PAP: W książce "Warszawskie mieszkania. Biografie miejsc, rzeczy i ludzi" uchylają panowie drzwi do 24 mieszkań położonych w różnych dzielnicach. To miejsca zamieszkane przez elitę intelektualno-artystyczną miasta, kreatywne dusze, które bardzo świadomie kształtują przestrzeń życiową. Bywaliście w nich wcześniej, znaliście właścicieli?
Jarosław Trybuś: Kilka z tych wnętrz znaliśmy. Wiedzieliśmy, że kryją się za nimi interesujące historie. Natomiast zdecydowaną większość odwiedzaliśmy po raz pierwszy. Bardzo zależało nam, by książka odzwierciedlała różnorodność zabudowy wielorodzinnej w stolicy. Szukaliśmy mieszkań położonych w przedwojennych kamienicach, na "blokowiskach" i w zupełnie współczesnych domach. Opublikowaliśmy nawet ogłoszenie na Facebooku, w którym poprosiliśmy, by zgłaszali się do nas mieszkańcy MDM-u. Uznaliśmy, że jest to miejsce rozpoznawalne, ważne dla Warszawy i nie powinno go zabraknąć w książce.
Piotr Korduba: To stanowiło spore wyzwanie logistyczne. Niemniejszym było przekonanie gospodarzy do tego, żeby się z nami spotkali i choć trochę obnażyli ze swojej prywatności. Ale udało się. Chyba tylko raz usłyszeliśmy, że jakkolwiek nasz pomysł wydaje się komuś ciekawy i sam chętnie przeczytałby taką książkę, nie weźmie udziału w tym przedsięwzięciu, ponieważ nie chciałby, aby jego przestrzeń życiowa była przedmiotem lektury wszystkich, którzy sięgną po książkę.
PAP: Nie wszystkie wnętrza, które panowie odwiedzili, finalnie znalazły się w publikacji. Czym – poza typem zabudowy – kierowaliście się przy wyborze?
J.T.: Interesowały nas wyłącznie mieszkania własnościowe osób, które urządziły je świadomie i zechciały nam opowiedzieć o swoich wyborach. W tym miejscu dochodzimy do kolejnego ważnego punktu – wszystkie wnętrza, które znalazły się w książce, zostały urządzone przez właścicieli, a nie architektki czy architektów.
P.K.: Poszukiwaliśmy we wnętrzach autobiograficzności, która cechuje ludzki żywot – złożony przecież z wielu warstw i etapów. Nawet jeśli kilka z tych mieszkań powstało dopiero w ostatnich latach, ich wyposażenie obejmuje różne etapy życia właścicieli, a często także ich przodków.
PAP: Mieszkania ukazane w książce są niczym portrety właścicieli - odzwierciedlają ich osobowość, charakter i energię. Czego na podstawie wnętrz dowiedzieli się panowie o tych osobach?
P.K.: Mnóstwa rzeczy. Od jednostkowych historii, których nie sposób streszczać w tym miejscu, po generale procesy charakterystyczne dla tego miasta. Te mieszkania mówią o powikłanych, skomplikowanych losach Warszawy. Nie tylko tych związanych ze zniszczeniem i burzeniem, ale też odbudowami, migracjami ludności, rzeczy, rodzeniem się samoświadomości historii warszawskiej. Jako przykład mogę podać artystyczne małżeństwo Olgi Mokrzyckiej-Grospierre i Mikołaja Grospierre’a. Mikołaj wychował się w Paryżu, więc dla niego nic w tym zniszczonym i odbudowanym mieście nic nie było stare. Jego żona natomiast bardzo szybko zaczęła doceniać międzywojenne detale, a po pewnym czasie nawet drzwi z lat 50. On musiał nauczyć się czułości wobec spoliów Warszawy sprzed ledwie kilku dekad.
Zaobserwowaliśmy również, że nieruchomości są bardzo elastyczne, ponieważ w przeszłości musiały odpowiadać na najróżniejsze wyzwania – ciasnotę, przeludnienie, kwaterunek, nacjonalizację, reprywatyzację, remonty i wtórne podziały. Wiele z nich było później łączonych, właściciele dokupowali części budynków. Z pewnością skala przeróbek dokonanych na "żywych organizmach" jest większa niż w innych miastach, które też przecież borykały się z niedostatkami II połowy XX w. Po trzecie, nie spodziewaliśmy się, że znajdziemy w warszawskich mieszkaniach aż tyle rzeczy poniemieckich.
