PAP: Jest pani laureatką nagrody Bestsellery Empiku w kategorii literatura faktu oraz dla audiobooka za książkę „Chłopki”. Spodziewaliśmy się tego, bo wysokość nakładu nie jest tajemnicą, nakład wynosi 325 tys. (sprzedanych jest ponad 200 tys.) egzemplarzy tej książki. Jakie emocje pani teraz towarzyszą?
Joanna Kuciel-Frydryszak: To jest nagroda czytelników, bo przecież oni głosują, kupując, więc znając wyniki, miałam dużą nadzieję, że ją dostanę. Ale przyznam, że od maja, od premiery, jestem zaskoczona silną reakcją na „Chłopki” i ich popularnością. Literatura non-fiction rzadko przyciąga aż tylu czytelników.
PAP: Coś się musiało stać?
J.K-F.: Tak! Próbuję to zrozumieć, wszyscy o to pytają albo się zastanawiają i nikt dokładnie nie wie. Można się domyślić, że "Chłopki" trafiły w potrzebę, w jakąś głęboką potrzebę rozmowy o naszej tożsamości, o ludowym pochodzeniu większości z nas. Jak się przejawia spuścizna naszego chłopskiego społeczeństwa i co dla nas oznacza przeszłość naszych rodzin, często bardzo trudna, okupiona poświęceniem kobiet, o których piszę.
„Chłopki” upominają się właśnie o nie: kobiety zaharowane, zapracowane, niedocenione. Te "nieistotne", zbędne, od których bardzo wiele zależało. Następne pokolenia mają wiele do zawdzięczenia ich zaangażowaniu, ich sile przetrwania.
PAP: Ile takich rozmów z kobietami pani przeprowadziła, pisząc „Chłopki”? Rozmów, podczas których ktoś pani powiedział swoją historię?
J.K.-F.: Trudno mi powiedzieć, nie liczyłam. Były to właściwie rozmowy z potomkami moich bohaterek, one same już nie żyją, opisuję losy kobiet żyjących w Polsce międzywojennej. Dlatego czytałam bardzo wiele pamiętników, monografii wsi, wspomnień, prac konkursowych i naukowych opracowań – to była główna kwerenda, oparta na czytaniu i na archiwach.
Co do rozmów, problem polega na tym, że najczęściej, kiedy się rozmawia z potomkami chłopek, okazuje się, że wiedza o ich życiu jest znikoma. Żyły głównie pracą i życiem domowym i wielu z nas miało mały kontakt ze swoimi babciami. Ponadto one często nie potrafiły o sobie mówić i same siebie uważały za nieważne. Nic dziwnego, formowane były do zajmowania się innymi, nie sobą.
PAP: Dała pani podtytuł: „Opowieść o naszych babkach”, a ja wiem, że jest to także opowieść o mojej babci. Wychowała pięcioro dzieci, najstarszego, mojego ojca, wykształciła na weterynarza, ogromnym wysiłkiem. Zatem to jest historia mojej rodziny, babci, ojca… Pani mówi: „opowiem wam o was samych”.
J.K-F.: Często słyszę od moich Czytelniczek i Czytelników, „to jest o mojej babci” i daje mi to wielką satysfakcję. Ludzie do mnie piszą, albo na spotkaniach mówią, że odnajdują w książce losy swojej rodziny. Wydaje mi się, że dotychczas bardzo słabo omówiliśmy, przerobiliśmy i biedę naszych rodzin, i awans społeczny, który nastąpił w PRL-u. Ten wysiłek związany kształceniem, dojściem do czegoś, dorobieniem się. I jednocześnie wybiciem się, wyrwaniem z dotychczasowej trajektorii biedaków.
PAP: Na pewno teraz jest wszystko na wyciągniecie ręki i łatwiejsze do zdobycia… Ale czy pani ma świadomość, że pani tą książką zmieniła Polaków?
J.K.-F.: Tak, słyszę to coraz częściej, mnie samą ta myśl onieśmiela. Wolę uważać, że po prostu dołożyłam jakąś cegiełkę w procesie, który trwa od jakiegoś czasu: prób zrozumienia naszego ludowego pochodzenia, przetasowań klasowych i dziedzictwa przeszłości.
PAP: Bo dziś już nie jest wstyd powiedzieć: „moja babcia była ze wsi”.
J.K-F.: Podobno. I do tego prawdopodobnie się przyłożyłam. Słyszę od ludzi, że po lekturze "Chłopek" po raz pierwszy o tym, że pochodzą ze wsi, mówią z dumą.
PAP: Zatem, może mimowolnie, stworzyła pani poczucie wspólnoty?
J.K-F.: Nie miałam takiego górnolotnego projektu przemiany świadomości społecznej. Pisałam książkę o kobietach, pokazując ich trud i wykluczenie, którym podlegały. Tego, że wywoła taki rezonans, kompletnie się nie spodziewałam. Oczywiście, książka jest efektem moich przemyśleń, zainteresowań historycznych i socjologicznych, na pewno tak. Ale że to aż tak zadziała, tego przewidzieć się nie dało.
