Joanna Tokarska-Bakir: antysemityzm nie umarł wraz z końcem okupacji [WYWIAD]

2024-08-03 11:05 aktualizacja: 2024-08-03, 23:44
Okładka książki "Kocia muzyka" wydawanictwa Czarna Owca
Okładka książki "Kocia muzyka" wydawanictwa Czarna Owca
Antysemityzm nie zrodził się dopiero w trakcie niemieckiej okupacji i nie umarł wraz z nią, o czym przekonujemy się dziś, po światowej reakcji na atak Hamasu na izraelskie kibuce - powiedziała PAP prof. Joanna Tokarska-Bakir, antropolożka, autorka książki "Kocia muzyka" o pogromie krakowskim.

PAP: Z dokumentów przedstawionych w pani „Kociej muzyce” - dwutomowym opracowaniu poświęconym pogromowi krakowskiemu z 11 sierpnia 1945 r. - wynika, że wiele utartych poglądów o osobach, które odegrały jakąś rolę w tym pogromie, trzeba będzie schować do szuflady. Dotyczy to na przykład generała Juliana Skokowskiego, przedstawianego dziś jako ofiarę represji stalinowskich i będącego patronem ulicy w swoim rodzinnym mieście. Tymczasem tenże Skokowski ponosił co najmniej część odpowiedzialności za to, co się działo w trakcie pogromu.

Prof. Joanna Tokarska-Bakir: To jest wręcz niewiarygodne, że ktoś taki mógł być szefem Dowództwa Piątego Okręgu Wojskowego w Krakowie i wiosną 1945 został na to stanowisko mianowany przez władze komunistyczne z poparciem NKWD. Może zawdzięczał to temu, co zrobił 29 lipca 1944 roku w Warszawie? Wtedy to, trzy dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego, podpisał odezwę, którą rozplakatowano na Powiślu. Zarzucił w niej dowódcom AK opuszczenie stolicy i nawoływał do wstępowania w szeregi Polskiej Armii Ludowej, formacji, którą współdowodził. Jeszcze w trakcie Powstania Warszawskiego podporządkował się generałowi Michałowi Roli-Żymierskiemu. Trudno tego nie traktować jako politycznej dywersji. W pogromie sam nie uczestniczył, ale aresztowanym za udział w nim żołnierzom zapewnił najlepszych adwokatów - takich jak skazany potem na śmierć oenerowiec Jerzy Zakulski, zwany Czarnym Mecenasem. W Krakowie Skokowski chodził w glorii "zbawcy ojczyzny" i był tak pewny siebie, że za sowite łapówki wystawiał „lewe” legitymacje Polskiej Armii Ludowej. Kupowali je od niego folksdojcze i ukrywający się gestapowcy, nie mówiąc o skompromitowanych eneszetowcach. Skoro w taki sposób zachowywał się dowódca, to czego można się było spodziewać po zwykłych żołnierzach?

PAP: Chyba wolimy takich rzeczy o swojej historii nie słyszeć.

J.T.-B.: Próbujemy wypierać niektóre fakty, skutkiem czego jest postępująca infantylizacja świadomości zbiorowej. Częściowym wytłumaczeniem jest prowadzona w niedawnych czasach polityka historyczna, ale oczywiście to nie jest kompletne wytłumaczenie. Historycy czują się wciąż w Polsce wychowawcami narodu, który do pewnych faktów nie dojrzał. W rezultacie jesteśmy wystawieni na pastwę złej historii. Złej, bo zmanipulowanej, pełnej kłamstw i przemilczeń. Taka historia sprzyja też oczywiście powtórzeniom. Ta wersja historii przechodzi do porządku nad dokonaną w Polsce po II wojnie światowej czystką etniczną, której skutkiem było pozbycie się z kraju tej garstki Żydów, jaka uniknęła zagłady.

PAP: Czy z takimi manipulacjami mamy też do czynienia przy sprawie pogromu krakowskiego?

