PAP: W ostatnim czasie pracowała pani w Afganistanie, w szpitalu prowadzonym przez Lekarzy Bez Granic (MSF - Médecins Sans Frontières). Czy każdy lekarz może pracować na takiej misji?
Ginekolog, położnik Katarzyna Skłodowska: Przede wszystkim, mało kto chce pracować w takich projektach. Lekarze mają swoje gabinety, pozycje zawodowe, nie chcą tego zaburzać. Poza tym ja w Afganistanie zarabiałam nieporównywalnie mniej, niż w Polsce. Ludziom, nie tylko lekarzom, nie chce się wychodzić poza swoją strefę komfortu. Ja uważam, że rozwój odbywa się poza strefą komfortu, dlatego zawsze marzyłam o takim wyjeździe. Mogłam sobie na niego pozwolić, gdy moja córka stała się dorosła.
Samo przygotowanie się do wyjazdu jest bardzo absorbujące. Procedura rekrutacyjna trwała wiele miesięcy. W Polsce nie można się zrekrutować do Lekarzy Bez Granic, najbliższe tego typu biuro jest w Berlinie, musiałam też współpracować z Brukselą i Genewą. Odbyłam wiele rozmów, które weryfikowały moje zdolności osobowościowe do takiego wyjazdu. Moich zdolności medycznych nie weryfikowano, zaufano referencjom, wieloletniemu doświadczeniu. Musiałam też załączyć specjalne dokumenty, m.in. zaświadczenie o niekaralności i mojej nienagannej postawie etycznej. Przed wyjazdem musiałam też przyjąć wiele szczepień. Przez rok uczyłam się medycznego angielskiego. W końcu, w połowie listopada ubiegłego roku, trafiłam do miasta Khost, blisko granicy z Pakistanem. Pracowałam tam do połowy stycznia w szpitalu położniczym. To rejon Pasztunów, czyli najbardziej pod względem kulturowym rygorystyczny w całym Afganistanie.
PAP: Czuła się tam pani bezpiecznie?
K.S.: Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to w Lekarzach bez Granic tego typu procedury są na najwyższym z możliwych poziomie, są dopięte absolutnie na ostatni guzik i to zarówno jeśli chodzi o personel medyczny, jak i pacjentki. Czytałam, że osoby, które porwały w Czadzie polską lekarkę podszyły się pod pacjentów. W szpitalu, w którym ja pracowałam, to by było niemożliwe. Zacznę od tego, że organizacja "Lekarze bez Granic" prosiła nas, byśmy cały czas mieli przy sobie ich legitymację, skan paszportu i listę kontaktów do osób na terenie szpitala - dla naszego bezpieczeństwa. W szpitalu moje ubrania miały logo Lekarzy bez Granic, poza szpitalem zakładałam kamizelkę z logo tej organizacji tak, by z daleka było widać, że jestem lekarzem.
Szpital w Khost był obwarowany zasiekami. Wchodziło się do niego przez podwójną śluzę: pierwsze drzwi - kontrola, po niej drugie drzwi, i druga kontrola. W ten sposób był za każdym razem sprawdzany miejscowy personel medyczny oraz lekarze, którzy przyjeżdżali tam do pracy z zagranicy. Pacjentki wchodziły oddzielnym wejściem i także podlegały kontroli. Na terenie szpitala mogły przebywać wyłącznie pacjentki, czasami towarzyszyły im matki lub teściowe, mężczyźni z ich rodzin nie mieli wstępu na oddziały. Dla mężów, czy ojców pacjentek było przygotowane osobne pomieszczenie, w którym wyrażali oni zgody na zabiegi medyczne wobec ich żon, córek.
