W swojej książce Jarkowiec – reporter, autor „Powrócę jako piorun. Krótka historia Dzikiego Zachodu” i „Rewolwer obok Biblii. W co wierzy Ameryka” - opowiada o narodzinach i rozwoju amerykańskiej sztuki filmowej, jej politycznym i społecznym znaczeniu. „Hollywood okazuje się kluczem do zrozumienia USA i jego miejsca we współczesnym świecie – jako Imperium, kolosa na glinianych nogach i kraju, w którym prezydentami zostają aktorzy grający w podrzędnych westernach i biznesmeni o szemranej reputacji” – czytamy w opisie książki.
Polska Agencja Prasowa: Już pierwsza historia, którą opowiada pan w swojej książce, pierwszy film, o którym mówi „Na bulwarach czyhają potwory”, ma naturę polityczną, choć nikt nie wznosi w nim politycznych haseł, a jednym z bohaterów jest prezydent Stanów Zjednoczonych, choć nie pojawia się na ekranie. Czy da się wskazać moment, gdy zdano sobie sprawę z tego, że kino poza walorem rozrywkowym może być także użytecznym narzędziem uprawiania polityki?
Maciej Jarkowiec: To film, którego bohaterem jest potomek polskich imigrantów Leon Czolgosz. Ten krótki obraz, który w książce nazywam pierwszym w dziejach horrorem, thrillerem i pierwszą docu-dramą, jest rzeczywiście opowieścią polityczną. Mówimy o przełomie XIX i XX wieku, samych początkach kinematografii. Już w tym filmie przecinają się opowieść o wielkiej rewolucji technologicznej – ważną rolę w historii jego powstania odegrała postać Edisona – i temat rewolucji ruchu robotniczego, walki o godne życie ludzi pracy.
Edison był wielkim czarodziejem tamtej ery. Jeśli nam wydaje się czasem, że żyjemy w czasach rewolucji, bo mamy coraz szybsze komputery, latamy w kosmos i eksperymentujemy z AI, to wyobraźmy sobie, czym musiał być przełom wieków, gdy ludzkość przesiadła się z powozu do kolei i samochodów, obserwowała budowę drapaczy chmur, zdobywanie przestrzeni. Miasta rozświetla elektryczność, zdobią neony. Kino jest częścią tej opowieści. Nagle widzimy także siebie, ożywionych na ekranie, opowiadamy historię za pomocą ruchomych obrazów. Czolgosz jest postacią ogniskującą wiele zjawisk, bardzo charakterystycznych dla tamtego czasu.
Bardziej świadomie kina do przekazu politycznego zaczęto używać w czasie II wojny światowej. To wtedy Hollywood zostało zaprzęgnięte przez Pentagon do walki z Niemcami i Japonią. Reżyserzy czy producenci filmowi dostali stopnie oficerskie i zlecenia od rządu na kręcenie nie tylko kronik, ale także filmów dokumentalnych i fabularnych. Siłą rozpędu, gdy zdano sobie sprawę z tego, że kino może takie funkcje pełnić, przeniesiono ten mechanizm w czas zimnej wojny. Była to wojna informacyjna, choć groźba starcia atomowego w pierwszych powojennych dekadach była realna. A kultura na to zagrożenie reagowała.
Amerykańska kultura na przełomie lat 40. i 50. produkowała propagandowe filmy prezentujące Stany Zjednoczone jako siły dobra w starciu z siłami zła. Jedną z tych ikonicznych postaci, znanych na całym świecie, która odegrała ważną rolę w tym starciu, był John Wayne. Kilka lat później zagrał w filmie „Zielone berety”, który miał być odpowiedzią na protesty przeciw wojnie w Wietnamie, jakie odbywały się wówczas w Stanach. Miał pokazać tę wojnę jako słuszną.
PAP: W latach 60. na tym wizerunku Ameryki jako strażniczki wolności, gwaranta porządku pojawiały się pierwsze rysy. Kiedy kino zwróciło się przeciw władzy? I dlaczego?
