PAP Life: Biały Dom jest miejscem twojej codziennej pracy. To spełnienie zawodowych marzeń?
Marek Wałkuski: Marzyłem o tym, żeby pracować w Stanach od momentu, kiedy przyjechałem do Nowego Jorku w 1997 roku. Dwa lata później zobaczyłem Biały Dom na własne oczy i poczułem wówczas podobną ekscytację jak wtedy, gdy pierwszy raz wjeżdżałem na taras widokowy Empire State Building. W tamtym czasie Biały Dom był dla mnie niedostępny, nawet z legitymacją prasową nie mogłem wejść do środka. Bardzo chciałem wrócić do Stanów. Kiedy po zamachach 11 września pojawiła się możliwość, żeby zostać korespondentem, podjąłem decyzję, że wyjeżdżam. Mimo, że bardzo lubiłem pracę w radiowej Trójce i wyjazd do Stanów oznaczał ogromną zmianę dla mojej rodziny. Bo przeprowadziłem się razem z żoną i synem, wówczas 11-letnim. W 2002 roku wszedłem po raz pierwszy na teren Białego Domu jako korespondent Polskiego Radia. Przez kilkanaście lat pracowałem tak jak większość korespondentów, czyli obsługiwaliśmy szczyty NATO, szczyty ONZ, wizyty polskich polityków. Dużo podróżowałem po Stanach, relacjonowałem skutki huraganów, strzelaniny, sprawy dotyczące Polonii, itd. W tamtym czasie bycie tylko korespondentem w Białym Domu było w zasadzie nieefektywne.
PAP Life: Dlaczego?
M.W.: Bardzo trudno było uzyskać komentarz prezydenta Stanów Zjednoczonych. Poza tym, same procedury związane z wejściem do Białego Domu były niesłychanie skomplikowane. Nie mogłem sobie pozwolić, żeby każdego dnia tracić wiele godzin na uzyskanie wejściówki, dojazd. Dodatkowym problemem był brak infrastruktury do połączeń radiowych w biurze prasowym Białego Domu, co oznaczało, że jeśli chciałem nadać relację, to musiałem jechać do studia na drugi koniec miasta.
PAP Life: To wszystko zmieniło się, gdy w Białym Domu pojawił się Donald Trump. Zaskakujące, biorąc pod uwagę, że nie przepadał za dziennikarzami.
M.W.: Można powiedzieć, że Trump miał wręcz wrogi stosunek do mediów głównego nurtu. Przy każdej okazji atakował reporterów, krytykował za rzekome fake newsy. Nawet posunął się do tego, że nazywał prasę wrogiem narodu. Ale - paradoksalnie - okazało się, że był zdecydowanie bardziej dostępny dla dziennikarzy niż Obama i Bush. W związku z tym, bycie w Białym Domu zaczęło się opłacać. Zdarzało się, że Trump wpadał niezapowiedziany do sali konferencyjnej, idąc do helikoptera Marine One. Potrafił zatrzymać się i odpowiadać na pytania przez 15-20 minut, wskazując na kolejnych dziennikarzy.
PAP Life: Miał swoich ulubieńców wśród dziennikarzy?
M.W.: Nie tyle ulubieńców, co zaczynał od ludzi, których znał. Ale tak naprawdę Trump potrzebował konfliktu z dziennikarzami, bo ten konflikt był częścią jego przesłania. Populizm Trumpa był wymierzony w elity, a dziennikarzy traktował jako przedstawicieli tych elit, którzy nie rozumieją zwykłych Amerykanów. Wrogie relacje z dziennikarzami były częścią jego narracji. On często wchodził w kłótnie z dziennikarzami CNN czy bardziej liberalnych mediów, właśnie po to, żeby konflikt zaostrzyć i ten podział zarysować dla ludzi. Ale poza tym, co miało bezpośredni wpływ na moją pracę, w tym czasach zmieniła się technologia. W momencie, kiedy smartfon stał się studiem radiowym, to ja stałem się wolnym dziennikarzem. Mogłem pracować gdziekolwiek, nawet siedząc na czyimś miejscu w sali konferencyjnej czy na krawężniku pod Białym Domem i nadawać relacje dla radia. W Białym Domu długo nie miałem żadnych warunków do pracy, ale to normalna sytuacja. Tam kawałek biurka jest luksusem. Poza przedstawicielami najważniejszych mediów, nikt nie ma tam stałego miejsca.