W Afganistanie nie wolno wykonać żadnego zabiegu medycznego kobiecie, nawet ratującego życie, bez zgody mężczyzny. W razie potrzeby szłam do tego pomieszczenia, w którym był mąż, towarzyszyła mi tłumaczka, czy Afganki z personelu medycznego, które tłumaczyły mężczyźnie powody, dla których chcę przeprowadzić zabieg. Zwykle dostawałam zgodę, czyli odcisk palca na dokumencie. Raz mąż odmówił mi zgody na cesarskie cięcie. To była dla mnie skrajna sytuacja, bo zagrożone było życie matki i dziecka. Na szczęście przekonał go do zmiany decyzji dyrektor szpitala, Afgańczyk. Dodam, że cały czas podczas pracy w szpitalu miałam włosy zakryte chustką, ale nie zasłaniałam twarzy. Afganki: lekarki i położne, czy tłumaczki, w obecności mężów pacjentek zakrywały również twarze, bo tak nakazuje tamtejsza kultura. Te nakazy są tam bardzo serio traktowane.
Szpital, w którym pracowałam jest jednym z niewielu miejsc, gdzie mogą pracować kobiety, bo mężczyzna nie może ginekologicznie badać pacjentek, nie może odbierać porodów. Kobiety Afganki nadal mogą szkolić się na położne i pielęgniarki, ale dziewczęta nie mogą chodzić do szkoły średniej, więc nowej kadry medycznej związanej z położnictwem i ginekologią tam nie przybędzie. Lekarze anestezjolodzy, czy pediatrzy to już mężczyźni. W szpitalu na oddziałach sprzątały kobiety, ale w naszym obozie sprzątaniem, gotowaniem, pielęgnacją ogrodu zajmowali się mężczyźni.
PAP: Jak wyglądał pani dzień pracy w Khost? Po pracy mogła pani wychodzić do miasta?
K.S.: W Khots ze względów kulturowych kobiety nie wychodzą same na ulice bez opiekunów, czyli mężów lub bliskich członków rodziny. Afganki, z którymi pracowałam, były przywożone, czy przyprowadzane do pracy przez mężów, czy dorosłych synów, braci. Ze względów bezpieczeństwa zmiany były tak ustalone, by nie odbywały się w nocy - pracowałam od 7:30 do 16:30. Czasami na nocnych zmianach było trudno, bo nie było tłumaczek, a personel afgański czasami bardzo słabo mówił po angielsku. Dlatego nauczyłam się kilku podstawowych zwrotów po pasztuńsku np. czy boli? Czy krwawisz?
Ja nie mogłam wychodzić poza kompleks szpitalny ze względów bezpieczeństwa. Przy szpitalu był teren ogrodzony dodatkowym murem, gdzie mieszkały osoby z zagranicy. Był tam ogród z siłownią, bieżnią - wejście do tej strefy wiodło przez solidne, metalowe drzwi, nikt postronny nie mógł tam wejść. Żeby się zrelaksować biegałam po 15-20 km na bieżni. Był dostęp do internetu, mogłam przez komunikator dzwonić do córki, czy przyjaciół. Raz moje koleżanki ze szpitala, Argentynka i Japonka, pojechały na godzinną wycieczkę autem - oczywiście były pod nadzorem. Ja miałam wówczas dyżur, więc mnie to ominęło. Innym razem zabrano nas do przychodni, która leżała w górach, 1,5 godz. drogi od miasta. Jadąc tam widziałam ubogie domy moich pacjentek, które żyją w naprawdę trudnych warunkach. Nie mogłam robić zdjęć, nawet z auta, jest to zabronione.
Stosowałam się do wszelkich zakazów, bo Lekarze bez Granic mają wypracowane procedury bezpieczeństwa, są one sensowne, naprawdę służą temu, by minimalizować ryzyka. Dodam, że i w moim obozie, gdzie mieszkałam przy szpitalu, i w samym szpitalu są schrony i guziki alarmowe na wypadek sytuacji kryzysowych. Czułam się tam bezpiecznie.
PAP: Kim były pani pacjentki?
