Ekspert: w ostatnich latach rozwiązało się 4 tys. rodzin zastępczych [WYWIAD]

2024-08-02 09:25 aktualizacja: 2024-08-02, 12:53
Placówka opiekuńczo-wychowawcza (zdj. ilustracyjne). Fot PAP/Grzegorz Michałowski
Placówka opiekuńczo-wychowawcza (zdj. ilustracyjne). Fot PAP/Grzegorz Michałowski
Coraz więcej dzieci czeka na umieszczenie w rodzinie zastępczej. Rodzin brakuje, ponieważ wiele osób rezygnuje i brakuje nowych chętnych do ich prowadzenia - powiedział PAP prezes Fundacji Dobrych Inicjatyw Bartłomiej Jojczyk.

PAP: Rośnie liczba dzieci, które powinny, zgodnie z decyzją sądu, trafić do pieczy zastępczej, ale tak się nie dzieje. Co to znaczy dla tych dzieci?

Bartłomiej Jojczyk, prezes Fundacji Dobrych Inicjatyw, która działa na rzecz dzieci i młodzieży w instytucjonalnej pieczy zastępczej: To znaczy, że dokładnie 1385 dzieci każdego wieczoru kładzie się spać do łóżka w miejscu, w którym nie powinno ich być, ponieważ to miejsce - najczęściej w rodzinie biologicznej - z różnych powodów zagraża ich zdrowiu i życiu. Czekają, aż znajdzie się dla nich miejsce bezpieczne w pieczy zastępczej. A tych brakuje.

PAP: Dlaczego?

B.J.: Z kilku powodów. Jednym z nich jest to, że placówki opiekuńczo-wychowawcze są przepełnione. Zgodnie z przepisami w tzw. domu dziecka nie powinno być więcej niż 14 dzieci, jednak standardem jest obecnie 16, 18, a czasem nawet 20 podopiecznych.

Poza tym za mało jest rodzin zastępczych. Nowych powstaje niewiele, a dotychczasowe wygaszają swoją działalność - wiele osób rezygnuje z ich prowadzenia. W ciągu ostatnich czterech lat rozwiązało się ponad 4000 rodzin zastępczych. Też z różnych powodów.

PAP: Polska miała odchodzić od domów dziecka, by rozwijać rodziny zastępcze i rodzinne domy dziecka. Dzieje się odwrotnie, dlaczego?

B.J.: Dzisiaj mamy ponad 70 tys. dzieci w pieczy zastępczej, z czego ok. 17 tys. w domach dziecka i ponad 55 tys. w rodzinach zastępczych. Ponad 60 proc. rodzin zastępczych to rodziny spokrewnione, czyli opiekę nad dzieckiem z różnych życiowych powodów przejęli dziadkowie, albo np. starsze, pełnoletnie rodzeństwo. Wiemy też, że co piąte dziecko trafiające do domu dziecka przychodzi tam z rodzin zastępczych.

Obecnie - jak widać - system potrzebuje obu tych form pieczy. I nie powinniśmy budować opozycji: tylko rodziny zastępcze, a domy dziecka do zamknięcia.

PAP: Co ma pan na myśli?

B.J.: Deinstytucjonalizacja pieczy zastępczej to dobry kierunek, ale domy dziecka zawsze będą potrzebne. Bo zawsze będą dzieci, których żadna rodzina zastępcza nie weźmie pod opiekę.

Poza tym kiedy pilnie potrzebujemy dla dziecka miejsca w pieczy zastępczej, to pamiętajmy, że nie jest to moment na rozważania, które miejsce jest lepsze: rodzina zastępcza czy dom dziecka? Lepsze jest to, które w danym momencie jest dostępne i bezpieczne, ponieważ chodzi o to, by uratować dziecko będące w zagrożeniu.

Mieliśmy już w tym roku dramatyczne wydarzenia śmierci dzieci, które nie doczekały bezpiecznego miejsca. Jak siedmiomiesięczny Wojtek ze Świebodzina, który całe swoje krótkie życie czekał na miejsce pieczy zastępczej i nie doczekał tego. Z danych zebranych przez Rzeczniczkę Praw Dziecka wynika, że w I kw. 2024 r. w konsekwencji przemocy domowej życie straciło ponad trzydzieścioro dzieci.

Niestety ani w dyskursie społecznym, ani medialnym, ani w polityce władz samorządowych odpowiedzialnych za opiekę społeczną to nie jest temat priorytetowy. I jeśli nic się nie zmieni, to takich śmierci w tym roku będzie niestety prawdopodobnie więcej. Trend pokazuje bowiem, że liczba dzieci kierowanych do rodzin zastępczych albo do domów dziecka rośnie z roku na rok. Prognozujemy, że w tym roku może to być nawet ok. sześciu proc. Tak będzie też w najbliższych latach.

PAP: Dlaczego?

