Historyk: Biały Dom ostrożnie wspierał przemiany w Polsce

2024-06-04 08:24 aktualizacja: 2024-06-04, 13:59
 Wybory do Sejmu i Senatu w 1989 r. Fot PAP/Jerzy Undro
Wybory do Sejmu i Senatu w 1989 r. Fot PAP/Jerzy Undro
Biały Dom ostrożnie wspierał przemiany w Polsce. Obawiano się, że zbyt szybka utrata wpływów przez ekipę Jaruzelskiego doprowadzi do chaosu. Waszyngton chciał uniknąć czegokolwiek, co pogrzebałoby szanse na reformy w całym socjalistycznym świecie – powiedział PAP historyk dr Tomasz Kozłowski z IPN.

Polska Agencja Prasowa: W 2002 r. w artykule „Boisko wielkich mocarstw” prof. Andrzej Paczkowski po raz pierwszy zasugerował, że wpływ czynników zewnętrznych, głównie polityki amerykańskiej na kształt transformacji ustrojowej w PRL, był do tej pory niedostatecznie zauważany przez polskich historyków. To założenie, że Solidarność nie była kluczowym czynnikiem osłabiającym komunizm jest dla wielu bulwersujące także dziś. Na ile teza profesora Paczkowskiego jest obecna w polskiej historiografii do dziś?

Dr Tomasz Kozłowski: W dyskursie publicznym wciąż dominuje narracja o obaleniu komunizmu „do spółki” przez Lecha Wałęsę (Solidarność), Jana Pawła II (Kościół) oraz Ronalda Reagana (Stany Zjednoczone). Wałęsa nawet kiedyś wyliczył wkład procentowy każdej z tych osób w pokonanie Związku Sowieckiego. W dużej mierze jest to obraz uproszczony, wynikający z tego, że na wiele procesów globalnych patrzymy wyłącznie z polskiej perspektywy. Lubimy podkreślać rolę Solidarności i polskiego papieża w obaleniu komunizmu, bo oni są nasi.

Warto zacząć od odpowiedzi na pytanie, czy komunizm został pokonany, czy też sam się zawalił. Trzeba spojrzeć na wschód od naszych granic, gdzie w drugiej połowie lat osiemdziesiątych rozpoczął się proces reform skostniałego imperium. Dziś zmianę postrzegamy, jako efekt objęcia sterów państwa przez Michaiła Gorbaczowa, tymczasem istotniejszy był kryzys, który pogłębiał się od początku lat osiemdziesiątych. Było to widoczne jeszcze za rządów Breżniewa, ale prawdziwe wyzwanie przyszło później. Sowiecka gospodarka utrzymywała się na powierzchni dzięki zyskom ze sprzedaży ropy naftowej. Z objęciem rządów przez Gorbaczowa zbiegł się spadek cen tego surowca na międzynarodowych rynkach. W tej sytuacji nie było innego wyjścia niż wdrożenie drastycznych oszczędności. Gorbaczow chciał przede wszystkim ograniczyć wydatki na zbrojenia, które zjadały lwią część budżetu. Przeistoczył się więc w gołąbka pokoju. Rozpoczął wielką ofensywę dyplomatyczną wokół takich zagadnień jak rozbrojenie, odprężenie w stosunkach z Zachodem, później promował ideę „wspólnego europejskiego domu”. Ta retoryka miała na celu deeskalację w stosunkach z USA i przynajmniej częściowe rozbrojenie obu stron.

W budżecie ZSRS były także inne niezwykle obciążające wydatki, między innymi subsydia i pożyczki dla krajów satelickich i sojuszników. Tu także szukano oszczędności. W 1986 r. Gorbaczow stwierdził, że „przedszkole się skończyło”, a na posiedzeniach politbiura tłumaczył: „żadnych obietnic dla nikogo, obojętnie o co proszą”. Państwa socjalistyczne nie mogły dłużej liczyć na wsparcie Moskwy, ale jednocześnie Kreml poluzował imperialny gorset. Kraje takie, jak Polska czy Węgry mogły eksperymentować z reformami gospodarczymi i politycznymi. Nieprzekraczalną granicę stanowiło pozostanie w Układzie Warszawskim i Radzie Wzajemnej Pomocy Gospodarczej.

PAP: Amerykanie szybko dostrzegli tę zmianę polityki Związku Sowieckiego. Jakie miejsce dla PRL przyznawali w tych nowych uwarunkowaniach bloku państw komunistycznych?