M.J.: Spowodowało to wiele czynników – koniec lat 60. to czas, gdy w Ameryce pęka stary porządek, który był raczej mitem niż rzeczywistością. Nie wszyscy odczuwali dobrobyt i powojenną zgodą Ameryki lat 50. Harmonia społeczna i pozytywny stosunek społeczeństwa do państwa dotyczyły tylko części obywateli.
Lata 60. to czas, gdy ten sposób myślenia - o harmonii i zgodzie - przestaje obowiązywać. Następują takie zjawiska jak rewolucja obyczajowa, ruch na rzecz praw obywatelskich, kontrkultura, konflikt międzypokoleniowy i przemoc polityczna. Także kino pod koniec lat 60. zaczyna inaczej niż dotąd opowiadać o Ameryce. Jednocześnie rozpadał się stary system wielkich wytwórni, istniejących w niezmienionej formie od narodzin branży, czyli drugiej i trzeciej dekady XX wieku, na czele którego od początku stali ci sami ludzie, menedżerowie i producenci.
Nie rozumieli nowego świata. Robili filmy, których nikt już nie chciał oglądać, całkowicie oderwane od tego, co wówczas działo się w kraju. Poza tym rozwijała się telewizja, studia traciły widzów, zaczęły popadać w tarapaty finansowe. Młodzi twórcy, którzy chcieli opowiadać o Ameryce konfliktu, Ameryce wielkiej zmiany i rewolucji, nagle mogli zaistnieć. Dostawali szanse, a później często sami otwierali własne wytwórnie, jak Francis Ford Coppola. Zostali dopuszczeni do rozpadającego się hollywoodzkiego systemu i zaczęli robić nowe kino, które pokazywało i komentowało zmieniającą się rzeczywistość.
PAP: Tego wyrazem jest na przykład film „Wszyscy ludzie prezydenta”. Aż trudno uwierzyć, że film o dziennikarskim śledztwie może odnieść taki sukces.
M.J.: Pierwsze kontrkulturowe filmy, jak „Bonnie i Clyde”, „Swobodny jeździec” czy „Absolwent”, powstają pod koniec lat 60., ale rozkwit tego kina nastąpił w latach 70. Oprócz „Wszystkich ludzi prezydenta” warto wymienić także „Trzy dni Kondora” czy „Syndykat zbrodni”, jeśli trzymać się niszy politycznej.
Kocham kino lat 70. - ta dekada obfitowała w filmy trudne, a jednak porywające. Twórcy robili filmy wymagające od widza uwagi, namysłu, inteligencji i w dodatku odnoszące komercyjne sukcesy. Były zasilane wielkimi pieniędzmi i świetne warsztatowo. To czas ambitnego, artystycznego i wymagającego kina, które dobrze się sprzedaje... „Ojciec chrzestny”, „Chinatown”, „Rozmowa”, „Narkomani”…
PAP: Jak ważne w kampanii prezydenckiej Ronalda Reagana było to, że był on – choć nie szczególnie sławnym – aktorem?
M.J.: Nigdy nie był pierwszoplanową gwiazdą. Może na początkowym etapie kariery politycznej, gdy został gubernatorem Kalifornii, jego „ekranowy czar” mógł jeszcze działać. Ale na przełomie lat 70. i 80. jego postać ekranowa była w dużej mierze zapomniana. Miał jednak cechy, które świetnie się sprzedawały, wzbudzały sympatię.
Po II wojnie było trzech prezydentów, którzy zwyciężyli uśmiechem. To Kennedy, Reagan i Obama. Kennedy trafił do polityki w dobie zimnej wojny i napiętej sytuacji międzynarodowej. To Sowieci wysłali pierwsi człowieka w kosmos, budowali przewagę militarną. Kennedy wygrywa optymizmem mimo wszystko – zapowiedziami programu kosmicznego, lotu na Księżyc, pokonania Związku Radzieckiego.
