„Nie chciałem, aby uznano nas za produkcję, która prostu poucza widzów. W obsadzie znaleźli się więc ludzie, którzy w pewnym momencie swojej kariery zostali 'scancelowani'. Na planie znalazły się osoby, które są arcykonserwatywne, ale też takie, które są niezwykle postępowe politycznie. Wszyscy razem pracowaliśmy nad jednym filmem i było to bardzo interesujące doświadczenie” – mówi Francis Ford Coppola w rozmowie z magazynem „The Rolling Stone”.
W „Megalopolis” w drugoplanowych rolach wystąpiło kilku aktorów, których casting wzbudził liczne pytania. Wśród nich czekający na proces Shia LaBeouf. O fizyczną i seksualną przemoc oskarżyła go była dziewczyna, FKA Twigs, która związek z LaBeoufem nazwała „najgorszym doświadczeniem w życiu”. W filmie Coppoli występuje również Dustin Hoffman, na którym ciąży oskarżenie o molestowanie 17-letniej stażystki na planie „Śmierci komiwojażera” z 1985 roku. A także Jon Voight, który słynie z prawicowych przekonań i w Hollywood jest jednym z największych popleczników Donalda Trumpa. Jak na ironię, Voight w „Megalopolis” wciela się w postać wzorowaną na cesarzu Kaliguli, która odbierana jest jako satyra na Donalda Trumpa. Sam Voight nie zgadza się jednak z taką interpretacją.
„Mój spec od PR-u zawsze krzyczy na mnie, gdy zaczynam mówić o polityce, więc nie chciałbym tego robić. Mój film nie wyleczy naszych bolączek, ale wierzę w to, że uratuje nas fakt, że dzięki niemu będziemy rozmawiać o przyszłości. Chcemy być w stanie zadać wszelkie pytania, jakie nas gnębią i naprawdę spojrzeć na to, dlaczego nasz kraj jest teraz podzielony. To zapewni energię, która pokona ludzi, którzy chcą zniszczyć naszą republikę. Zrobiłem ten film, aby się do tego przyczynić. Chcę, aby rozpoczął rozmowę. Nie można mieć utopii bez rozmowy” – kończy Coppola.
"Megalopolis" trafi do polskich kin 25 października.
grg/