T.K.: Należy zacząć od przypomnienia, że w 1981 r. Polska de facto zbankrutowała, to znaczy nie była w stanie dłużej obsługiwać swojego zadłużenia zagranicznego. To był ewenement na skalę całego bloku wschodniego. Sam Gorbaczow zdawał sobie sprawę ze skali tej katastrofy. Ubolewał, że „Polska od nas odłazi a my tu, w Moskwie, nie robimy nic. A co możemy? Polska ma miliardy długu. Czy w naszej obecnej sytuacji możemy wziąć to na swoje konto? Nie. A jeżeli nie możemy – to nie mamy na to wpływu”.

Początkowo USA nie w pełni dawały wiarę zmianie sowieckiej polityki. Waszyngton nie miał pewności czy Kreml będzie kontynuował ten kurs i czy Gorbaczow utrzyma się przy sterach. Jednak postanowiono wykorzystać sytuację. Ambasador USA w Moskwie Jack F. Matlock napisał w 1987 r. znaczącą depeszę. Dowodził w niej, że uścisk Związku Sowieckiego wobec krajów Europy Środkowej będzie coraz lżejszy. Argumentował, że Kreml nie ma nic do zaoferowania: ani pieniędzy, ani technologii, a najprawdopodobniej nie użyje także siły. Ta depesza trafiła do wszystkich amerykańskich placówek w Europie Środkowo-Wschodniej. Co istotne, trafiła także na biurko gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Dostarczyła mu ją specjalna jednostka kontrwywiadu PRL, która regularnie włamywała się do amerykańskich placówek w Polsce i kopiowała setki tajnych dokumentów. Dzięki nim Jaruzelski wiedział, w co gra Waszyngton.

Minister spraw zagranicznych Marian Orzechowski, wspominał, że na podstawie rozmów z politykami i dyplomatami amerykańskimi oraz źródeł zdobytych przez wywiad i kontrwywiad, Ministerstwo Spraw Zagranicznych sporządziło w końcu 1987 r. tajny raport o polityce USA wobec Polski. Jego główna teza brzmiała: „Polska może stać się poligonem, na którym będzie się sprawdzać możliwość rozluźnienia więzi państw środkowoeuropejskich z radzieckim imperium”. Ale nie trzeba było tajnych źródeł. To samo, tylko dyplomatycznym językiem, powiedział Jaruzelskiemu sam wiceprezydent George H.W. Bush w czasie swojej wizyty w Polsce w 1987 r. Przywiózł on propozycję: zacznij demokratyzować system polityczny i reformować gospodarkę, wtedy Ameryka będzie gotowa pomóc. Bush dotrzymał słowa po tym, jak w styczniu 1989 r. sam objął stanowisko prezydenta.

PAP: Pozostańmy przy wizycie Busha w 1987 r. Czy można powiedzieć, że bez niej nie sposób sobie wyobrazić przemian, które nastąpiły w PRL w ciągu kolejnych dwóch lat?

T.K.: To była wizyta na bardzo wysokim szczeblu i bez wątpienia istotna dla relacji polsko-amerykańskich. Ale kluczowa była osoba wiceprezydenta. Do ostatniej chwili trwały spory, co Bush ma powiedzieć Jaruzelskiemu. Departament Stanu nalegał, aby złożyć polityczną ofertę. Ale pomysł miał wielu przeciwników. W Białym Domu zorganizowano spotkanie wszystkich zainteresowanych, przerzucano się argumentami i to Bush zdecydował, co powie generałowi: „zalegalizuj +Solidarność+, wprowadzaj reformy gospodarcze, a USA nagrodzą taką postawę”.

Bush uznał rozwój sytuacji w Polsce za tak rokujący, że zachęcał Reagana do odwiedzenia Warszawy. Brytyjskiej premier Margaret Thatcher tłumaczył, że „w Europie Wschodniej istnieje ogromny potencjał zmian”. W Departamencie Stanu powszechne było przekonanie, że w przypadku wygranej Busha w wyborach prezydenckich kwestia Europy Środkowo-Wschodniej stanie się jedną z kluczowych. Mieliśmy szczęście – w najważniejszym momencie w Białym Domu znalazł się ktoś, kto rozumiał, ale i miał dużo sympatii dla Polaków.

Inna sprawa, że wielu przywódców Solidarności przeceniało amerykańskie zaangażowanie na rzecz Polski. Przejawem tego była „legenda o 10 miliardach” – w zamian za dopuszczenie opozycji do współrządzenia Amerykanie mieli odkręcić kurek z dolarami.

PAP: Ta wizja polskiej opozycji antykomunistycznej była całkowicie nieprawdziwa. W jednym z memoriałów specjalistka do spraw wschodniej i środkowej Europy, późniejsza sekretarz stanu Condoleezza Rice ostrzegała, że Stany Zjednoczone muszą być ostrożne w sprawie zaangażowania w sprawy bloku wschodniego, ponieważ jeśli podejmowane w nim próby reform zakończą się katastrofą, to będzie to miało bardzo negatywny wpływ na prestiż USA.

