PAP: 24 marca, w rocznicę zamordowania rodziny Ulmów, od kilku lat obchodzony jest Narodowy Dzień Pamięci Polaków ratujących Żydów pod okupacją niemiecką. O kim i o czym powinniśmy tego dnia pamiętać?
Michał Bilewicz: Powinna to być okazja do przypomnienia sprawczych elementów w naszej historii, czyli takich, w których nie byliśmy tylko ofiarami i nie poddawaliśmy się biernie biegowi zdarzeń. Warto pokazać, że zdarzali się wśród nas ludzie, którzy nawet w tak dramatycznym momencie, jakim była niemiecka okupacja, potrafili się zachować w sposób heroiczny. Robili to wbrew losowi, który umieścił ich w tym czasie i miejscu, wbrew ustanowionemu przez okupanta prawu, ale też bardzo często wbrew swoim rodakom, których na ten heroizm nie było stać i pozostawali wobec losu swoich żydowskich współobywateli bierni.
PAP: Kiedy się czyta relacje świadków holokaustu, z wielu z nich przebija bezradność. Czy to ta bezradność miała wpływ na bierność?
M.B.: Z psychologii wiemy, że bezradność jest jednym z najtrudniejszych egzystencjalnych doświadczeń człowieka. To brak poczucia sprawstwa, a nawet kontroli, świadomość, że nic nie mogę w danej sytuacji zrobić, żeby odmienić swój i cudzy los. Takie poczucie z pewnością towarzyszyło podczas wojny zarówno większości Polaków, jak i Żydów na terenach okupowanych przez III Rzeszę.
Oczywiście były osoby, które szukały sprawstwa, angażując się np. w działania ruchu oporu lub próbując zwyczajnie przetrwać. I to te ostatnie postawy były dominujące. Nie powinniśmy tych zachowań oceniać z dzisiejszej perspektywy ani wartościować, ale starać się zrozumieć przyczyny. Główną była narzucona siłą przez okupanta rzeczywistość.
Co do bezradności, trzeba zaznaczyć, że żaden człowiek nie chce się do niej przyznawać, również po latach. Nie potrafimy nawet opowiedzieć historii naszej i naszych przodków bezradności. Szczególnie ludzie doświadczający bezradności współcześnie w jakimś stopniu kompensują sobie poczucie sprawstwa poprzez wyolbrzymianie heroizmu swojego narodu w przeszłości. Widzieliśmy to w badaniach prowadzonych zarówno w Polsce, jak i w Niemczech. Tę prawidłowość w pewnym stopniu potwierdziły wyniki dotyczących obrazu wojennej rzeczywistości w oczach dzisiejszych Polaków. Były to badania na dużych, reprezentatywnych próbach, które prowadziliśmy w ostatnich latach wspólnie z dr Marią Babińską. Gdy sprawdzaliśmy, jak Polacy widzą zachowania swoich rodaków wobec Żydów w czasie okupacji, ku naszemu zaskoczeniu stosunkowo mało osób wskazało na bierność, bezradność i obojętność. Zdecydowanie częściej badani wskazywali na działania sprawcze.
Te polskie iluzje co do przeszłości opisuję dokładniej w mojej książce "Traumaland" (ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Mando – przyp. PAP). Zauważyliśmy w badaniach, że Polacy patrząc na wojnę widzą ją wyłącznie w biało-czarnych barwach. Myślimy o sobie jako o narodzie, który dzielił się wtedy na kolaborantów i heroicznych altruistów, aktywnie zaangażowanych w ratowanie Żydów. Przeciętny Polak uważa dziś, że ponad połowa naszego narodu była zaangażowana w ratowanie Żydów.
Tak, oczywiście nie było. To szkodliwe przeświadczenie odbiera w gruncie rzeczy heroizm tym nielicznym osobom, którym jesteśmy winni szacunek za to, że zdecydowały się na działanie. No bo skoro Żydów rzekomo ratowała ponad połowa Polaków, to jakaż byłaby zasługa zamordowanej w Markowej rodziny Ulmów?
Z drugiej strony – to też pokazały badania - Polacy przeszacowują liczbę osób kolaborujących aktywnie z Niemcami. Wcale nie było ich tak wielu, bo w końcu kolaboracja była przecież piętnowana i karana przez państwo podziemne. Rzeczywistość okupacyjna była jednak inna, typowa dla każdej sytuacji ekstremalnej: większość starała się przetrwać i się nie narażać.