PAP Life: Mimo spartańskich warunków, to nigdzie indziej nie czuje się, że media są prawdziwą czwartą władzą. W Białym Domu dziennikarze, operatorzy kamer są zawsze - w nocy, weekendy, w święta. Wszystko, co dziennikarze zaobserwują, sfilmują może być opublikowane, łącznie z prywatnymi notatkami prezydenta. Ale też nie każdy dziennikarz może być w każdym miejscu. Ty należysz do tej grupy, która jest najbliższej prezydenta.
M.W.: Kiedy za prezydentury Trumpa pojawił się pomysł, żeby media przeniosły się do pomieszczenia konferencyjnego obok Białego Domu, wszyscy zaprotestowali. Obawiano się, że ograniczy to kontrolną funkcję mediów, a to osłabi amerykańską demokrację. Dziennikarze największych stacji telewizyjnych czy agencji takich jak Reuters, Bloomberg, telewizja CNN czy ABC od razu są w ścisłym korpusie prasowym. Natomiast przedstawiciele mediów lokalnych czy dziennikarze zagraniczni są w dużo trudniejszej sytuacji. Muszą dać się poznać, pokazać, że są profesjonalni. To jest długa droga, która w moim przypadku zakończyła się tym, że wszedłem w skład stosunkowo niedużej, bo liczącej ok. 20 osób grupy zagranicznych dziennikarzy, White House Foreign Press Group, która jest w najbliższym otoczeniu prezydenta. Nasza grupa pracuje nie tylko dla swoich redakcji, ale także dla amerykańskich mediów. Kiedy prezydent Duda czy premier Tusk przyjeżdża do Białego Domu, to ja piszę dla amerykańskich dziennikarzy raporty, o tym kim są ci politycy, o relacjach polsko-amerykańskich, o polskiej pomocy dla Ukrainy itd. Potem to wszystko mogą wykorzystać amerykańscy dziennikarze w swoich artykułach.
PAP Life: Biały Dom to nie tylko prezydent i jego rodzina, ale też cała administracja. Piszesz, że rząd Bidena wyglądał tak, jakby był rządem innego kraju niż rząd Trumpa. Dlaczego?
M.W.: Skład administracji Trumpa nie był odzwierciedleniem Ameryki, w której ponad 40 procent stanowią mniejszości rasowe i etniczne. U Trumpa zdecydowaną większość stanowili biali mężczyźni. W przypadku Bidena to była świadoma decyzja, żeby w Białym Domu pracowali ludzie różnych ras, prawie połowa stanowisk została obsadzona przez kobiety. Ale też Biały Dom za czasów Bidena zaczął inaczej funkcjonować, dlatego że Biden jest bardzo uporządkowany. Natomiast Trump był bardzo chaotyczny, w związku z tym Biały Dom również działał chaotycznie. Trump chciał być w centrum uwagi, dlatego na przykład przez ponad rok nie było rzecznika prasowego Białego Domu. Uważał, że sam jest swoim najlepszym swoim rzecznikiem.
PAP Life: Miałeś okazję obserwować z bliska prezydenta Bidena. Dobrze zrobił, że wycofał się z kampanii?
M.W.: Dobrze, dlatego że Biden w pewnym momencie nie uosabiał już tego, czego Amerykanie oczekują od prezydenta, czyli siły i potęgi Ameryki. Nie jest prawdą, że Biden ma, czy miał demencję, że jest zagubiony i nie wie, co się wokół niego dzieje. Widziałem go w setkach sytuacji, zadałem mu dziesiątki pytań i zawsze merytorycznie odpowiadał. Chociaż nigdy nie był showmanem i nie radził sobie dobrze w mediach. Natomiast – obiektywnie - Biden się postarzał, popełnia więcej gaf. To jest normalne z wiekiem. Chodzi sztywno, ponieważ ma też problemy z kręgosłupem. Wielu jego zwolenników - nawet ci, którzy go cenią i uważają, że zrobił dużo dobrego dla Ameryki - uważało, że on już nie powinien startować na kolejne cztery lata, bo na koniec drugiej kadencji miałby 86 lat.
PAP Life: Za niecały miesiąc wybory w Stanach, a to oznacza zmiany w Białym Domu. Czuje się napięcie?