T.K.: Gwoli ścisłości trzeba dodać, że Rice, która w czasie prezydentury Busha była odpowiedzialna za „kierunek sowiecki” wskazywała jednocześnie, że bierność Ameryki także nie jest rozwiązaniem. Wyjściem było prowadzenie polityki ostrożnej, nakierowanej na animowanie ewolucyjnych zmian. Co z tego wynikało? Okrągły stół był z perspektywy Białego Domu niezwykle pożądanym procesem. Wsparcie dla „Solidarności” i triumf opozycji w częściowo wolnych wyborach – także. Ale już problemy z wyborem Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta PRL w lipcu 1989 r. uznano za rzecz potencjalnie groźną. Obawiano się, że zbyt szybka utrata wpływów przez ekipę Jaruzelskiego może doprowadzić do chaosu. Nie chodziło tylko o Polskę, ale także o Węgry, czy nawet Związek Sowiecki. Waszyngton chciał uniknąć czegokolwiek, co pogrzebałoby szanse na reformy w całym socjalistycznym świecie. Nie chcieli przestraszyć Kremla. Dlatego Bush konsekwentnie nakłaniał Jaruzelskiego w lipcu 1989 r. do walki o urząd prezydenta.

PAP: Tuż po wyborach z 4 czerwca czytelnicy „New York Timesa” przeczytali na pierwszej stronie tytuł: „Polski głos. Polska flirtuje z pluralizmem”. Większość strony tytułowej zajmowały jednak doniesienia o masakrze na placu Tiananmen. W treści pierwszej strony „NYT” widać wielką ostrożność Ameryki wobec przełomu w Polsce. W jaki sposób, już po zwycięstwie Solidarności z 4 czerwca 1989 r. administracja w Waszyngtonie wyobrażała sobie „punkt docelowy” przemian w Polsce? Czy w tej wizji PRL miał być cały czas częścią bloku wschodniego z częściowo demokratycznymi rządami i urynkowioną gospodarką?

T.K.: Myślę, że Biały Dom miał nadzieję właśnie na takie przemiany. Ale nikt nie miał pojęcia dokąd prowadzi ta droga, że przez Europę Środkową przeleje się fala aksamitnych rewolucji, a dwa i pół roku później rozpadnie się Związek Sowiecki. Gdy Tadeusz Mazowiecki w marcu 1990 r. spotkał się z Bushem w Waszyngtonie rozpoczął spotkanie od stwierdzenia, że jeszcze kilka miesięcy temu nie spodziewał się, że w Europie Wschodniej dojdzie do takiego przyśpieszenia. Bush odparł, że dla niego także jest to zdumiewające: „mam do swojej dyspozycji wywiad, setki urzędników, ale nikt nie potrafił tego przewidzieć. Jeżeli chodzi o Polskę to mieliśmy nadzieję. Ale przewidzieć? Nie!”. Często jest tak, że politycy kalkulują, snują plany, reagują na bieżące wydarzenia – po latach doszukujemy się ustalonej na wiele lat wcześniej strategii. To nie do końca tak działa.

Bardzo się cieszę, że zwrócił Pan uwagę na Chiny. Po czerwcu 1989 r. przedstawiciele Departamentu Stanu i Białego Domu wielokrotnie rozmawiali z przedstawicielami komunistycznego rządu oraz „Solidarności” i podkreślali, że w ChRL przemiany gospodarcze prześcignęły reformy polityczne i to było źródłem kryzysu. Polska stanowiła dla nich przykład odmiennego trendu: ogromnego przyspieszenia reform politycznych, przy jednoczesnej stagnacji w zakresie reform gospodarczych.

Dla Amerykanów gospodarka była kluczowa, o czym dziś się często zapomina. Skupiamy się na wsparciu dla opozycji, a pomijamy fakt, że jednocześnie przy każdym spotkaniu domagano się reform gospodarczych. Na ich wdrożenie kładziono ogromny nacisk. Ekipa Jaruzelskiego widziała dla siebie szansę w uzyskaniu nowych zagranicznych kredytów i renegocjacji starych. Jednak, gdzie nie pojechał premier Mieczysław Rakowski albo jego ministrowie – do Waszyngtonu, Londynu, Paryża czy Bonn – zawsze słyszeli to samo: zacznijcie reformować swoją gospodarkę zgodnie z wytycznymi Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Cały świat pamiętał, że w latach siedemdziesiątych Edward Gierek zadłużył PRL, która stała się niewypłacalna. Wyciągnięto z tego wniosek, że nie można udzielać kredytów bez gwarancji, że gospodarka jest zdolna do wzrostu, a tym samym spłaty długów. Żaden z rządów zachodnich nie miał jednak środków do kontroli procesu transformacji, więc zdawano się w tej sprawie na Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Wpierw reformy wolnorynkowe – potem kredyty. I ten komunistyczny – już chyba tylko z nazwy – rząd Rakowskiego negocjował z Funduszem. Jestem przekonany, że gdyby ekipa Jaruzelskiego utrzymała się u władzy dłużej, to ona wprowadzałaby w Polsce kapitalizm.

