PAP Life: Film „Uśmiech losu” był kręcony na wyspie Nisiros w Grecji. Stamtąd pochodzą wszyscy aktorzy – poza panem. To dość niezwykle okoliczności pracy. Jak pan wspomina pracę na planie?
Mateusz Kościukiewicz: Już od bardzo dawna chciałem zrobić film z Andrzejem Jakimowskim. Uważam, że on ma swój wyrazisty styl, swoją poetykę, która moim zdaniem jest bardzo urzekająca. Z Andrzejem łączy mnie to, że obaj pochodzimy z tzw. starego świata. Ja nie mam jeszcze czterdziestu lat, ale uważam, że należę do pokolenia granicznego, które jedną nogą tkwi w świecie analogowym, dzisiaj powiedzielibyśmy vintage. Pamiętam czasy bez internetu i tych wszystkich gadżetów technologicznych, bez których dziś ludzie nie wyobrażają sobie życia. Chciałem zrobić film, który byłby takim swego rodzaju zanurzeniem się w świat, który już odchodzi w przeszłość i o którym myślę z nostalgią i pewną czułością. A do tego sposób realizacji filmu „Uśmiech losu” to mój ulubiony styl pracy. Mała ekipa, rodzinna atmosfera, wszyscy razem się przemieszczamy, od czasu do czasu zatrzymując w różnych miejscach, żeby kręcić kolejne sceny. Wspomnienia z takiej pracy zostają na zawsze, często też przy okazji zawiązują się przyjaźnie czy znajomości, które trwają dłużej niż samo kręcenie filmu. Narodowość osób na planie filmowych nie ma dla mnie większego znaczenie. Pracowałem w wielu zagranicznych produkcjach, filmowcy na całym świecie to trochę jedna wielka rodzina. Dla mnie film „Uśmiech losu” był po prostu spełnieniem kolejnego zawodowego marzenia.
PAP Life: Nisiros to trochę taka Nibylandia, gdzie wszystko toczy się w zwolnionym rytmie i „da się ze środy zrobić piątek”. Pańskiemu bohaterowi taki styl życia odpowiada. A pan ma czasem ochotę uciec od zwykłego życia, zwolnić tempo i wyjechać gdzieś w świat?
M.K.: Nie mam potrzeby, żeby gdzieś wyjeżdżać i szukać nadzwyczajnych wrażeń czy przeżyć. Pewnie też dlatego, że jako aktor gram różne postaci, każdy kolejny bohater jest taką przygodą, więc potrzeba wyzwolenia się z jakiegoś poukładanego życia mnie nie dotyczy. W sumie bardzo lubię mieć takie spokojne życie. Myślę, że jestem dość zwyczajnym człowiekiem. Bardzo lubię swoją pracę i bardzo lubię być w domu.
PAP Life: To sporo się zmieniło, bo kiedyś miał pan opinię buntownika.
M.K.: Tak, w młodości byłem gotowy spłonąć i poświęcić swoje życie (śmiech). W szkole teatralnej bardziej zajmowałem się buntowaniem niż studiowaniem. Bardzo wierzyłem, w sumie nadal w to wierzę, że reputacja to jest absolutnie jedna z najważniejszych rzeczy u aktora. To właśnie na podstawie reputacji i jakiegoś wyobrażenia o nas reżyserzy czy producenci kierują różne propozycje. Ja bardzo chciałem mieć opinię absolutnego buntownika, niczym ikoniczne postaci z popkultury, kinematografii czy legendy muzyki. Chciałem uchodzić za osobę, która nie boi się nikogo i niczego, a jak trzeba skoczyć z wielkiej wieży, to pobiegnie jako pierwsza. Przez jakiś czas tak funkcjonowałem, ale na szczęście dojrzałość i dorosłość przyszła do mnie dosyć wcześnie. Dzięki temu mogłem wejść na bardziej profesjonalny poziom, być bardziej zawodowym aktorem, a nie kimś, kto tylko chce być aktorem, a bardziej jest naturszczykiem. Profesjonalizm jest dla mnie bardzo ważny. Stawiam sobie coraz wyżej poprzeczki.
PAP Life: Czy to znaczy, że pana bunt był pewnego rodzaju kreacją?
M.K.: Nie, to nigdy nie było na pokaz. Nie da się zbudować wiarygodnego bohatera, jeśli się w pełni nie uwierzy w to wszystko, kim się jest. Wtedy to był dla mnie sens życia. Na szczęście w porę odnalazłem sens życia w innych sprawach, bo gdybym dalej kontynuował takie życie, to pewnie skończyłoby się to dla mnie tragicznie.
PAP Life: Andrzej Król, którego gra pan w filmie „Uśmiech losu”, szuka odpowiedzi na pytanie: co w życiu jest najważniejsze. Pan już to wie?
