PAP Life: Na swoim kanale na YouTubie opublikowała pani kilka filmików z waszej ostatniej podróży do Stanów, m.in. pokazała pani „miasteczko duchów” w stanie Montana. Jak trafiacie do takich miejsc?
Ilona Wrońska: Zwykle sami je wyszukujemy albo po prostu są to miejsca, które kojarzą nam się ze Stanami, znamy je z jakiś filmów, zobaczyliśmy w telewizji albo przeczytaliśmy o nich. Często sobie je zapisujemy, żeby nie zapomnieć. Robimy listę i kiedy podróż dochodzi do skutku, staramy się je odwiedzić. „Miasteczko duchów” też było na naszej liście marzeń. Chcieliśmy się na własne oczy przekonać, czy rzeczywiście wygląda tak przerażająco, jak na szklanym ekranie. Takich opuszczonych miasteczek jest w Stanach zresztą całkiem sporo. Pierwotnie mieliśmy zwiedzić to, które znajduje się w Kalifornii, ale zabrakło nam czasu, więc wyszukaliśmy podobne w Montanie. To nie jest więc tak, że w podróży mamy wszystko ustalone. W trasie jesteśmy elastyczni i na bieżąco zmieniamy plany. A miasteczko w Montanie faktycznie zrobiło na nas duże wrażenie. Wiele budynków wygląda tak, jakby przed chwilą byli w nich ludzie. Poza tym, kiedyś doszło tam do przerażającej zbrodni i gdzieś czuje się tę złą energię.
PAP Life: Mówi się, że Ameryka nie podlega generalizacji, bo jest tam wszystko - wielkie bogactwo, przerażająca bieda, fantastyczna przyroda i wielkie miasta. Też miała pani wrażenie ogromnej różnorodności Stanów?
I.W.: My pojechaliśmy do Stanów przede wszystkim, żeby zobaczyć słynne parki i kaniony. Bo to, co zachwyca, to przyroda. Nie mamy takiej natury w Europie i to jest coś, co robi kolosalne wrażenie. Miasta nas nie zachwycają, raczej męczą, staramy się z nich uciekać i tak jest nie tylko w Stanach. Natomiast faktycznie, te przepaście w Stanach są bardzo widoczne. Na ulicach Nowego Jorku, Los Angeles zobaczyliśmy bardzo dużo bezdomnych. Hollywood, które kojarzy nam się z blichtrem, wspaniałymi aktorami, Oskarami, tak naprawdę jest miejscem, gdzie jest straszna bieda. I nawet nie trzeba wchodzić w boczne uliczki. Na głównej alei, gdzie turyści przychodzą zobaczyć powklejanie w chodnik gwiazdy, dosłownie obok stoją namioty z bezdomnymi. W ogóle nie odbiera się Los Angeles w taki sposób, jak na filmach. To, co widzisz, jest przytłaczające. To jest ogromny dysonans, z którym trudno się pogodzić. Wydaje mi się, że tych ludzi było znacznie więcej niż dziewięć lat temu, kiedy byliśmy w Stanach po raz pierwszy.
PAP Life: Czy ciągnie was do Ameryki, skoro byliście tam po raz kolejny?
I.W.: To była druga podróż. Ta pierwsza była dziewięć lat wcześniej, w 2015, kiedy pojechaliśmy do Stanów na pół roku. Tamtą podróż nazywam do tej pory podróżą życia. Natomiast ta ostatnia była takim zobaczeniem Stanów na nowo, innym okiem. Nasze dzieciaki podrosły i one teraz także inaczej odbierały Stany. Poza tym było dużo takich rzeczy, których wtedy nie zobaczyliśmy, ale były też takie, które już widzieliśmy i chcieliśmy zobaczyć jeszcze raz. Muszę powiedzieć, że doszliśmy do wniosku, że jednak pierwsze wrażenie jest pierwszym wrażeniem i już nigdy nie będziemy ponownie jeździć w miejsca, w których byliśmy. To po prostu nie ma sensu. Bo to już nie jest takie samo przeżywanie, tylko takie trochę odgrzewanie jakichś wspomnień.
PAP Life: Co zobaczyliście w Stanach tym razem?
I.W.: Dziewięć stanów, oczywiście nie całych, bo każdy jest wielkości Polski albo większy, ale te najciekawsze atrakcje. Widzieliśmy Kalifornię, Arizonę, Nevadę, Utah, Montanę, Idaho, Wyoming, bo tam jest Yellowstone, no i na końcu Waszyngton oraz Nowy Jork. W sumie, licząc poprzedni wyjazd, mamy „zaliczone” 25 stanów, czyli połowę. Na pewno kiedyś chciałabym jeszcze zobaczyć Alaskę i najchętniej połączyć to ze zwiedzaniem Kanady. Ale na razie Stanami czujemy się nasyceni i raczej ciągnie nas w inne rejony.
PAP Life: To nie są krótkie wyjazdy. Jak się do nich przygotowujecie?