J.T.-B.: Wystarczy przyjrzeć się temu, co się działo z milicyjnym śledztwem po tym pogromie. Co ciekawsze wątki urywają się, bo różnym osobom nie zależało na dociekaniu prawdy. Zamiast prób wyjaśnienia aż do spodu mamy do czynienia z mechanizmem eliminowania tropów niebezpiecznych dla instytucji i umarzania spraw mogących zaprowadzić zbyt daleko. Przypatrując się zachowaniu ówczesnych śledczych, trudno nie pomyśleć, że to są mechanizmy wciąż aktualne.

PAP: Może za tym, że śledztwa umarzano, a wyroki były łagodne, kryła się obawa władz, że surowsze postępowanie stanowić będzie swego rodzaju potwierdzenie, że rząd to "żydokomuna"?

J.T.-B.: Tak, tego na pewno chciano uniknąć. Bez sięgnięcia po nacjonalizm, bez przymykania oczu na antysemityzm komuniści nie utrzymaliby się przy władzy. I wiedzieli o tym od samego początku. Chodziło o stworzenie iluzji, że w Polsce istnieje klasowa zgoda pomiędzy ludem i władzami. A skoro ten lud był antysemicki, to władza musiała ów antysemityzm uwzględnić i niejako się z nim pogodzić, choć oficjalnie go potępiała. Starym sposobem brano na przeczekanie, dając towarzyszom partyjnym czas, by z antysemityzmu wyrośli, jakby to była choroba dziecięca, a nie rak. Takie nastawienie władz da się wyczytać z dokumentów zamieszczonych w drugim tomie „Kociej muzyki”. Przykładem mogą być protokoły z zebrań partyjnych w Krakowie tuż po pogromie. Widać tam, jak lawirują ci, którzy wiedzieli, co się działo w czasie pogromu. Robili wszystko, żeby sprawę rozmydlić. Robił tak nawet Jan Frey-Bielecki, szef Urzędu Bezpieczeństwa w Krakowie, który w trakcie pogromu zachowywał się przyzwoicie, broniąc bitych i rabowanych, ale potem myślał już głównie kategoriami władzy. Musiał więc odwracać uwagę od tego, jak było naprawdę.

Co więcej, na tych zebraniach partyjnych do głosu delegowano właśnie tych Żydów, którzy w czasie pogromu znaleźli się na Kazimierzu. Zmuszano ich do wygłaszania okrągłych zdań o zgodzie narodowej i idylli pomiędzy ludem i partią. Mówili to, choć w gruncie rzeczy świadczyli przeciwko sobie. To musiała być dla nich upokarzająca sytuacja. Niewielu się wyłamało. W sądzie uzasadnienia dla niskich lub uniewinniających wyroków sprowadzają się do wyjaśnień typu „działał pod wpływem tłumu”. Okolicznością łagodzącą była też nietrzeźwość, fikcyjna lub faktyczna, którą wówczas traktowano jako okoliczność łagodzącą. W ten sposób przestępstwa teoretycznie zagrożone karą śmierci – jako "wszczynanie waśni narodowościowych" – redukowano do rzędu wykroczeń.

PAP: Na to, że był pijany i niczego nie pamięta, powoływał się na przykład podporucznik Józef Konieczny. Dostał dwa lata więzienia w zawieszeniu „za czyn hańbiący godność i powagę Wojska Polskiego”.

J.T.-B.: Tenże Konieczny gonił po Miodowej pięcioletnią żydowską dziewczynkę, wrzeszcząc: „zabij, bo to żydowskie dziecko”. W sądzie tego nie pamiętał, za to tłumaczył, że wyszedł prosto z knajpy, w której siedział od ósmej rano. Dano mu wiarę i trzy dni po pogromie awansowano na porucznika.

PAP: Może za tymi łagodnymi wyrokami i chęcią, by jak najszybciej wyciszyć całą sprawę, kryła się obawa władz przed Wielkim Bratem? Że złapie za telefon i rzuci: „Oj, towarzysze, wy tam sobie nie radzicie!”.