B.J.: Jedna z przyczyn związana jest jeszcze z pandemią, kiedy byliśmy zamknięci w domach i nie było widać tego, co się w nich dzieje. Teraz instytucje to nadrabiają, na światło dzienne wychodzą sytuacje przemocy w rodzinie, uzależnień, zaniedbania dziecka, czy szeroko rozumianej niewydolności wychowawczej. Czasem to kwestia kryzysu psychicznego jednego z rodziców, ciężka choroba, powodów jest wiele.

Poza tym mam wrażenie, że po śmierci Kamilka z Częstochowy zakatowanego przez ojczyma, którego otoczenie, pomoc społeczna i wymiar sprawiedliwości nie potrafiły skutecznie ochronić, sędziowie rodzinni częściej niż wcześniej podejmują decyzję o odebraniu dziecka rodzicom. Mając do dyspozycji różne narzędzia zabezpieczenia dziecka czy jego wsparcia, np. przez skierowanie do rodziny asystenta, to sędziowie na wszelki wypadek, nie chcąc ryzykować, wybierają to najdalej idące rozwiązanie, czyli zabezpieczenie dziecka przez umieszczenie w pieczy zastępczej.

PAP: To źle?

B.J.: Chcę tylko zwrócić uwagę, że czasem mogą wystarczyć inne środki, zanim odwołamy się do tych najmocniejszych. A także na to, że im więcej dzieci sądy rodzinne kierują do pieczy zastępczej, tym jest ona bardziej obciążona, w związku z czym dzieci, które najpilniej potrzebują tego ratunku, dłużej czekają w kolejce.

PAP: Dlaczego ludzie rezygnują z prowadzenia rodzin zastępczych?

B.J.: Ponieważ ponad połowa rodziców zastępczych to są już emeryci lub osoby, które zaraz nimi będą. Nie mają już siły, może zdrowia, do tej wymagającej roli. Zmiany pokoleniowej specjalnie nie widać, ponieważ warunki, jakie oferuje państwo, nie zachęcają do prowadzenia takiej aktywności.

Czy zachęcić może do tego obraz rodziny zastępczej sześciorgiem-siedmiorgiem dzieci – część z niepełnosprawnością intelektualną, gdzie jeden z rodziców ma umowę zlecenie od miasta na jakieś grosze za to, że prowadzi rodzinę zastępczą, a drugi pracuje zawodowo, by dorobić do tego? Chociaż rodzina zastępcza to zajęcie na całą dobę, to dorobić trzeba, by mieć na rehabilitację, na psychologa, remont mieszkania, większy samochód, w którym dzieci się pomieszczą. I taka jest rzeczywistość przeciętnej rodziny zastępczej w Polsce. Zostajesz sam i ten wózek pchasz.

Dopóki nie zmienimy tego i nie stworzymy realnego systemu wsparcia dla osób podejmujących się tego zadania, to jakakolwiek kampania społeczna przekonująca do prowadzenia rodzin zastępczych będzie tylko marnowaniem pieniędzy i potencjału kandydatów. Bo jest bardzo prawdopodobne, że po kilku miesiącach prowadzenia rodziny wiele osób zrezygnuje, doświadczając tego, jakie są realia. Natomiast konsekwencje dotkną dzieci, które po raz kolejny doświadczą traumy odrzucenia i zostaną skierowane do nowego środowiska, a przecież dzieci to nie paczki.

PAP: Czy te problemy biorą się z braku publicznych pieniędzy?

B.J.: Nie tylko. Biorą się też z tego, że instytucje odpowiedzialne za organizację systemu pieczy zastępczej nie traktują rodziców zastępczych jako partnerów do rozmowy, od których można się dowiedzieć, co i jak zmienić. W wielu przypadkach te osoby traktowane są jak petenci. Z perspektywy urzędnika powiatowego centrum pomocy rodzinie umieszczenie dziecka w pieczy załatwia sprawę – a potem niech rodzina radzi sobie sama.

Co więcej, rodziny stawiane są często przed faktem dokonanym. Np. zgłaszają możliwość opieki nad trójką dzieci – na to pozwalają im warunki mieszkaniowe, finanse, czas. A tu nagle urzędnicy przywożą tej rodzinie z interwencji dwójkę dodatkowych dzieci. Często w takich sytuacjach brakuje podstawowych informacji – nie wiadomo, czy któreś nie ma zespołu FAS, Aspergera, jakiejś niepełnosprawności, czy doświadczyło przemocy. Postawiona pod ścianą rodzina bierze te dzieci i dalej, znów, musi sobie radzić sama.

PAP: Nie może odmówić?

B.J.: A co, jeśli kiedyś będzie potrzebować np. dopłaty do większego samochodu? Bo odmowa, czyli utrudnienie sprawy z punktu widzenia urzędnika, może przesądzić o tym, że jej nie otrzyma.

W Polsce nie udało nam się stworzyć jeszcze klimatu na tym styku urzędnik - rodzic zastępczy. Ale żeby było jasne, to nie jest tak, że wszystkiemu winni są urzędnicy, bo oni działają w obrębie pewnej struktury, zgodnie z przepisami prawa, możliwości, zasobów i presji.