M.W.: Cała Ameryka i cały świat oczywiście czeka na to, co się wydarzy, bo wszyscy mają poczucie, że stawka tych wyborów jest ogromna. Natomiast w samym Białym Domu po tym, jak Biden zrezygnował z kandydowania, sytuacja się zmieniła diametralnie. Światła reflektorów zostały skierowane na Kamalę Harris, która w samym Białym Domu spotkań ma mało, bo głównie podróżuje po kraju. Biden zszedł trochę w cień, w związku z tym w Białym Domu jest spokojniej. Plan dnia Bidena jest dużo luźniejszy, nie ma takiej presji na niego i jego sztab nie musi już się martwić, co on powie. Mam wrażenie, że Biden poczuł się wolny, częściej się uśmiecha i wyraźnie widać, że stara się dbać o swoją spuściznę. Wszystkie wydarzenia, które teraz odbywają się w Białym Domu mają taki charakter zamknięcia, trochę podsumowania.
PAP Life: Biały Dom jest nie tylko miejscem urzędowania prezydenta, ale także domem jego rodziny. Wielu polityków wprowadzało się tutaj z dziećmi. Wszyscy kojarzą słynną fotografię Stanleya Treticka z 1963 roku, na której John Kennedy pracuje, a jego syn wygląda spod prezydenckiego biurka. Twoja córka, Nina ma podobne zdjęcie z prezydentem Bidenem. Jak do tego doszło?
M.W.: W Stanach Zjednoczonych ostatni czwartek kwietnia jest dniem, w którym można przyprowadzać dziecko do pracy, w ramach akcji „Take Your Child to Work Day”, żeby dzieci mogły zobaczyć, czym zajmują się ich rodzice. Taki dzień odbywa się również w Białym Domu. W trakcie jest briefing i dzieci mogą zadawać pytania. Kiedy Nina z tej okazji przyszła do Białego Domu, pamiętała wizytę Bidena w Polsce i chciała zapytać, jak mu się podobało, ale nie została wywołana przez rzeczniczkę prasową.
PAP Life: Co działo się później?
M.W.: Gdy już wychodziliśmy z imprezy dla dzieci, która się odbywała na południowym trawniku, zostaliśmy zatrzymani przez ochronę Secret Service i moja córka zauważyła Bidena, który przechodził z części mieszkalnej Białego Domu do Gabinetu Owalnego. Wykorzystała okazję i bez wahania zawołała do prezydenta: „Co się panu podobało podczas pana ostatniej podróży do Polski?”. Biden skonsultował się ze swoimi współpracownikami i zapytał moją córkę, czy chce zwiedzić Gabinet Owalny. Natychmiast się zgodziła, dołączył do niej syn operatora CNN. Podczas oprowadzania dzieci po Gabinecie Owalnym, Bidenowi towarzyszyło kilka osób, w tym fotograf i operator kamery. Nina relacjonowała nam później, że prezydent opowiedział im o swojej pracy, pokazał zdjęcie swojego wnuka, którego sfotografowano pod biurkiem, dokładnie w takiej samej sytuacji jak na słynnym zdjęciu z Kennedym. To jest chyba najsłynniejsze biurko na świecie. Jego nosi są zasłonięte i na dole są takie charakterystyczne rzeźbione drzwiczki. Biden zapytał Ninę i tego chłopca, czy chcieliby pod to biurko wejść i oboje oczywiście z tej okazji skorzystali. Mamy też na pamiątkę zdjęcie, kiedy Nina siedzi w fotelu prezydenta, a Biden stoi obok niej. To zdjęcie wisi na ścianie w naszym domu.
PAP Life: Później publikacje na ten temat znalazły się w wielu amerykańskich mediach. Nina chciałaby kiedyś pracować w Białym Domu?
M.W.: Na pewno przeżyła przygodę życia. Nina najpierw była oszołomiona, zachwycona, ale potem komentarze w mediach społecznościowych przytłoczyły ją. Wtedy stwierdziła, że nie chciałaby absolutnie być córką prezydenta Stanów Zjednoczonych, bo nawet zainteresowanie związane z tym jednym wydarzeniem było tak trudne, że nie potrafi sobie wyobrazić życia dzieci prezydentów, które w takich sytuacjach są na co dzień. Kiedyś Margaret Truman (córka Harry’ego Trumana – red.) nazwała rezydencję „wielkim białym więzieniem”. I dużo w tym prawdy. Dzieci prezydentów, nawet te dorosłe, mają przydzieloną ochronę Secret Service, która trwa 24 godziny, więc ich prywatność i swoboda poruszania są bardzo ograniczone. Niektóre, jak Chelsea Clinton, potrafiły się podporządkować, inne, jak córki George’a Busha - bliźniaczki Jenna i Barbara, buntowały się, próbowały ignorować ochronę.