K.S.: Szpital w Khost powstał, by zmniejszyć panującą w tym regionie bardzo wysoką śmiertelność matek i noworodków. W tej chwili śmiertelność matek w szpitalu Lekarzy bez Granic wynosi 0,02 proc., więc ten cel został osiągnięty, szpital spełnia zadanie. Trzeba przy tym zastrzec, że porodów jest ogromnie dużo, w samym grudniu w tym szpitalu było 1,6 tys. porodów! Średnio na dyżurze miałam 60 porodów, raz zdarzyły się i 84 porody! Dla porównania powiem, że w szpitalu wojewódzkim w Olsztynie, w którym na co dzień pracuję, na dobę jest średnio pięć porodów. Były ścisłe kryteria przyjęć, nie spełniało ich 40 proc. kobiet, odsyłano głównie ciąże fizjologiczne. Przyjmowaliśmy ciężarne od 17 tygodnia z powikłaniami ciąży, np. krwawiły, miały obumarłe ciąże, stany przedrzucawkowe, które zagrażały ich życiu, takie z obrzękiem mózgu, czy utratą wzroku. Często trafiały pacjentki w ciążach mnogich. Dwa razy odbierałam poród czworaczków, wiele było bliźniąt.
Trafiały też do nas pacjentki, które były w 6. ciąży wzwyż, np. w 8., czy 12. ciąży. Widziałam też pacjentkę, która była w 18. ciąży.
Zdecydowana większość porodów odbywała się tam drogami natury, zaledwie 3-4 proc. to cesarskie cięcia. Dla porównania w Polsce połowa porodów to cesarskie cięcia. Afganki drogami natury rodzą nawet pośladkowo ułożone dzieci, w Polsce takich porodów praktycznie nie mamy, więc zawodowo było to dla mnie ważne, cenne doświadczenie. Afganki wiedzą, że cesarskie cięcie jest zagrożeniem dla kolejnej ciąży, dlatego, jak tylko mogą, rodzą naturalnie. Kobiety przyjeżdżały do nas z całej prowincji, spędzały kilka godzin w podróży, by do nas dojechać. Ufały nam, zgadzały się z naszymi opiniami, szanowały, wiedziały, że im pomagamy.
Trafiały też do nas kobiety z plemienia nomadów Kuchi - one miały podobne problemy zdrowotne. Większość pacjentek nie miała żadnej opieki medycznej w ciąży. Nie znałam ich historii medycznej, nie wiedziałam, jakie miały stosowane w przeszłości leczenie. One same tego także nie wiedziały.
PAP: Miała pani czym leczyć swoje pacjentki?
K.S.: Tak, nigdy nie zabrakło leków, rękawiczek, czy narzędzi. Czasami starczało nam tego "na styk", ale starczało. Miałam aparat USG, ale badania laboratoryjne były dostępne w bardzo ograniczonym zakresie. Musiałam bazować głównie na objawach klinicznych. Ale Lekarze bez Granic mają wypracowane bardzo dobre schematy postępowań medycznych i one się sprawdzały. Bardzo przyjaźnie nastawiony były do mnie Afganki, z którymi pracowałam. One uczyły mnie procedur medycznych, których w Polsce się nie wykonuje, ja się z nimi dzieliłam wiedzą, jak leczyć ciężkie stany przedrzucawkowe, infekcje, czy cukrzyce u ciężarnych. Wspierałyśmy się nawzajem, pracowałam w bardzo przyjaznym zespole.
PAP: Czy Afganki stosują antykoncepcję?
K.S.: Tak, Lekarze bez Granic szeroko informują pacjentki o dostępnych im metodach antykoncepcyjnych i Afganki je stosują. Ale tam rodziny są liczne, taka jest tradycja.
PAP: Pojedzie pani na kolejną misję?
K.S.: Mam taki zamiar. Znam już procedury Lekarzy bez Granic, wiem jak prowadzić dokumentację medyczną w ich placówkach - chcę wykorzystać te doświadczenia. Może nawet wrócę do Khost, bo powstaje tam kolejny budynek szpitalny, by polepszyć warunki w tym już obecnym. Będzie co robić.
Rozmawiała: Joanna Kiewisz-Wojciechowska (PAP)
ep/