Marsz, w którym uczestniczyło około 20 tys. osób rozpoczął się przed pięcioma dniami w Tel Awiwie. W planach jest zakończenie go pod siedzibą premiera Benjamina Netanjahu.
Wśród uczestników marszu poza rodzinami i przyjaciółmi uprowadzonych są też politycy, w tym przywódca centrowej opozycji Jair Lapid, który żądał rezygnacji premiera. Maszerujących odwiedził też Miki Zohar, członek gabinetu i współpracownik premiera. Został wygwizdany.
Wielu uczestników protestów oskarża władze o utrzymywanie rodzin porwanych w niewiedzy i ukrywanie informacji, w tym tych o toczących się za pośrednictwem Kataru i Egiptu negocjacji. Rodziny żądają, by władze rozważyły także zawieszenie broni w Strefie Gazy czy zwolnienie z więzień zatrzymanych, aresztowanych lub odsiadujących wyroki Palestyńczyków w zamian z uwolnienie uprowadzonych. Dotąd rząd odrzucał te żądania, a brak informacji uzasadniał dyskrecją konieczną przy prowadzenia rokowań.
"Jest 240 porwanych, a rząd – nasz rząd – nie rozmawia z rodzinami, nie mówi im, co się dzieje, jaka jest oferta, jakie są argumenty za i przeciw. Nic" – powiedział agencji Reutera jeden z aktywistów, Stevie Kerem.
Hamas, który na początku wojny groził egzekucją zakładników w odwecie za izraelskie naloty, od tego czasu twierdzi, że niektórzy zakładnicy zginęli w atakach na Gazę.
Podczas manifestacji w Jerozolimie jedna z krewnych porwanych powiedziała, że "w 43 dni po pogromie wydaje się, że tak ważny dla nas i całego kraju cel odsuwa się coraz dalej i dalej". Jej zdaniem dostarczanie do Strefy Gazy paliwa, czy godzenie się na tzw. humanitarne pauzy w walkach "oddalają Izrael od celu" jakim jest uwolnienie uprowadzonych przez terrorystów Izraelczyków - poinformował portal Times od Israel.(PAP)
ep/