J.T.-B.: Wielki Brat zachowywał się u siebie identycznie, a ten mniejszy, polski, został nauczony, że nawet jeśli popełni jakieś błędy, wystarczy co jakiś czas zrobić czystkę, obciążyć Żydów i można wszystko zacząć od początku. Antysemityzm Stalina był rzeczą powszechnie znaną wśród komunistycznego kierownictwa. Jednocześnie zaś przy budowaniu komunizmu cynicznie deklarowano zwalczanie antysemityzmu, przypisywanego oczywiście wyłącznie wrogom.

PAP: Niektórym może przyjść ochota bagatelizowania tego, co stało się 11 sierpnia 1945 roku w Krakowie, bo zginęła tylko jedna osoba, a rok później w Kielcach ofiar było już 42.

J.T.-B.: Rzeczywiście, można się z spotkać z oceną, że w Krakowie nie było pogromu, skoro tylko jedna osoba zginęła. Ale pogrom w ścisłym sensie tego słowa rozpoznajemy nie po liczbie ofiar, tylko po mechanizmie kontroli społecznej. W wieku XIX i XX często zdarzały się pogromy, w których nikt nie zginął (to np. tak zwane pogromy hep hep w krajach niemieckich czy pogrom warszawski roku 1923). Amerykańska badaczka Roberta Senechal de La Roche, od której definicji rozpoczynam swoje badania, twierdzi, że zamieszki pogromowe są aktem kontroli społecznej, za pomocą którego społeczeństwo, oburzone tym, co "wyczynia zbrodnicza mniejszość", i niemogące spodziewać się pomocy od państwa, bierze sprawiedliwość w swoje ręce. Właśnie z czymś takim mieliśmy do czynienia w 1945 r. w Krakowie: polska większość oskarżała Żydów o porywanie dzieci. W dodatku była niezadowolona z postawy państwa, które w związku z równouprawnieniem otworzyło Żydom dostęp do urzędów. Dwoma kolejnymi czynnikami uprawdopodobniającymi pogrom były wspomniana już wcześniej obawa przez rozliczeniami majątkowymi oraz konsekwencjami wojennych zbrodni na Żydach.

Pogrom bezkrwawy jest nawet skuteczniejszy, bo śledztwo jest wówczas mniej pilne, a sterroryzowana mniejszość bierze nogi za pas, gdy tylko rozpozna, czym to pachnie. Tak właśnie stało się po polskich pogromach po wojnie. W panice wyjechało wtedy ponad 200 tysięcy ludzi.

PAP: „To wojna obudziła w ludziach najgorsze instynkty” – z takim poglądem można się dziś spotkać nie tylko przy historii pogromów. Ale czy to prawda i czy może służyć za usprawiedliwienie?

J.T.-B.: Jeśli nawet ktoś uważa, że to Niemcy nauczyli Polaków przemocy i oswoili z nią, to jak wyjaśnić poprzednie pogromy, których w samym Krakowie było od kilkunastu do kilkudziesięciu, co najmniej parę w XX wieku? Przecież antysemityzm nie zrodził się dopiero w trakcie niemieckiej okupacji i nie umarł wraz z nią, o czym przekonujemy się dziś, po światowej reakcji na atak Hamasu na izraelskie kibuce 7 października 2023. O antysemityzmie w Polsce wspominał Jan Karski w swoim słynnym raporcie – pisał o nim jako o wąskiej kładce, na której Polacy spotykają się z Niemcami. Akurat ten fragment często z tego raportu bywał wycinany. A co z długimi wiekami kościelnego antysemityzmu? Kiedyś nazwałam go totemizmem Europejczyków - to najstarszy bratobójczy sposób porządkowania świata, który nastał w Polsce wraz z cywilizacją chrześcijańską, a nie pomimo tej cywilizacji.

PAP: Patronat nad pani książką objął prezydent Krakowa. To nastraja optymistycznie.

J.T.-B.: To wspaniale, że prezydent Krakowa profesor Jacek Majchrowski zgodził się objąć patronatem książkę o pogromie. Ale to dopiero początek drogi. W ostatnich latach grupa przyzwoitych ludzi w tym mieście próbowała po cichu i lokalnie upamiętnić ofiarę pogromu z 1945 roku.