J.T.: Ogólną cechą wyposażenia odwiedzanych przez nas mieszkań, nie tylko zresztą tych opisanych w książce, jest niekompletność. Sądzę, że to bardzo warszawska sytuacja. Oglądaliśmy wiele ułomnych przedmiotów, zdekompletowanych serwisów, wyszczerbionych dzbanków. One odzwierciedlają losy tego miasta. Z tą niekompletnością wiążą się też historie przedmiotów poniemieckich, które uzupełniły braki spowodowane przez wojny i inne kryzysy i wpłynęły na eklektyzm większości wnętrz. Być może lekkość i odwaga w urządzaniu wielu stołecznych mieszkań bierze się z braku przytłoczenia ciągłością i kompletnością.
PAP: Któreś z wnętrz szczególnie panów zachwyciło?
J.T.: Zachwyt nie jest może najwłaściwszym słowem, ale bardzo często towarzyszyło nam zaciekawienie. Czasem zdumienie, bo mieliśmy do czynienia z przestrzeniami ekscentrycznymi. Taką nietypową przestrzenią z dziwną historią są mieszkania rodzeństwa Błażeja i Anastazji Pindorów, położone na dwóch ostatnich piętrach bloku na Grochowie.
P.K.: Kiedyś stanowiły one całość udającą strych. Wprowadzono do niego klinkierowe lub szamotowe cegły, a na sufitach założono dekoracyjne belki. Kreatorem aranżacji jest zapomniany dzisiaj multidyscyplinarny artysta Kazimierz Szemioth, autor m.in. piosenek "Klipsy" i "Jaskółka uwięziona", który chciał mieszkać wysoko, artystycznie, ale miał lęk wysokości. By zminimalizować wrażenie wysokości, wprowadził pomiędzy szyby w oknach gałązki jałowcowe. Dzięki temu mógł sobie wyobrażać, że mieszka w gęsto zarośniętym lesie, a nie na dziesiątym piętrze blokowiska.
W naszej książce jest również mowa o mieszkaniu dotąd nieopisanym, a wpisującym się w wielką historię polskiego modernizmu. Mam na myśli wnętrze Alvara i Wandy Hansenów, które zostało zaprojektowane przez rodziców Alvara – Zofię Garlińską-Hansen i Oskara Hansena. To jedno z najmniejszych pod względem metrażu mieszkań w książce – ma trochę ponad 40 m2. Natomiast jego struktura jest niezwykle przemyślana, funkcjonalna. Przypomina utopijny, bodaj najsłynniejszy projekt Oskara Hansena – Linearny System Ciągły, który zakładał nową organizację osadnictwa w Polsce. Tutaj przyjmuje on formę "Linearnej szafy ciągłej", która organizuje całą przestrzeń.
PAP: Opisali panowie również m.in. położone na Starym Mieście mieszkanie należące niegdyś do Felicji Uniechowskiej. Ta historyczka sztuki była prawdziwą koneserką rzeczy. Bardzo dbała o przedmioty, a jednocześnie uważała, że "muszą krążyć", bo dzięki temu "obrastają nowymi historiami". To bliskie panom podejście?
J.T.: Zdanie, które pani zacytowała, jest bardzo ważne. Potrafi utkwić w głowie i zmienić sposób myślenia. Felicja Uniechowska była niezwykłą kolekcjonerką. Owładnięta obsesją łowienia przedmiotów, nie miała obsesji ich posiadania. To bardzo cenne ze społecznego punktu widzenia, a zarazem rzadkie. Uniechowską uznajemy za patronkę książki. Choć zmarła w 2019 r., a jej mieszkanie jest obecnie w rękach córki Konstancji, poświęciliśmy mu ostatni rozdział. Wnętrza zostały pozbawione części przedmiotów, które zostały wystawione na aukcji w Desie – "bo przedmioty muszą krążyć". Niemniej jednak mieszkanie zachowało klimat staromiejskiego strychu złożonego z kilku połączonych przestrzeni.