Trzeba jednak zaznaczyć, że nie tylko w Polsce doszło do zafałszowania pamięci o Holokauście. Nawet w Izraelu bardzo długo mówiono wyłącznie o powstańcach w gettach i partyzantach, a historie „cywilnych” ofiar milionami mordowanych w obozach zagłady były przemilczane. Ba! Również ci, którym udało się przeżyć „po aryjskiej stronie” nie dzielili się swoimi historiami. Przemilczenie to niestety smutna rzeczywistość ocalałych, ale też smutna rzeczywistość Polaków, którzy przez wiele lat tej historii własnej bezradności opowiadać nie chcieli i nie mogli.
PAP: Skoro nie da się obronić twierdzenia, że większość Polaków pomagała podczas wojny Żydom, to jak to wygląda w świetle ustaleń naukowców?
M.B.: Historycy są zazwyczaj bardzo ostrożni, gdy idzie o podawanie liczb. Jeśli ktoś próbuje to zrobić w odniesieniu do postaw ludzi w trakcie okupacji, szczególnie w relacjach polsko-żydowskich, z reguły wywołuje to bardzo duże kontrowersje. Przykładem mogą być rewelacje Gunnara Paulsona (historyk holokaustu z Kanady, autor opublikowanej w 2017 r. przez Wydawnictwo Znak książki „Utajone miasto. Żydzi po aryjskiej stronie Warszawy 1940-1945” – przyp. PAP), który oszacował liczbę osób zaangażowanych w ratowanie Żydów w Warszawie na 70-90 tysięcy. Te liczby zostały bardzo szybko zakwestionowane przez innych badaczy i wywołały dość burzliwą polemikę.
Z drugiej strony emocjonalnie została odebrana wypowiedź Jana Tomasza Grossa, który w wywiadzie w 2015 r. powiedział, że z rąk Polaków podczas wojny zginęło więcej Żydów niż Niemców. Historycy się burzą zarówno przeciwko tym pierwszym, jak i drugim próbom generalizowania, gdy nie są one poparte rzetelnymi badaniami i źródłami. A oszacowania liczbowe są w tej sytuacji praktycznie niemożliwe.
Żeby sobie wyrobić pogląd na temat tego, jak się zachowywali nasi przodkowie w czasie wojny i ilu z nich pomagało Żydom, powinniśmy przyjrzeć się naszym własnym zachowaniom. Kto z nas pomaga lub przynajmniej gotowy jest to zrobić, gdy widzi, jak ktoś stracił przytomność na ulicy? Niedawno Polską wstrząsnęła historia pewnej Białorusinki, która została zgwałcona i zamordowana o poranku na ulicy Żurawiej w Warszawie. Widzieli tę sytuację przechodnie, ale nie zareagowali.
Tę prawidłowość potwierdzają różne badania: kiedy widzimy napaść na jakiegoś człowieka większość z nas nie zareaguje, próbujemy opuścić miejsce zdarzenia, żeby się nie uwikłać i nie ryzykować własnego bezpieczeństwa. A teraz pomyślmy sobie, jak wyglądała sytuacja, gdy udzielanie pomocy było karane śmiercią? Do tego zaś Polaków i Żydów dzieliły różnego rodzaju animozje i niechęci z czasów przedwojennych i jeszcze wcześniejszych. To też wpływało na gotowość do udzielania pomocy. Dowodem, a przynajmniej przesłanką, która świadczy, że skala pomagania Żydom w okupowanej Polsce nie była wielka jest liczba Żydów, którzy ocaleli z Holokaustu po aryjskiej stronie. Zazwyczaj ta liczba określana jest na około 30 tysięcy.
PAP: Z czego, poza strachem przed niemieckimi represjami, wynikało, że tej pomocy było niewiele?
M.B.: Z różnych badań wiemy, że ludzie mniej chętnie pomagają, gdy mają do czynienia z kimś obcym kulturowo, etnicznie, religijnie, rasowo. Np. z badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych wynika, że biali Amerykanie znacznie mniej chętnie są gotowi nieść pomoc Afroamerykaninowi niż innej osobie, która zemdlała. Eksperymenty zespołu Marka Levine’a w Wielkiej Brytanii pokazały, że gdy mieszkańcy Manchesteru widząc na chodniku nieprzytomnego kibica w koszulce Liverpoolu mniej chętnie mu pomogą niż kibicowi lokalnego klubu.