Musimy zadbać o wielu interesariuszy: o pracownika PCPRu, rodzica zastępczego, wychowawcę w domu dziecka, asystenta rodziny, sędziego i wielu innych, aby stworzyć dobrze działający lokalny ekosystem wokół dziecka. Dziś często są to podmioty, które przerzucają się urzędniczymi pismami. Potrzebujemy też uelastycznienia tej formuły tak, aby te wszystkie osoby, które powinny pełnić funkcję wspierającą wokół rodziny zastępczej i domu dziecka, mogły szybko i adekwatnie do sytuacji reagować oraz iść za potrzebą dziecka.

PAP: Czy w związku z brakiem rodzin zastępczych jest presja na domy dziecka, by przyjmowały więcej dzieci, niż wynika to z przepisów i możliwości placówek?

B.J.: W domach dziecka nie powinny przebywać dzieci mające mniej niż 10 lat. W praktyce zdarza się, że trafiają tam nawet niemowlęta. Z jednej strony przeładowany obowiązkami wychowawca musi więc zajmować się karmieniem, przewijaniem i opieką nad kilkumiesięcznym dzieckiem, z drugiej - odpowiada za będących w tym samym domu nastolatków z problemami typowymi dla swojego wieku, a tu także sytuacji życiowej, w jakiej się znalazły.

Aby choć trochę się przeluźniło, placówki „wypychają” wychowanków, gdy tylko kończą 18 lat. Dziecko może zostać w placówce do 25 roku życia, jeśli kontynuuje naukę w szkole zawodowej, podyplomowej lub na studiach. W praktyce jest inaczej. Wiemy, że wychowankowie zbliżający się do pełnoletności “proszeni są”, by opuścić placówkę.

PAP: Jak wygląda to wejście w dorosłość?

B.J.: Żadna instytucja w Polsce nie monitoruje losu młodzieży, która wychodzi z domów dziecka, nikogo ich los nie interesuje. Z Raportu “Start w dorosłość” zrealizowanego na zlecenie naszej fundacji wiemy, że często jest to los bardzo dramatyczny.

18-latek przed opuszczeniem placówki przygotowuje wraz z wychowawcą tak zwany Indywidualny Program Usamodzielnienia, w którym opisane jest, jak będzie wyglądała jego przyszłość w perspektywie najbliższych kilku lat. Zwykle tworzony jest w ostatniej chwili, na kolanie, wpisuje się w nim cokolwiek.

Wyznacza się w nim też opiekuna usamodzielnienia, którym może być ktoś z rodziny, a że często nie ma kogo wpisać, pada na wychowawcę z placówki. To w sumie bez znaczenia, ponieważ po wyjściu z domu dziecka kontakt i tak zwykle się urywa.

PAP: Z czego ma żyć ten młody człowiek?

B.J.: Ma kilka, kilkanaście, czasem kilkadziesiąt tysięcy zł na koncie, które dyrekcja domu dziecka gromadziła dla niego z przysługujących mu świadczeń od państwa, czasem też z alimentów.

Wielu z nich nie radzi sobie z tą sytuacją. 18-latek, który widzi, że ma nagle do dyspozycji np. 28 tys. zł. łatwo traci te pieniądze, nie potrafi przecież zaplanować swojej przyszłości, uwzględnić, że będzie potrzebować tych pieniędzy w dłuższej perspektywie.

Zresztą, czego wymagać od 18-latka, skoro średnia wieku usamodzielnienia i opuszczenia gniazda rodzinnego w Polsce wynosi 29 lat? A mówię o ludziach o dekadę młodszych. Popatrzmy na młodzież wychowującą się w zwykłych rodzinach w tym wieku. Czy te osoby poradziłyby sobie, gdyby wystawić im walizkę za drzwi i dać trochę pieniędzy na początek?

Tu mamy dzieci po traumach z mocno nadszarpniętym poczuciem własnej wartości. Jak oczekiwać od nich usamodzielnienia, sukcesów zawodowych i osobistych? Te są możliwe, znam takie osoby, ale do tego potrzebne jest wsparcie na wielu płaszczyznach przez wiele lat przed dniem zero…

PAP: Opowiedział pan o szeregu trudnych, przenikających się problemów. Czy widzi pan sposób na ich rozwiązanie i czy dzieje się coś, co mogłoby tę sytuację poprawić?

B.J.: Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej zainicjowało w lutym br. prace nad zmianami w systemie pieczy zastępczej. Nasza fundacja brała w nich udział, rozmawialiśmy w kilku tematycznych zespołach, dzieliliśmy się pomysłami. Mam wrażenie, że ministerstwo serio chce coś zmienić. Czekamy na kolejne spotkania i konkretne propozycje działania, jednak w ostatnim czasie cały proces wyhamował.

Nasza fundacja nie ma zamiaru odpuścić, nie przyjmujemy do wiadomości, że się nie da. Przyświeca nam zdanie, które wypowiedział kiedyś Albert Einstein: "Gdy wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, przychodzi ktoś, kto o tym nie wie, i on to robi".

Rozmawiała: Anita Karwowska (PAP)

ał/