P.K.: Felicja Uniechowska prowadziła w czasopiśmie "Ty i Ja" rubrykę Moje hobby to mieszkanie, którą doskonale znamy. Była pierwszą osobą w Polsce, która zaczęła pisać o mieszkaniach w bardzo autorski sposób. To nie było stricte poradnictwo wnętrzarskie, ale tekstowo-wizualne reportaże, w które wplatała fragmenty prywatnych historii. Pamiętajmy, że robiła to w czasach, kiedy sfera prywatna była na ogół wykluczona z dyskursu publicznego. Mieszkanie miało być jak najmniej "prywatne", ponieważ władza chciała kontrolować i przenikać różne sfery życia. Tymczasem w rubryce Uniechowskiej pojawiały się anegdoty dotyczące pochodzenia przedmiotów. Pisała nie tylko o rzeczach kupowanych w Desie, ale też tych znalezionych, przywożonych z podróży, podarowanych przez przyjaciół. Robiła to z pełną jawnością nazwisk, a nawet adresów. Uznaliśmy, że jej konceptualizacja problematyki mieszkania będzie doskonałą klamrą naszej książki.
PAP: Wciąż powszechne jest przekonanie, że aby stworzyć oryginalne wnętrza, potrzeba dużych zasobów finansowych. Bohaterów książki byłoby stać na skorzystanie z pomocy projektantów wnętrz, jednak wolą urządzać je sami. Chętnie wyszukują przedmioty na pchlich targach i portalach aukcyjnych. Czy piękna przestrzeń jest dla warszawiaków czymś elitarnym?
J.T.: Przez dziesięciolecia mieszkania były kształtowane przez swoich właścicieli wedle ich potrzeb i możliwości. Płynnie podlegały zmianom; przedmioty zużyte naprawiano lub wymieniano; rzeczom starym towarzyszyły nowe. Wszystko się nawarstwiało i mieszało. Nie musiało oznaczać to nadmiaru. Mieszkania rzadko jednak były gotowymi tworami proponowanymi przez projektantów i projektantki wnętrz. W ostatnich latach obserwujemy pogłębiający się proces uproduktowienia tego, czym jest wnętrze. Według nas, to niepokojące zjawisko. Mieszkania jednorodne stylistycznie, wymyślone w całości – od klamki po szklankę – których fotografie pokazują magazyny i media społecznościowe, są produktem. Zestarzeją się i zgodnie z prawami mody i rynku zostaną wymienione. Ten proces jest efektem wciąż poszerzającego pole oddziaływania kapitalizmu. Chcielibyśmy powiedzieć, że tak nie musi być. Można mieszkać nie w żurnalu, ale w mieszkaniu, które zmienia się wraz z nami i w którym przedmioty pochodzą z różnych porządków i czasów, a ich cechą jest nawarstwianie. Z mojego punktu widzenia to jest najważniejsze przesłanie płynące z napisanych przez nas esejów.
P.K.: Każdy, kto posiada w Warszawie mieszkanie na własność, dysponuje kapitałem. Niezależnie od tego, jak wszedł w posiadanie nieruchomości, ma ona określoną, wysoką cenę rynkową. Nie powiedziałbym jednak, że nasi gospodarze to osoby z nieograniczonymi zasobami materialnymi. Sądzę, że dla bardzo wielu z nich skorzystanie z usługi wnętrzarskiej byłoby nieosiągalne finansowo. W wielu z tych mieszkań systematycznie modernizowane są tylko te rzeczy, które najszybciej się starzeją, czyli zaplecze kuchenne i łazienkowe.
Nie chcieliśmy portretować mieszkań na wynajem, ponieważ interesuje nas tworzenie przestrzeni w długim dystansie. Gdybyśmy zajmowali się lokalami podnajmowanymi, portretowalibyśmy bardzo przejściowy stan. Mogłoby się okazać, że za miesiąc ktoś zrezygnowałby z mieszkania. W naszej książce nie pojawiają się też mieszkania ostatnio odziedziczone, choć tego typu propozycje do nas spływały. Nie wiadomo przecież, co się stanie z takimi nieruchomościami. Może zostaną zbyte, a obecność w naszej książce posłużyłaby spekulacji czy podbiciu ceny. Woleliśmy tego uniknąć. "Warszawskie mieszkania..." to opracowanie popularno-naukowe, a nie katalog nieruchomości.