I.W.: Te wyjazdy na inny kontynent są zawsze miesięczne albo nawet dłuższe, bo wychodzimy z założenia, że jeżeli jedziemy już tak daleko i płacimy duże pieniądze za przeloty, to warto jest zobaczyć jak najwięcej. Zawsze rezerwujemy sobie czas na takie podróże z rocznym wyprzedzeniem, zapisujemy w kalendarzu i ten termin jest nienaruszalny. To jest też związane z naszym zawodem. Często spektakle mamy planowane na rok albo dwa lata do przodu, więc jeżeli planujemy taką podróż, to taki miesiąc musimy sobie zarezerwować wcześniej. Kupujemy bilety i nic nam nie może zepsuć tego wyjazdu, nawet gdyby nie wiadomo kto zadzwonił z propozycją, to nas nie ma w tym miesiącu.
PAP Life: Co zrobiło na pani największe wrażenie w Stanach?
I.W.: Myślę, że tak jak wszyscy mam pewien obraz Ameryki z filmów. Dla mnie takim punktem obowiązkowym było to, żeby zobaczyć chór gospel na żywo i przekonać się, czy odbiór będzie taki sam, jak wyobrażałam sobie, oglądając go w telewizji czy czytając w książkach.
PAP Life: Zrealizowała pani to marzenie?
I.W.: Tak, chociaż okazało się to znacznie trudniejsze niż myślałam. Znaleźliśmy taki chór w kościele baptystów w Nowym Jorku, w Harlemie, czyli w dzielnicy Afroamerykanów, której nie poleca się zwykłym turystom. Mimo to wybrałam się tam z moją koleżanką i spotkało nas kilka nieprzyjemności. Zresztą do większości kościołów turyści nie są wpuszczani. Wcale mnie to nie dziwi - nie chcą być traktowani jak ciekawostka, filmowani. Czasami bardzo mocno dawano mi odczuć, że jestem intruzem. Dopiero z trzeciego kościoła, do którego weszliśmy, nas nie wygoniono i pozwolono nam uczestniczyć we mszy, która trwała prawie trzy godziny. Zobaczyłam i przeżyłam coś niesamowitego, czego nie jestem w stanie opowiedzieć. To są takie uczucia, że człowiek i płacze, i się śmieje, i za chwilę też wznosi ręce, i stara się w pewien sposób uwolnić się z emocji. Każdy zachowuje się tak, jak czuje i to jest niesamowite, że możesz wstać w dowolnym momencie, możesz tańczyć, klaskać. Dla mnie to jest prawdziwa wiara, prawdziwe wyzwolenie i prawdziwe podziękowanie Bogu. Zapamiętam to na zawsze.
PAP Life: Czy w trakcie podróży zawieracie znajomości z ludźmi, których spotykacie po drodze?
I.W.: Raczej jest to niemożliwe, ponieważ dużo przemieszczamy się, co dzień jesteśmy w innym miejscu. Zatrzymujemy się w przydrożnych motelach, które kojarzą się z wieloma amerykańskimi filmami. Nie ma tam żadnych luksusów, ale to jest najprostsze i niedrogie rozwiązanie. Jest czysta pościel, są ręczniki, jest łazienka w pokoju. W ostatnią podróż wyjechaliśmy razem z naszymi przyjaciółmi i ich dziećmi, więc było nas w sumie osiem osób i spędzaliśmy czas we własnym towarzystwie.
PAP Life: Wspomniała pani, że dziewięć lat temu pojechaliście do Stanów na pół roku. Skąd taki pomysł czy potrzeba, żeby wyjechać na tak długo?
I.W.: Wydaje mi się, że pierwsza nasza myśl była: „Po co czekać do starości, trzeba to po prostu zrobić, kiedy jest się młodym, a nasze dzieciaki są już na tyle duże - wtedy miały 9 i 7 lat, że można je zabrać”. Po prostu stwierdziliśmy, że skoro chcemy coś zobaczyć w świecie, to dlaczego nie teraz. Zawsze będzie coś innego do zrobienia. Najtrudniejsze jest podjęcie decyzji, a jak się ją już podejmie, zarezerwuje bilety, to już powoli zaczyna się to dziać i wtedy wszystko podporządkowujesz pod ten wyjazd. W związku z wyjazdem zdecydowaliśmy się na edukację domową, więc mogliśmy dzieciaki zabrać ze szkoły i uczyć je w trasie.
PAP Life: Nie obawialiście się, że nauka w drodze będzie trudna, zarówno dla was, jak i dla dzieci? Bo z jednej strony fantastyczna podróż, mnóstwo wrażeń, z drugiej - siedzenie nad książkami, sprawdzanie prac domowych?