Róża Berger przeżyła obóz Auschwitz i po wyzwoleniu wróciła do mieszkania, które kiedyś było jej własnością, ale teraz miało już nowych lokatorów. Ci nowi, wśród których były co najmniej dwie rodziny niemieckich konfidentów, „łaskawie” pozwolili jej tam zamieszkać kątem. Zginęła we własnym domu, trafiona kulą, która przestrzeliła drzwi. O zabójstwo podejrzany był milicjant Jan Rodak, który zaraz po tym strzale z siekierą w ręku wdarł się do mieszkania i został rozpoznany przez męża zabitej. Milicjant jednak do niczego się nie przyznał, został uniewinniony i przywrócony do służby. Tę śmierć miała upamiętniać tablica pamiątkowa – taki był zamiar grupy krakowian, którzy się o nią upomnieli – ale obecni właściciele kamienicy nie zgodzili się na jej umieszczenie.

Więc jak to jest? Czy to może wina Niemców? Nie zawadzi przemyśleć ten znak zapytania. Może przed bramą przy placu Wolnica 4 uda się przynajmniej umieścić stolperstein – taki kamień pamięci, których tysiące pojawiło się najpierw w Niemczech, a potem też w innych krajach zachodniej Europy dla przypomnienia żyjących tam kiedyś żydowskich współobywateli?

PAP: Obawiam się, że mówiąc o tym, iż Niemcy lepiej od Polaków radzą sobie z trudną historią, można wywołać demony.

J.T.-B.: Ależ to jest prawda! Niemcy już w Norymberdze zostali skonfrontowani ze swoimi zbrodniami. I choć tamten proces i późniejsze nie doprowadziły do osądzenia większości sprawców, ani nawet usunięcia funkcjonariuszy reżimu nazistowskiego z powojennego wymiaru sprawiedliwości, to Niemcy naprawdę postanowiły zerwać z przeszłością. To kraj, w którym nauczanie o Zagładzie zostało wprowadzone do programów szkolnych. Tymczasem u nas ciągle toczy się dyskusja, czy to Polacy, czy Żydzi bardziej cierpieli w czasie II wojny, a antysemityzm jest wciąż alarmowym paliwem politycznym.

PAP: W sprawie pogromu krakowskiego zachowało się dużo źródeł. W „Kociej muzyce” zajęły cały, liczący ponad tysiąc stron drugi tom.

J.T.-B.: Tak, dokumentów jest bardzo dużo, tylko że dotąd nikt nie widział powodu, żeby je tak uważnie przeczytać, jak zrobiłam to ja ze swoim zespołem. Niektóre zostały znalezione w rozproszonych po świecie archiwach. Znajdują się tam, dokąd udali się polscy Żydzi wypędzeni paniką po pogromie kieleckim. Przyjeżdżając do nowego kraju, składali świadectwa dotyczące tego, co przeżyli. Ale gros dokumentów odkryliśmy jednak w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Nikt się nimi dotąd nie zajmował, "nie było woli politycznej". Z pomocą kilkuosobowego zespołu, zmuszona słono płacić za kopie dokumentów, odkryłam ich tak wiele, że plonem do przemyśleń można by obdzielić kilka "programowo niedowidzących" oddziałów IPN. Przy okazji - konieczna jest reforma tej instytucji, jej radykalne odpolitycznienie, ale największym błędem byłaby reforma pionu archiwalnego i zmniejszenie nakładów na konserwację zasobów. Każdy, kto miał z nimi do czynienia, wie, jaką szkodę wyrządza jakakolwiek, nawet najbardziej sensowna reorganizacja archiwów – pewne tropy giną bezpowrotnie, odchodzą doświadczeni pracownicy i wszystko trzeba zaczynać od początku.

PAP: Opisując metodę swojej pracy, porównała pani archiwa do lasu, w którym trzeba się najpierw zgubić, żeby w ogóle coś znaleźć. Inaczej mówiąc, to wezwanie do tego, żeby odrzucić schematy?