PAP Life: Agenci Secret Service nie tylko chronią prezydenta, ale są też strażnikami tajemnic życia prywatnego i mają z nikim nie dzielić się tym, co widzą. W 1997 roku czterej emerytowani agenci złamali tę zasadę i opowiedzieli w mediach o pozamałżeńskich związkach JFK.
M.W.: Mottem Secret Service jest dyskrecja, która powinna być wieczna, dlatego - chociaż agenci zaczęli zdradzać tajemnice po ponad 30 latach - spotkało się to ze zdecydowanym sprzeciwem szefa służb. Podczas wielu podróży z prezydentem oraz pracy w Białym Domu mogłem z bliska obserwować działanie służb ochrony i zawsze byłem pod wrażeniem ich profesjonalizmu, klasy i dyskrecji.
PAP Life: Jako dziennikarz masz zapewne dostęp do różnych plotek krążących po Białym Domu, zanim zostaną nagłośnione w mediach.
M.W.: Oczywiście dziennikarze rozmawiają między sobą, z ludźmi pracującymi w administracji. Czasami spotykamy się w nieformalnych sytuacjach - a to na dorocznych przyjęciach w Białym Domu, albo na różnego rodzaju imprezach.
PAP Life: Zdradzisz, o czym ostatnio się mówi?
M.W.: Nie będę powtarzał plotek. Mogę tylko powiedzieć, że za Trumpa dużo plotkowało się o jego skomplikowanych relacjach z Melanią Trump, a przypadku Bidena było dużo spekulacji na temat jego stan zdrowia. Poważne amerykańskie media starają się publikować tylko zweryfikowane informacje, ale, co ciekawe, pracując w Białym Domu, często dostajemy informacje tzw. off the record, dotyczące na przykład planów prezydenta i wtedy obowiązuje niepisana reguła, żeby tego nie rozpowszechniać.
PAP Life: Co ci daje największą satysfakcję w pracy?
M.W.: Chyba najbardziej to, że będąc blisko prezydenta, całej administracji, mogę zadawać pytania dotyczące Polski, Ukrainy czy całego naszego regionu. Stawiać te sprawy właściwie na porządku dziennym w Białym Domu. Wcześniej my, polscy dziennikarze, korespondenci, żeby uzyskać komentarz amerykańskiej administracji, wysyłaliśmy pytania do Departamentu Stanu, na które zwykle nie dostawaliśmy odpowiedzi. Myślę, że dzięki mojej obecności w Białym Domu i członkostwie w White House Foreign Press Group sprawy Polski są bardziej obecne.
Bardzo ważne jest też to, jak sformułuje się pytanie, żeby uzyskać wartościową odpowiedź. Kiedy Biden podjął decyzję, żeby zawiesić sankcję na Nord Steam 2, zadałem mu pytanie: „Dlaczego pozwala Niemcom i Rosji budować Nord Steam 2?”, na co on odpowiedział: „Nie mogę pozwolić, żeby…” i dalej padło długie uzasadnienie. Gdybym to pytanie sformułował inaczej, to mógłby odpowiedzieć jednym słowem: „tak” albo „nie” i przez miesiąc nie byłoby innej okazji, żeby je zadać. Po wybuchu wojny w Ukrainie, zapytałem Bidena: „Czy przekaże Abramsy (czołgi podstawowej konstrukcji amerykańskiej – red.) Ukrainie?”. Wtedy odwrócił się do mnie i powiedział: „Ukraina dostanie wszystko, czego potrzebuje”. Tydzień później oficjalnie ogłosił decyzję o przekazaniu Abramsów. Takich sytuacji było znacznie więcej i wszystkie dają mi ogromne poczucie satysfakcji. Plus takie prywatne rzeczy, jak to, że nigdy nie przypuszczałem, że będę mógł polecieć Air Force One. Tym bardziej że w przypadku dziennikarzy zagranicznych taki lot jest właściwie czymś wyjątkowym.
PAP Life: Zaskoczyło mnie, że dziennikarze muszą za ten lot płacić.