PAP: Amerykanie w 1990 r. nie mówili o planie Leszka Balcerowicza, lecz Jeffreya Sachsa. Czy rzeczywiście wpływ Sachsa i tak zwanych „brygad Marriotta” był na tyle istotny, że polski minister finansów był głównie wykonawcą zaleceń tego planu, którego ogólne założenia zostały ustalone poza Warszawą?

T.K.: Moim zdaniem wpływ Jeffreya Sachsa jest przereklamowany, on sam był mistrzem autopromocji. Nie zgodzę się też z tym, że Amerykanie mówili o planie Sachsa. Wręcz przeciwnie – dyplomacja amerykańska z zadowoleniem dostrzegała, że jego recepty są traktowane z pewnym dystansem, a Balcerowicz koncentruje się na rozmowach z ekspertami MFW. Zdaniem Białego Domu, przedstawiony przez Sachsa plan był niedopracowany, a jego wdrożenie groziłoby niepokojami społecznymi i upadkiem rządu Mazowieckiego.

Osobiście uważam, że nie było alternatywy dla planu Balcerowicza. Ale żebyśmy się zrozumieli: nie jestem ekonomistą i nie wiem, czy był możliwy inny sposób przeprowadzenia reform. Alternatywa nie istniała, bo nie mieliśmy pola manewru – to świat wybrał dla nas tę drogę. Byliśmy zadłużeni na miliardy dolarów, jedynej szansy upatrywaliśmy w dołączeniu do globalizacji, uzyskaniu kredytów oraz inwestycji. To było możliwe tylko po spełnieniu wytycznych MFW. Niezależnie od tego, jaki byłby to rząd i kto byłby szefem resortu finansów, to ogólny kierunek reform wolnorynkowych był już zdeterminowany.

Amerykanie dostrzegali, że największe szanse na wdrożenie takiej reformy ma rząd stworzony przez „Solidarność”, ponieważ komuniści nie mają zaufania społecznego. Dlatego w czasie wizyty w USA Leszek Balcerowicz został przywitany jak „swój człowiek” między innymi w Białym Domu i siedzibie MFW. Pojawiło się przekonanie, że właśnie to jest ten minister, który jest gwarantem wprowadzenia reform wolnorynkowych pod „parasolem politycznym” Tadeusza Mazowieckiego. Amerykanie, podobnie jak premier Mazowiecki, byli także zdania, że reformy gospodarcze należy wprowadzać jak najszybciej, póki trwa „miesiąc miodowy” nowego rządu.

PAP: Między 4 czerwca 1989 r. a 21 grudnia 1991 r. minęło 930 dni. Ta druga data to dzień, w którym w expose nowego rządu premier Jan Olszewski zasugerował konieczność integracji Polski z NATO i Europejską Wspólnotą Gospodarczą. Kilkadziesiąt godzin po jego przemówieniu formalnie przestał istnieć Związek Sowiecki. W którym momencie w ciągu tych 930 dni Amerykanie zdali sobie sprawę, że ład jałtańsko-poczdamski jest całkowicie martwy?

T.K.: Nie można wskazać jednego momentu. Albo inaczej – można ich pewno wskazać kilka i każdy byłby uzasadniony. Osobiście lubię stwierdzenie Busha, które pada w trakcie rozmowy z kanclerze Kohlem. Jest luty 1990 r., obaj przywódcy omawiają kwestię przyszłości dwóch państw niemieckich oraz zastrzeżeń przedstawionych przez Gorbaczowa. W pewnym momencie Bush nie wytrzymuje: „Do diabła z tym. My zwyciężyliśmy, a oni nie. Nie możemy pozwolić Sowietom wyrwać sobie zwycięstwa”. Z drugiej strony amerykański prezydent mówi, niemal na jednym wydechu, że Gorbaczow musi być przez Zachód wspierany.

Amerykanie chcieli wygrać zimną wojnę, ale nie całkowicie pokonać przeciwnika. Dążyli do zwycięstwa na honorowych warunkach, takich, w których Kreml traciłby kontrolę nad Europą Środkową, przeprowadzał reformy u siebie, ale zachowywałby swoją siłę. Bush chciał wspierać Gorbaczowa, aby ten utrzymał się u władzy – obawiał się, jak wszyscy, że jego następca może dokonać kontrrewolucji. Celem USA było zburzenie żelaznej kurtyny, ale nie Związku Sowieckiego.(PAP)

Rozmawiał: Michał Szukała

kno/