PAP: Jak badacz młodego pokolenia, który z własnego doświadczenia nie zna stanu wojennego, ocenia to wydarzenie?
Dr Michał Przeperski: Niewątpliwie był to zamach stanu, jawne złamanie prawa. Już sam tryb jego wprowadzenia był w rażący sposób niezgodny z konstytucją PRL z 1952 r. Stojąca na czele zamachu junta nazwana pompatycznie Wojskową Radą Ocalenia Narodowego, a przez Polaków prześmiewczo określana jako WRONa, była tworem niczym z bananowej republiki, pozbawionym zresztą realnej władzy. Najważniejsze jednak, że 13 grudnia 1981 r. zostały pogwałcone umowy podpisane w sierpniu i we wrześniu 1980 r. przez przedstawicieli komunistycznego rządu.
Oznaczało to, że stan wojenny równał się wycelowaniu pistoletu we własne społeczeństwo. Jako człowiek o zdecydowanych przekonaniach demokratycznych, uważam, że było to fatalne wydarzenie w polskiej historii. Natomiast nigdy nie usłyszałem przekonującej odpowiedzi na pytanie o alternatywny scenariusz wydarzeń.
PAP: Co się zatem mogło stać, gdyby komuniści stanu wojennego jednak nie wprowadzili?
M.P.: Wprowadzenie stanu wojennego było próbą wyjścia z sytuacji bez wyjścia, w której znalazła się Polska. Z jednej strony rządzący komuniści znajdowali się pod presją oczekiwań społecznych wyrażanych przez „Solidarność”. Z drugiej strony była natomiast ekipa kremlowskich starców, którzy domagali się, żeby „porządek panował w Warszawie”. Sowieckie naciski nie sprowadzały się wyłącznie do groźby wprowadzenia na polskie ulice sowieckich tanków. To równało się także utracie władzy przez dotychczasową ekipę, a prawdopodobnie też wiązało się z masowym użyciem siły wobec przywódców „Solidarności”. Po stłumieniu rewolucji węgierskiej w 1956 r. ofiarami mordów sądowych padło kilkuset powstańców - kto wie, co mogłoby się zdarzyć Polsce ćwierć wieku później, w podobnej sytuacji.
Ale nie mniej istotne było to, w jak fatalnej sytuacji gospodarczej znajdowała się wówczas Polska. Świadectwa polskich i sowieckich komunistów wskazują na to, że Sowieci rzeczywiście z początkiem 1982 r. poważnie ograniczyliby np. dostawy ropy, stosując typowo sowiecki szantaż surowcowy, z którego zresztą Moskwa lubi korzystać również dziś. I co by było wtedy? Ekipa Jaruzelskiego znajdowała się w trudnej sytuacji. Z jednej strony musiała zmierzyć się z ogromnymi i oczekiwaniami własnych rodaków, a z drugiej strony miała wycelowane w plecy lufy sowieckich tanków. Sowieccy towarzysze mówili, że pomogą, ale ich główną pomocą było to, że polskim komunistom stawiali kolejne ultimata.
PAP: Czy takie postrzeganie stanu wojennego jest inne od tego, jak widzą go historycy starszego pokolenia? Czy to, że dane wydarzenie się przeżyło – lub nie – ma znaczenie dla prowadzonych badań?
M.P.: To ma znaczenie, a z czasem będzie miało jeszcze większe. Kluczowy jest dystans – nawet nie tyle czasowy, ile emocjonalny. Jako badaczowi urodzonemu w 1986 r. jest mi o niego znacznie prościej, przez co mogę traktować stan wojenny jako jedno z wielu wydarzeń, do których doszło w historii Polski i jako neutralny przedmiot badania. Pomaga w tym fakt, że nie przeżyłem grudnia 1981 r. na własnej skórze.