J.T.-B.: Tak. Historyk, który zbyt dobrze wie, czego szuka w archiwum, nigdy niczego nie odkryje. Najpierw trzeba zapomnieć większość z tego, co się wie, aby pozbyć się założeń. Można zastosować też inne metafory. Na przykład taką, że historia to jest rodzaj takiego egzystencjalnego escape roomu, z którego każdy z nas musi znaleźć własne wyjście. Historia, którą znamy, więzi i zamyka nas w klatkach nieadekwatnych nazw, cudzego języka. Rzetelne badanie jest w tym procesie czymś w rodzaju analizy ścieków, dociekania rzeczy ukrytych, wstydliwych.

PAP: Nie udało się pani skorzystać z archiwum kościelnego. Dlaczego?

J.T.-B.: Archiwum Archidiecezji Krakowskiej było jedynym, do którego zasobów nie zostałyśmy dopuszczone. Nie dostałyśmy nawet odpowiedzi na nasze pismo, a ponieważ formalnie nie jest to instytucja publiczna, nic nie dało się zrobić.

To nie była moja pierwsza próba kontaktu z instytucjami kościelnymi. Poprzednią podjęłam po napisaniu „Pod klątwą”, gdzie ukazałam moralną odpowiedzialność polskiego Kościoła za pogrom kielecki; legenda o rzekomym żydowskim mordzie rytualnym przez stulecia pozostawała w kręgu pobożnej tradycji tegoż Kościoła. Ponieważ o prymasie Wojciechu Polaku krążyła opinia, że jest przyzwoitym człowiekiem, postanowiłam pojechać do Gniezna i opowiedzieć mu o wnioskach z badań. Chciałam porozmawiać, bo w moim przekonaniu Kościół ma historyczne zobowiązania wobec ofiar. Wystarczyłoby wydanie listu pasterskiego, w którym kościelna hierarchia w jasny i kategoryczny sposób odniosłaby się do pogromów oraz legendy o mordzie rytualnym. Nie zrobiła tego w okresie pogromów, mimo że usilnie prosili ją o to przedstawiciele organizacji żydowskich, w tym rabin Dawid Kahane na pogrzebie ofiar pogromu kieleckiego. Może mogłaby to zrobić teraz?

PAP: Co wyszło z tego spotkania?

J.T.-B.: Najpierw przez trzy miesiące z sekretariatu prymasa nie było żadnej odpowiedzi. Napisałam więc ponownie i wtedy odpowiedź przyszła od razu, ale nie z zaproszeniem do rozmowy, tylko z sugestią, że powinnam spotkać się z biskupem Rafałem Markowskim, który wtedy w Episkopacie Polski odpowiadał za dialog z judaizmem. Zrobiłam, jak mi poradzono. Wprawdzie biskupa Markowskiego nie zastałam, bo był akurat na nartach, ale miał oddzwonić. Czekam już od pięciu lat i wciąż nie zadzwonił.

Rozmawiał Józef Krzyk

Prof. dr hab. Joanna Tokarska-Bakir, antropolożka kultury, religioznawczyni i literaturoznawczyni. Jest profesorem w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk i kieruje w nim Zakładem Badań Narodowościowych. Jest autorką wielu publikacji naukowych, m.in. "Okrzyki pogromowe: Szkice z antropologii historycznej Polski 1939–1946". (wyd. Czarne), "Legendy o krwi: Antropologia przesądu" (Wyd. W.A.B.) oraz: "Pod klątwą: Społeczny portret pogromu kieleckiego" i "Kocia muzyka: Chóralna historia pogromu krakowskiego" (dwie ostatnie ukazały się nakładem wyd. Czarna Owca). Laureatka wielu prestiżowych nagród, m.in. The Yad Vashem International Book Award oraz Nagrody im. Jana Długosza (obie za książkę „Pod klątwą. Społeczny portret pogromu kieleckiego”). (PAP)

nl/