotników. MSW białoruskie tworzy w ostatnich miesiącach takie struktury bądź je rozwija. Szkolili też nowe jednostki specnazu w wojskach wewnętrznych, które powstały niedawno m.in. w Grodnie i Brześciu. To, że w jakimś zakresie te szkolenia trwają, potwierdził w ujawnionej niedawno +pogadance+ dla żołnierzy wiceminister spraw wewnętrznych Nikołaj Karpienkow. Jej treść ujawnił niezależny portal Zierkało" – powiedział Kłysiński, zaznaczając jednak, że od samego początku "szkolenia" były przede wszystkim operacją propagandową, która miała "jakoś uzasadniać obecność wagnerowców na Białorusi".
"Choć zapewne są oni w stanie przekazać pewne umiejętności praktyczne, zdobyte na froncie" - dodał.
"Z tego, co rozumiemy, wzrosło zapotrzebowanie na wagnerowców na Ukrainie, by wracali i walczyli po stronie rosyjskiej. Część podpisała umowy z ministerstwem obrony Rosji, część za pracą pewnie wybyła do Afryki, a część wróciła do domów. Nie jesteśmy w stanie tego dokładnie prześledzić, ale pewne tendencje można wyłowić i wniosek jest taki, że Łukaszenka stopniowo sprawę wycisza i wypiera najemników z Białorusi" – dodał rozmówca PAP.
Jak zauważył, "cegiełka po cegiełce demontowano tę trudną dla Łukaszenki, kompromitującą sytuację, przeszkadzającą mu".
Analityk podkreślił, że chodzi o "stabilność samego reżimu, dla którego dłuższa obecność dużej grupy wagnerowców była niekorzystna pod każdym względem".
Według oceny Kłysińskiego dla białoruskiego reżimu, w którym struktury siłowe "działają jak mafia i mają charakter zorganizowanej grupy przestępczej, wpuszczenie dodatkowego aktora to zagrożenie i potencjalny problem".
Pytany o to, czy dla Alaksandra Łukaszenki obecność wagnerowców mogła być czymś więcej, niż wyłącznie problemem, Kłysiński zaznaczył, że "nie wiadomo, czy udało mu się coś wytargować od Władimira Putina". "Ale można też spekulować od drugiej strony, tzn. że może gdyby się nie zgodził, to miałby mniej albo gorzej. Trzeba pamiętać, że od Rosji zależy teraz na Białorusi wszystko – od sytuacji militarnej po gospodarczą" – konstatuje ekspert.
Sprawa obecności najemników, postrzeganych - mimo propagandy - jako strukturę bandycką i potencjalnie stanowiącą zagrożenie także dla Białorusinów, raczej nie zaważyła na wizerunku Łukaszenki. "Nie ma możliwości przeprowadzenia sondażu i zbadania tego, ale władze robiły wszystko, by uzasadniać tę obecność m.in. właśnie szkoleniami i zbytnio tej sprawy nie eksponować" – oznajmił Kłysiński.
Grupa Wagnera to struktura, którą eksperci nazwali już "hybrydową formacją najemniczą". Nie była ani prywatną armią, ponieważ finansował ją Kreml (co przyznał sam Władimir Putin) i działała jako jego nieformalne zbrojne ramię od 2014 roku. Powstać miała pod auspicjami rosyjskiego wywiadu wojskowego. Wagnerowcy byli obecni na Ukrainie podczas aneksji Krymu i operowali w Donbasie w 2014 roku.
Później najemnicy Prigożyna działali głównie na "wysuniętych odcinkach" – w Syrii, Afryce. Gdy zaczęła się pełnoskalowa wojna na Ukrainie, formacja została użyta w tym konflikcie.
Władze Rosji pozwoliły Prigożynowi nie tylko na stworzenie własnej armii, ale także na werbowanie więźniów do walki na Ukrainie. Siły zbrojne zaopatrzały go w sprzęt i amunicję, a na zbrodnie popełniane przez wagnerowców patrzono przez palce.
Sytuacja zmieniła się, gdy Prigożyn, będący również właścicielem sporego imperium medialnego i cieszący się poparciem niemałej części radykalnie nastrojonych środowisk prowojennych w Rosji, zaczął krytykować ministerstwo obrony i dawać wyraz swoim ambicjom politycznym. Konflikt doprowadził do "buntu", w ramach którego wagnerowcy pod wodzą Prigożyna de facto zajęli Rostów nad Donem i ruszyli marszem na Moskwę, zatrzymując się około 200 km przed stolicą. Według oficjalnych oświadczeń Mińska i Moskwy, stało się to po mediacyjnej interwencji Łukaszenki, a jednym z kluczowych ustaleń miało być przemieszczenie części wagnerowców na terytorium Białorusi.
23 sierpnia Prigożyn, a także inni przedstawiciele kierownictwa wagnerowców, m.in. Dmitrij Utkin, zginęli w katastrofie lotniczej w obwodzie twerskim. W ocenie większości analityków ich śmierć była zemstą Kremla za czerwcowy bunt i "marsz na Moskwę". (PAP)
sma/