M.K.: Odnajduję spokój i spełnienie w życiu rodzinnym i zawodowym. Dla mnie oba te światy bez siebie nie istnieją, dlatego staram się znaleźć między nimi balans i zachować zdrowy rozsądek, chociaż jestem aktorem, który od dawna bardzo dużo pracuje. To wymaga dobrej organizacji, ale myślę, że da się pogodzić. Na szczęście moja żona jest reżyserką i to mi bardzo ułatwia funkcjonowanie, ponieważ świetnie się rozumiemy. Dzięki temu mogę spokojnie pracować. Chyba udało mi się dojść do takiego etapu w życiu, kiedy nadal jestem dość młody, ale czuję się bardzo dojrzały. Moje życie rodzinne daje mi dużo energii i też takiego imperatywu do tego, żeby się rozwijać, a z kolei praca zawodowa zapewnia dużo pięknych, wspaniałych chwil. Dzięki nim pobyt w domu też jest pełniejszy. Są historie do opowiedzenia, są wspomnienia i też taki rodzaj tęsknoty i ciepła, którymi można obdarzyć swoich najbliższych.
PAP Life: Andrzeja Króla zmienia dziewczyna, którą poznaje na wyspie. Pana też uratowała kobieta?
M.K.: Chyba mam taką karmę, że największy wpływ na moje życie mają kobiety. I to właśnie kobiety, które spotykam na mojej drodze, wyznaczają kierunek, w jakim toczy się moje życie.
PAP Life: Jakie to są kobiety?
M.K.: Dokładniej mówiąc, są to trzy kobiety i jedna dziewczyna, już prawie nastolatka. Jedną z nich jest moja mama, która dała mi życie, ale poza tym także mi je uratowała. Ona uwierzyła we mnie, kiedy powiedziałem jej, że chcę zostać aktorem. A to w tamtych czasach w Nowym Tomyślu, gdzie wtedy mieszkaliśmy, wydawało się totalną abstrakcją. Równie dobrze mogłem powiedzieć, że chcę zostać astronautą. Drugą ważną kobietą na mojej drodze była Renata Śmiertelna, instruktorka z miejskiego ośrodka kultury. To ona dostrzegła we mnie jakiś potencjał i dała mi nadzieję, że mogę iść w tym kierunku. Pokazała, że mam szansę na jakieś kompletnie inne życie i podpowiedziała, że powinienem spróbować, zaryzykować. Myślę, że samemu ciężko byłoby mi w to uwierzyć. Trzecia to moja żona. Dzięki Małgosi stałem się dorosłym facetem. Ona jest w ogóle najważniejszą osobą w moim życiu. Bardzo wiele się od niej nauczyłem i nadal się uczę. Jest moim najbliższym przyjacielem. Nikt poza nią tak naprawdę mnie nie zna, bo ja, mimo tego, że uprawiam zawód publiczny, to prywatnie jestem osobą introwertyczną, bardzo zamkniętą i dość wstydliwą. Dla mnie zawsze jest wyzwaniem, żeby wejść do pomieszczenia, w którym są więcej niż trzy osoby. Czwartą kobietą mojego życia jest moja córka.
PAP Life: Gdy się urodziła, miał pan zaledwie 26 lat. Można powiedzieć, że wcześnie pan został ojcem.
M.K.: Ojcostwo bardzo mnie zmieniło jako człowieka. Na pewno zawód, który wykonuję, bardzo hoduje w człowieku ego. Dlatego momenty, kiedy pojawia się mały człowiek i uświadamiasz sobie perspektywę tego, że odtąd będzie obok przez całe twoje życie i że jesteś za niego odpowiedzialny, sprawia, że coś kompletnie przestawia się w głowie. To jest doświadczenie, które każe odsunąć siebie samego trochę na bok. Trzeba zrobić miejsce dla osoby, która jest tak samo ważna jak my sami. A nawet ważniejsza.
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
Mateusz Kościukiewicz – aktor filmowy i teatralny, absolwent krakowskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Na ekranie debiutował w wieku 20 lat, zagrał wtedy epizody w serialach „Fala zbrodni” i „Kryminalni”. Dwa lata później zagrał główną rolę w filmie „Wszystko co kocham” Jacka Borcucha. Za występ w tym filmie dostał nagrodę Polskiej Akademii Filmowej w kategorii Odkrycie roku. W 2010 roku za rolę w filmie „Matka Teresa od kotów” został laureatem Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego. W 2015 roku debiutował jako scenarzysta – wraz z Maciejem Bochniakiem napisał scenariusz do filmu „Disco polo”. Pięć lat później obaj napisali też scenariusz do filmu „Magnezja”. Ostatnio można go było oglądać w filmach „Święty” oraz „Gorzko, gorzko”, a 1 grudnia do kin wszedł dramat „Uśmiech losu” z jego udziałem. Jego żoną jest reżyserka Małgorzata Szumowska, z którą ma córkę Alinę. (PAP)
kgr/