PAP: Stwierdzili panowie, że wszystkie zaprezentowane mieszkania "kiedyś zostałyby uznane za godne naśladowania, jednak dziś straciły siłę takiego oddziaływania", bo "musiały ustąpić wnętrzom urządzonym według aktualnych trendów". Co najbardziej irytuje panów we współczesnym wnętrzarstwie?
J.T.: Ładnie ujął to na swoim profilu na Facebooku krytyk teatralny i kulinarny Maciej Nowak. Napisał, że mieszkania jego znajomych z klasy średniej coraz częściej przypominają pokoje hotelowe. Mnie bardzo drażni jednorodność pomysłów. One co sezon są inne, ale rozpowszechniany wzorzec pozostaje jednorodny. Ci, którzy mają większe zasoby, skorzystają z tego wzorca na większą skalę, a ci, którzy mają mniejsze zasoby – na mniejszą. Jednak sama unifikacja jest dość niepokojąca.
P.K.: Jednorodność stylowa mieszkań i brak eklektyzmu wiążą się z jednorodnością wykorzystywanych materiałów. Wnętrza, które opisaliśmy, są złożone z bardzo różnych tekstur, faktur, tkanin, z elementów metalowych i drewnianych wykańczanych w różny sposób. Wiele jest w nich tworzyw naturalnych. Tymczasem we wnętrzach współczesnych dominują tworzywa sztuczne – najróżniejsze warianty plastiku i konglomeraty materiałowe. Objawia się to nie tylko estetycznie, ale również funkcjonalnie i zmysłowo. Niezależnie od tego, czy dotykamy szkła, paneli czy blatu stołu, ich powierzchnie są dla przykładu równie gładkie. W mieszkaniach z naszej książki przedmioty mają inną temperaturę, są różne w dotyku. I proszę nie myśleć, że mówimy tylko o wspaniałych, przedwojennych czasach. To są także ciekawe faktury z bloku PRL-owskiego albo z MDM-u. Wszystko to wpływa także na znacznie większy komfort akustyczny tych mieszkań.
PAP: Co poradziliby panowie osobom, które chciałyby wpuścić trochę sztuki do swoich wnętrz, ale nie dysponują dużym budżetem?
P.K.: Warto rozglądać się po śmietnikach. Jest w Polsce kolekcjoner Michał Borowik, który pierwszy obraz znalazł na osiedlowym śmietniku. A była to praca Edwarda Dwurnika.
J.T.: W naszej książce też znajdziemy przykłady dzieł uratowanych ze śmietnika. Wprawdzie nie Dwurnika, ale przecież sztuka niejedno ma imię. Każdy może rozumieć pod tym pojęciem różne rzeczy. Dotyczy to także designu. I w tym wypadku sprawa nie jest aż tak skomplikowana. Dosłownie za grosze można kupić znakomite meble z lat 60. i 70. Podobnie jak szkło i inne ciekawe przedmioty.
P.K.: Strategie ich pozyskiwania są naprawdę interesujące. Małgorzata Szumowska, która lubi dobry i niekoniecznie stary design, jest tak zakolegowana w kilku sklepach, że kupuje rzeczy z wystawy. To przedmioty, które stoją tam od pewnego czasu i najczęściej uzyskują jakiś defekt – np. mają plamę lub uszkodzony blat. Zauważyliśmy też, że w domach wielorodzinnych, w których istnieją rozwinięte relacje sąsiedzkie, ludzie dowiadują się od znajomych, że ktoś już czegoś nie potrzebuje. Naprawdę nie potrzeba dużego budżetu, żeby dawać drugie życie ciekawym przedmiotom.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
Książka "Warszawskie mieszkania. Biografie miejsc, rzeczy i ludzi", opatrzona zdjęciami autorstwa Tomo Yarmusha, ukazała się nakładem wydawnictwa Osnova.
jos/