M.W.: Media w Białym Domu za wszystko płacą. O ile prezydenci i premierzy innych krajów, włącznie z polskimi, podczas wizyt zagranicznych zabierają ze sobą dziennikarzy i nikt za nic nie płaci, to w Stanach Zjednoczonych nie ma nic za darmo. Nawet nigdy nie było takiego postulatu, że Biały Dom nagle zaczął nam fundować przeloty Air Force One czy czarterami. Ale dzięki temu media są niezależne, mają poczucie, że nie są komukolwiek cokolwiek winne. Biały Dom nie ma absolutnie żadnego wpływu na to, kto się znajdzie w poolu prasowym. O tym decyduje stowarzyszenie korespondentów przy Białym Domu, a w przypadku dziennikarzy zagranicznych to my wybieramy kogoś z naszej grupy.
PAP Life: Kto finansował twoje podróże?
M.W.: Polskie Radio. Miałem tutaj zielone światło od swojej firmy. Dzięki temu, że towarzyszyłem prezydentowi mogłem zadać pytania, które potem trafiły na czołówki najważniejszych gazet. Jedno z takich pytań zadałem Bidenowi przed szczytem NATO w Wilnie. Brzmiało: „Czy ułatwi Ukrainie wejście do NATO?”. Na co Biden odpowiedział, że Ukraina musi spełnić wszystkie kryteria, które spełniają inne kraje. Dosłownie pół godziny później pojawiło się to we wszystkich mediach, więc warto było ponieść ten koszt.
PAP Life: Towarzyszyłeś Bidenowi podczas jego ostatniej wizyty w Polsce. Przyleciałeś do Warszawy Air Force One?
M.W.: Nie, akurat do Warszawy leciałem osobno, natomiast już tu na miejscu dołączyłem do poolu prasowego. Po Warszawie jeździłem w prezydenckiej kolumnie, brałem udział we wszystkich wydarzeniach, spotkaniach, w których brał udział Biden. Ostatnie lata są bardzo dobre dla Polski, jeżeli chodzi o stosunki polsko-amerykańskie. Od momentu rozpoczęcia wojny w Ukrainie Polska w tej randze ważności krajów bardzo skoczyła. Ogromne wrażenie na Amerykanach zrobiło to, jak Polacy przyjęli uchodźców. W tamtym czasie podchodzili do mnie amerykańscy politycy, dziennikarze i dziękowali. Tłumaczyłem im, że mieszkam w Stanach i to nie jest żadna moja zasługa, tylko moich rodaków, ale tyle dobrych słów, co wtedy, to nigdy wcześniej nie usłyszałem.
PAP Life: Czy Biały Dom jest formalnym miejscem, jeżeli chodzi o sposób ubierania się?
M.W.: Zdecydowanie tak. Marynarka i krawat to jest minimum dla mnie jako dziennikarza. Natomiast kiedy jestem w poolu i może się zdarzyć, że pójdę do Gabinetu Owalnego, to zawsze jestem w garniturze i krawacie.
PAP Life: Biały Dom to też słynne przyjęcia. Wybierasz się na imprezę z okazji Halloween?
M.W.: Pewnie tak. To jest tradycja, bo pierwsze Halloween zorganizowała w 1958 roku Mamie Eisenhower. Poza tym jest to wyjątkowo wdzięczna impreza. Samo Halloween jest bardzo barwne. Poszczególne biura przygotowują dekoracje i częstują słodyczami dzieci, które przychodzą przebrane za kościotrupy, zombie i postacie z bajek. Wszyscy starają się dostosować do konwencji. Można więc zobaczyć najważniejszych osoby w Białym Domu w jakiejś masce czy przebraniu, co też jest zabawne. Jeszcze nie mam przygotowanego stroju, ale na pewno coś wymyślę. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ikl/ ag/ moc/ ep/
Marek Wałkuski – dziennikarz radiowy, reportażysta. W latach 1991-2002 związany z radiową Trójką, gdzie był wydawcą i prowadzącym audycje informacyjne i publicystyczne. Od 2002 stały korespondent Polskiego Radia w Waszyngtonie. Członek elitarnej grupy korespondentów zagranicznych w Białym Domu - White House Foreign Press Group, od czerwca 2024 jej przewodniczący (wybrany na roczną kadencję). Jest autorem kilku książek o Ameryce. Ostatnia - „Zakamarki Białego Domu”, ukazała się 9 października.