Optymizmem, który pozwala wygrywać wybory, ale także projektować tę amerykańską potęgę na zewnątrz. Reagan wygrał tym samym – aktorskim uśmiechem, zapewnieniem, że damy radę, odbudujemy gospodarkę, odbudujemy nasz dobrobyt. I jeszcze pokonamy „imperium zła”. Obama wygrywa pozytywną obietnicą zakończenia wojen i pokonania kryzysu finansowego, uratowania klasy średniej. Jego slogan to „Yes We Can!”.
PAP: Ważnym czynnikiem w tworzeniu mitu Kennedy’ego jako młodego, nowoczesnego, dążącego do pokoju i sprawiedliwości prezydenta był film Olivera Stone’a „JFK”.
M.J.: Stone kwestionował amerykańskie mity takimi filmami jak „Pluton”, „Wall Street” czy właśnie „JFK”. Jest niecierpliwy i bardzo ciekawy prawdy, skrytej pod mitologią. „JFK” zapewne przesadza w tym, co sugeruje, ale ukazuje obsesyjny bój prokuratora, który usiłuje dojść do tego, co się stało, dlaczego zginął prezydent, czy w tej historii nie ma drugiego dna. Wokół zamachu na Kennedy’ego narosło wiele fikcji, teorii spiskowych, ale zabójstwo prezydenta nie zostało do końca wyjaśnione. Nie mamy i pewnie nigdy nie poznamy odpowiedzi na wiele pytań. I o tym jest ten film.
PAP: Stone stworzył też film poświęcony innemu prezydentowi – w 2008 r. nakręcił „W.”, film o George’u W. Bushu.
M.J.: Nie ukrywając swych poglądów politycznych, tak różnych od Busha, Stone pokazuje jednak prezydenta jako człowieka. To autentyczna, dobrze zbudowana postać. Może nawet postać tragiczna, której jako widzowie możemy współczuć. Nie brakuje w tym filmie czułości.
Porównajmy go z innym filmem, który w Polsce przeszedł niezauważony, czyli niedawno nakręconym „Reaganem”. W przeciwieństwie do „W.” to papierowa hagiografia. Żal mi i tematu, i występującego w głównej roli Dennisa Quaida, który przygotował się i świetnie „zbudował” Reagana. On sam, jego popis aktorski, jest w tym filmie wzruszający. Ale filmu obronić się nie da. Buduje obraz świętego.
PAP: Pisze pan, że jeżdżąc przez Amerykę, czasem trudno odróżnić rzeczywistość od fikcji. Odwiedza pan zresztą miejsca związane z legendarnymi scenami z filmów. Czy panu również atak na Kapitol, do którego doszło w styczniu 2021 r., wydał się żywcem z kina wyjęty?
M.J.: O tym też jest moja książka – o szukaniu granicy między fikcją a rzeczywistością w Stanach Zjednoczonych. Między ekranem a życiem. Bywa niełatwa do wskazania; nie tylko ze względu na scenografię, ale też na to, co się dzieje. Przy okazji takich wydarzeń nie sposób nie odnieść wrażenia, że przeszło się przez ekran i doświadcza się fikcji. Z drugiej strony jest to namacalna rzeczywistość - szaman Q-Anon, przebrany w jakieś dziwaczne skóry i w czapce z rogami na głowie, na czele tłumu szturmuje Kapitol i szuka wiceprezydenta…
Także w obecnej kampanii nie brakowało tego typu momentów. Przecież parę miesięcy temu jakiś dzieciak kupił karabin, położył się na dachu budynku w małej mieścinie w Pensylwanii i prawie zabił prezydenta. Centymetry zdecydowały o tym, że Trump nie zginął. Żylibyśmy zapewne w zupełnie innej rzeczywistości. Próba zamachu, błędy Secret Service, zachowanie Trumpa po strzałach - to wszystko było bardzo filmowe. I jednocześnie namacalne, prawdziwe, transmitowane na żywo. Jak napisał Jean Baudrillard – w Ameryce życie jest kinem.
Książka Macieja Jarkowca „Na bulwarach czyhają potwory. Filmowa historia Ameryki” ukazała się nakładem wydawnictwa Agora.
Rozmawiał Piotr Jagielski (PAP)
jos/