Piszemy, piszemy, a co z tego wyjdzie, czytelnik nam dopiero powie. I to, że tyle osób twierdzi, że coś zrozumiało, że inaczej spojrzeli na swoje babki, albo i matki, że porozumieli się z rodziną, że rozmawiają inaczej, dopytują, prowadzą głębokie rozmowy, to coś absolutnie wspaniałego. Okazuje się, że ludzie z różnych środowisk, o odmiennych światopoglądach odnaleźli się w jakiejś wspólnocie jako wnuczki i wnuki tych babek. Rzeczywiście, coś takiego z przyjemnością obserwuję. Jesteśmy obecnie tak spolaryzowanym społeczeństwem, że bardzo potrzebujemy wspólnotowych przeżyć.
PAP: Tak, a tu jeszcze dołożył się fenomen filmu „Chłopi”. Ta tematyka staje się popularna.
J.K.-F.: Tak, kilka miesięcy po "Chłopkach" pojawili się „Chłopi” i jeszcze serial „1670”, ostatnio film „Kos”. ale wcześniej jednak dużo istotnych dla tego nurtu, zwanego też zwrotem ludowym książek, m.in. Andrzeja Ledera „Prześniona rewolucja”, "Ludowa Historia Polski" Adama Leszczyńskiego, „Bękarty pańszczyzny” Michała Rauszera, i „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego, książki Kamila Janickiego, moje "Służące do wszystkiego" i moich koleżanek po piórze: Marty Madejskiej o łódzkich robotnicach, czy Alicji Urbaniak-Kopeć o dziewiętnastowiecznych służących i robotnicach. Zatem „Chłopki” trafiły w dobrze przygotowany grunt opowieści ludowych. Jednak, jak mi się wydaje, moja książka wyszła poza obręb dyskusji inteligencko-akademickich, ponieważ, jak słyszę, czytają je również osoby, które nie biorą udziału w tym dyskursie. Na jednym ze spotkań czytelnik powiedział mi: „pani nie zdaje sobie sprawy, ile kobiet na podkarpackiej wsi czyta pani książkę”. I dodał, że są to kobiety, dla których ta książka jest pierwszą od wielu lat, a być może w życiu. Liczby oczekujących w bibliotekach na "Chłopki" są zaskakująco duże. W Krakowie czeka na ich wypożyczenie osiemset osób. To pokazuje skalę zainteresowania.
PAP: Dopiero co wróciłam z Podhala i wiem, jak ciężko pracuje gaździna, u której wynajmuję pokój…
J.K.-F.: Tak. Część czytelniczek mówi mi o tym: "my wciąż harujemy, jak nasze babki". Kobiety czują, że spuścizna po babciach wciąż w nich żyje. Ostatnio dostaję zaproszenia od Kół Gospodyń Wiejskich, niedługo jadę na Podlasie do Sokółki, potem do Płużnicy pod Toruń. Zaczęłam spotkania w dużych miastach, a teraz coraz więcej będzie takich spotkań na wsiach, bo jest taka potrzeba. Tych spotkań jest bardzo dużo, na które przychodzi czasem kilkaset osób i trwają bardzo długo, po parę godzin, ze względu na potrzebę rozmowy, opowiedzenia swojej historii.
PAP: Czy w związku z tym ma pani czas pisać coś jeszcze?
J.K.-F.: Pracuję nad następną książką, ale nie jest to obecnie proste, przy tylu wyjazdach i biorąc pod uwagę intensywne zainteresowanie „Chłopkami”.
PAP: Chyba czytelników nie zraża też fakt, że momenty tej opowieści są wstrząsające…
J.K-F.: Chciałam, żeby ich krzywdy wybrzmiały. Co możemy zrobić więcej dla tych kobiet, które były bardzo często niesprawiedliwie i źle traktowane, upokarzane, molestowane? Co my dziś możemy zrobić więcej niż opowiedzieć o tym? To jest nasze zadośćuczynienie. Rzeczywiście, nie oszczędzałam czytelników, ale uznałam, że to trzeba zrobić bezkompromisowo, nie omijać, nie umniejszać krzywd, dać się tym kobietom wypowiedzieć.
PAP: Osobiście miałam taki moment, że musiałam odłożyć tę książkę, bo nie dawałam rady, emocjonalnie, brnąć dalej…
J.K-F.: Wiele osób potrzebowało odłożyć tę książkę, sądzę, że to następowało w chwili, gdy potrzebowali przepracować coś, co w nich uruchomiła lektura tej książki.
PAP: Bo jakie, tak naprawdę są bohaterki „Chłopek”, mocarne czy słabe, ciemiężone czy nad wyraz wytrzymałe?
J.K-F.: Nie istniał oczywiście jeden typ chłopki. Zależnie od charakteru, możliwości, źródeł wsparcia lub ich braku były silne i słabe, zdeterminowane i bezsilne, rozżalone, albo pogodzone. Sądzę jednak, że wiele z nich czuła się niezwykle odpowiedzialna za rodzinę i to je mobilizowało do nadludzkich czasem wysiłków i kreatywności, uczenia się i zaradności. Wiele z nas swoją siłę i umiejętności zawdzięcza właśnie babciom chłopkom.
Rozmawiała: Dorota Kieras (PAP)
kno/