Nie oznacza to, że odrzucam wszystko, czego mnie nauczyli mistrzowie albo co przyswoiłem z publicystyki, przysłuchując się sporom na temat historii PRL-u, czy w ogóle konsumując kulturę. Ale dla pokolenia tych, którzy stan wojenny przeżyli – jako ci, którzy go wprowadzali, i ci, którzy mu się sprzeciwiali – jest on fundamentalnie istotnym momentem w ich biografii. Jako człowiek to rozumiem, ale jako badacz taka wrażliwość jest mi już daleka.
PAP: Czy jest gdzieś jednak punkt, w którym mogą się spotkać historycy starszego i młodszego pokolenia?
M.P.: Pomiędzy tym, co wiedzą i mówią o stanie wojennym tacy badacze jak prof. Andrzej Paczkowski czy prof. Antoni Dudek, a tym, co ja bym powiedział, nie ma zasadniczych różnic. Dużą rolę w tym odgrywa baza źródłowa – liczba źródeł odnośnie do kulis wprowadzenia stanu wojennego, jakimi dysponujemy, jest ograniczona. Nie jest przecież tak, że co roku pojawiają się zupełnie nowe źródła zmieniające cały znany nam obraz. Potencjalna dyskusja dotyczy natomiast interpretacji i w dużej mierze leży w emocjonalności nastawienia, ale też wrażliwości politycznej czy ogólnohumanistycznej, czyli tego, co uznamy za istotniejsze, a co za mniej istotne w motywach działania aktorów historycznych wydarzeń.
Bliskie jest mi podejście realistyczne. Wprowadzenie stanu wojennego było tragicznym wydarzeniem: trudno nie sympatyzować z „Solidarnością” i oczekiwaniami milionów Polaków, którzy mieli dosyć życia w komunizmie, ale powstaje pytanie, jaki pomysł miała „Solidarność” na to, co ma być dalej. Mówiono o ograniczeniu władzy komunistów. Ale jak daleko miało iść to ograniczenie? Kto z liderów „S” w ogóle panował nad ruchem społecznym? Odpowiedź oczywiście będzie taka, że nikt, bo nad autentycznym ruchem społecznym – a „S” takim była – nie da się zapanować. A to oznacza, że alternatywą musiałoby być w dużej części zdanie się na żywiołowe reakcje buntu ze strony społeczeństwa: politycznie rozbudzonego, a jednocześnie bardzo zmęczonego i sfrustrowanego.
PAP: A źródła, jakim są wspomnienia świadków wydarzeń, mogą wywołać dyskusję?
M.P.: Jeżeli jakichś źródeł przyrasta, to faktycznie tych wywołanych, z których dowiadujemy się, jak ludzie wspominają stan wojenny. I faktycznie na ich podstawie możemy dyskutować o tym, czym żyło się w polskich domach, jak wyglądało życie codzienne. Z czasem ta perspektywa zyskuje na znaczeniu, stając się ważnym uzupełnieniem politycznej historii stanu wojennego. Stan wojenny co prawda nie był niczym dobrym, ale przecież jest zrozumiałe, że pewna część Polaków machnęła ręką i powiedziała: „dobra, stan wojenny jest już lepszy niż to, co działo się jesienią 1981 r., bo w sklepach nic nie było, a ani 'Solidarność', ani partia nad tym nie panowała”. W tak rozumianym chaosie bardzo trudno było żyć.
Dla mnie to jest właśnie dziś bardzo interesujące pole do dyskusji – na ile Polacy w 1981 r. rzeczywiście tak uważali? Jednak o ile jesteśmy kiedyś w stanie znaleźć jakieś dokumenty sowieckie, gdzie będzie napisane „Wchodzimy, jeżeli coś się stanie” lub „Nie, nie wchodzimy”, to jeżeli chodzi o pytania o kwestie społeczne, to na nie nigdy nie odnajdziemy pewnej, ostatecznej odpowiedzi. Ale i tak warto jej poszukiwać.
PAP: Co zatem jest jeszcze do przeanalizowania, jeśli chodzi o stan wojenny? Co mogłoby w tej sprawie zmienić odtajnienie rosyjskich archiwów?