I.W.: Wydaje mi się, że strach ma wielkie oczy. Wybraliśmy drogę edukacji domowej totalnie jej nie znając, więc my też uczyliśmy się, jak to działa. W tamtym czasie to była edukacja wczesnoszkolna, więc tam nie ma trudnych rzeczy do nauki. Tak naprawdę każdy rodzic w domu ogarnia to z dzieciakami, pomaga przy zadaniach domowych, itd. Nie siadaliśmy z naszymi dziećmi do stołu i nie mówiliśmy im: „Teraz będziecie pisali, liczyć, itd.”, bo często nie było stołu w motelu. Tylko na przykład jechaliśmy sobie przez Grand Canyone i uczyliśmy je tabliczki mnożenia albo coś tam powtarzaliśmy. Czytałam im bardzo dużo książek, ale ten rytuał wprowadziliśmy od najmłodszych lat i nie chcieliśmy tego kończyć. W podróży mieliśmy przy sobie świetne książki, sporo tytułów fantasy, które nas też wciągały. Byłam zachwycona, że mogę wejść w ich świat. Potem, kiedy dzieci podrosły, doszła fizyka, chemia, bardziej skomplikowana matematyka, tę część przejął nauki na siebie Lech. Bo przyznaję - jestem totalnie niematematyczna. A jeśli pojawiała się taka potrzeba, to zatrudnialiśmy kogoś do pomocy na kilka miesięcy, kto pomagał im ogarnąć materiał.
PAP Life: Nadal są w edukacji domowej czy wrócili do szkoły?
I.W.: Dalej są w edukacji domowej, córka będzie za rok pisała maturę, syn za dwa lata. Po ósmej klasie mieli taki epizod powrotu do systemu. Syn poszedł do pierwszej klasy liceum, córka do pierwszej klasy technikum weterynaryjnego, ale dość szybko oboje się rozczarowali, nie odpowiadał im ten wyścig, walka o oceny. A my z Lechem zawsze im powtarzaliśmy, że oceny ich nie definiują, że nikt nigdy ich nie zapyta, co mieli na przykład w piątej klasie na świadectwie. Więc oni, znając nasze podejście i zderzając się z tym, co zobaczyli w szkole, potrafili wyciągnąć wnioski, co jest dla nich dobre, a co złe. I postanowili, że wracają na edukacje domową do końca liceum. Później będą już dorośli i zdecydują, w jaki sposób chcą zdobyć wiedzę.
PAP Life: Jak ta półroczna podróż wpłynęła na waszą rodzinę?
I.W.: Przede wszystkim mam taką refleksję, że takie podróże są piękne, ale jak się wraca do swojego kraju, do domu, to bardzo szybko wraca się do rutyny. To nas zaskoczyło, bo myśleliśmy, że będziemy to długo rozpamiętywać, długo tym żyć, a okazało się, że szybko o tym zapomnieliśmy i pochłonęły nas codzienne zajęcia, obowiązki. Ale myślę, że ta podróż na pewno była dla nas, jako rodziny, dużym sprawdzianem. Musieliśmy sobie radzić z różnymi niespodziewanymi sytuacjami. Bo a to złapiesz gumę w kole, pomylisz drogę albo gdzieś się spóźnisz. Dzieciaki obserwują, jak reagujesz, czy się stresujesz, czy nie. Sądzę, że ten wyjazd bardzo nas umocnił, zobaczyliśmy, że potrafimy ze sobą być 24 godziny na dobę. To wcale nie jest takie proste i w na co dzień nie spędzamy ze sobą tyle czasu. Nas to niesamowicie scaliło. Dużo graliśmy w gry, nudziliśmy się, razem wybieraliśmy miejsca do zwiedzania, itd. Były różne emocje, czasami śmiech, radość, kiedy indziej nieporozumienia, wkurzanie się, takie normalne życie, nie zawsze bajka.
PAP Life: Czy trochę jest tak, że im dalej się wyjedzie, tym bardziej docenia się miejsce, w którym mieszka się na stałe?
I.W.: Nie wiem, czy jest taka zależność, chyba nie łączyłabym tego w ten sposób. Fajnie jest zobaczyć to, co się dzieje na świecie. Ale myślę, że to nie podróże sprawiają, że doceniamy, albo nie doceniamy miejsce, w którym żyjemy, albo z którego pochodzimy. Myślę, że to, wynika z czegoś innego, z jakiś innych doświadczeń i rozwoju osobistego. Zwiedziliśmy trochę tych krajów, i zdarzało się, kiedy byłam młodsza i gdzieś dobrze się czułam, że myślałam: „O tutaj bym mogła żyć”. Ale im jestem starsza, tym częściej myślę, że mogę wyjeżdżać, ale dobrze mi tutaj, gdzie jestem. Poza tym, nie oszukujmy się - barierą jest język. To, że się porozumiewamy po angielsku, to jeszcze jest za mało. Nie moglibyśmy pracować w swoim zawodzie. Chyba jedynym takim krajem, który odcisnął nam się w sercu, to Meksyk. Tam moglibyśmy zostać na dłużej, najwyżej gralibyśmy w telenowelach meksykańskich. Bardzo lubię wyjeżdżać, ale lubię z radością wracam do swojego domu, bo stworzyliśmy fajne miejsce, w którym się dobrze czujemy. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
Ilona Wrońska ukończyła aktorstwo w PWST we Wrocławiu. W latach 2003-2020 wcielała się w rolę Kingi Brzozowskiej w serialu TVN „Na Wspólnej”. Ostatnio można było ją oglądać w serialu „Korona królów. Jagiellonowie”. Prywatnie związana z aktorem Leszkiem Lichotą, z którym ma dwoje dzieci. Ma 46 lat.
ep/