M.P.: Nie ma cienia wątpliwości, że otwarcie postsowieckich archiwów bardzo dużo bym nam powiedziało. Rosjanie niestety nie unikają manipulowania dokumentami, ujawniania tylko wybranych albo nawet jedynie fragmentów, z których później można wyciągać jedynie cząstkowe wnioski.
Myślę, że wszyscy historycy nad Wisłą są zgodni, że poznanie szerokiego korpusu źródeł, nieuzależnionego od decyzji politycznej, pomogłoby wyjść z zaklętego kręgu dokumentów, w których obracamy się w tym momencie. Z jednej strony mamy notatkę gen. Anoszkina, adiutanta marszałka Kulikowa, czołowego sowieckiego dowódcy, z której jasno wynika, że Sowieci nie chcieli wchodzić do Polski, ale z drugiej – mamy wiele pośrednich źródeł wskazujących na to, że w okresie 1980-1981 sposobili się do inwazji. Jeżeli tak faktycznie było, to wiele śladów tego w ewidentny sposób musi być w sowieckich archiwach. Moim zdaniem nie było mowy o tym, aby tanki sowieckie weszły. Na to nie było szansy i byłoby to szaleństwem. Ale z drugiej strony – czy Moskwa nie potrafiła podejmować decyzji, które szokowały cały świat?
Jest jeszcze jedna istotna rzecz, o której już nieco wspomniałem, a mianowicie skala gospodarczych nacisków na Polskę. Wiemy, że Nikołaj Bajbakow jesienią 1981 r. jasno powiedział, że Polsce zostaną odcięte dostawy surowców: bez nich Polska gospodarka nie mogłaby produkować, eksportować, a totalne bankructwo państwa mogłoby stać się faktem. Jak daleko Sowieci zamierzali pójść? Czy planowali np. zamknięcie rynku sowieckiego na polskie towary? Jeżeli tak by się stało, to konsekwencją byłaby kolejna katastrofa – w polskim społeczeństwie zaczęłoby się gotować, ludzie nie mieliby co jeść. Moim zdaniem w sowieckich archiwach muszą być ślady po takich dyskusjach, chciałbym je poznać.
PAP: Czy zatem pewnego rodzaju reinterpretacji można dokonywać w oparciu o sytuację ekonomiczną?
M.P.: Ekonomia i gospodarka z reguły słabo się przebijają w dyskusjach historyków. Najlepiej oczywiście przebijają się mundur, majestatyczna czerwono-biała, chłopaki z radykalnie antykomunistycznych grup, rzucający w milicję kamieniami. To oczywiście jest zrozumiałe, jednak w dłuższym trwaniu gospodarka jest ważniejsza. Gdy weźmiemy pod uwagę, że Sowieci naprawdę chcieli wymierzyć takie dramatyczne ciosy polskiej gospodarce, to zobaczymy też, pod jakim ciśnieniem faktycznie znajdowało się polskie kierownictwo. Cóż, że sowieckie tanki by nie weszły? Jeżeli zostałyby poodcinane surowce, to sytuacja nie byłaby mniej dramatyczna.
Myślę, że dyskusja o stanie wojennym pokoleniowo będzie ewoluować. Już dla historyków z mojego pokolenia nie jest przede wszystkim dyskusją o tym, czy wejdą, czy nie wejdą, ale w nie mniejszym stopniu o tym, jaką skalę miały te naciski i konsekwencje odcięcia rozmaitych surowców. Zresztą widzimy, co współcześnie robi Moskwa: gaz czy ropa są nie mniej skutecznym środkiem uprawiania polityki niż „zielone ludziki” czy regularna armia. To wszystko pozwala nam zupełnie inaczej patrzeć na historię i to jest akurat specyficzny przywilej tych, którzy urodzili się trochę później.(PAP)
Autor: Anna Kruszyńska
Dr Michał Przeperski jest historykiem w Muzeum Historii Polski, specjalizuje się w dziejach XX w. Autorem kilku książek, m.in. "Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna" (2021) oraz "Dziki Wschód. Transformacja po polsku 1986-1993" (2024).
akr/jkrz/ dki/ grg/