Trzeba też pamiętać, że Niemcy w czasie wojny narzucili bardzo wyrazistą hierarchię rasową, która skutkowała tym, że wystarczyło być Żydem, by podlegać zagładzie. Wobec Polaków taka zasada nie była stosowana, nie podlegali oni temu samemu automatyzmowi, choć oczywiście narażeni byli na wywózki, pracę przymusową i uwięzienie w obozach koncentracyjnych.
Polityka rasowa Niemiec na terenach okupowanej Polski nałożyła się na wcześniejsze urasowienie relacji polsko-żydowskich w międzywojennej Polsce. Wystarczy przypomnieć ideologię obozu endeckiego, który budował wizerunek Żyda jako tego obcego, który nie należy do narodu polskiego i jest źródłem problemów. Określenie problem żydowski i kwestia żydowska pojawiały się w polskiej prasie międzywojennej wręcz powszechnie. Zastanawiano się, czy lepiej wysłać Żydów na Madagaskar, czy też może lepiej wspierać Żabotyńskiego i masową emigrację do Palestyny. W ślad za tą wykluczającą retoryką szły różne akcje dyskryminacyjne takie jak getto ławkowe, bojkot przedsiębiorstw i sklepów żydowskich. Działania takie wychodziły nie tylko z kręgów endeckich, ale znajdowały poklask w obozie rządzącej Polską sanacji.
To także nie pozostało bez znaczenia. W polskiej literaturze wspomnieniowej z okresu okupacji bardzo często Żydzi są opisywani wręcz jak obcy gatunek. Owszem, autorzy niektórych wspomnień przejmują się losem Żydów, są nawet przerażeni, ale w opisach znajdujemy określenia takie jak „rozstrzelano znów jakiegoś żydka”. Właśnie to deminutywne, a jednocześnie w pewnym stopniu pogardliwe określenie „żydek” dominuje nawet wśród osób, które były szczerze przejęte zagładą Żydów.
Nie bez znaczenia na stosunek Polaków do Żydów była też intensywna propaganda niemiecka, według której getta były rozsadnikami tyfusu i innych chorób. W ten sposób udało się zbudować dodatkowy, mentalny mur, który Niemcom ułatwił realizację planu eksterminacji.
To wykluczenie, odczłowieczenie i stosowanie mowy nienawiści sprawia, że ludzie, którzy z tym się stykają, mają w sobie mniej empatii wobec cierpień drugiego człowieka. Taką prawidłowość wskazały np. wyniki badań, jakie przeprowadziliśmy wspólnie z neuropsycholożką Agnieszką Plutą. Gdy pokazywaliśmy badanym długo podobne dehumanizujące, pogardliwe wypowiedzi, zaczynała zanikać empatia. Badani patrzyli na cierpiącą ofiarę i nie aktywizowały się u nich te obszary mózgu, które zwykle sterują reakcją empatyczną, zdolnością przyjęcia perspektywy innego człowieka. A przecież Polacy pod niemiecką okupacją z podobną mową nienawiści i odczłowieczaniem Żydów stykali się bez przerwy.
PAP: W okupowanej Polsce za pomoc Żydom groziła śmierć.
M.B.: Ale nie tylko w Polsce. W końcu na okupowanych terenach Białorusi czy Serbii było podobnie. Z pewnością groźba represji odgrywała rolę, bo człowiek w takiej sytuacji jest z pewnością mniej skory do poświęcenia. Przyczyn, dla których wielu Polaków nie kwapiło się do pomocy, było więcej. Oprócz wspomnianego już wcześniej poczucia bezradności było to np. ubóstwo. Trudno się było z kimś dzielić jedzeniem, gdy ludzie sami byli bardzo często głodni i nie mieli jak wyżywić rodzin. Do tego dochodziły te ogromne podziały ideologiczne, które kształtowały obcość i przeświadczenie, że Żydzi nie są tymi, którym powinniśmy szczególnie pomagać. Bardzo często osoby zaangażowane w polskie podziemie bały się, że pomagając Żydom ryzykują dekonspirację.
PAP: A jak na los Żydów patrzyły władze Polskiego Państwa Podziemnego?
M.B.: Przez rząd polski w Londynie sprawa losu Żydów była traktowana bardzo marginalnie, o czym świadczą liczne prace Adama Puławskiego, wcześniej Dariusza Stoli czy Krystyny Kersten. W Polskim Państwie Podziemnym nie było chęci wsparcia partyzantki żydowskiej, bo była ona postrzegana jako kolaborant Sowietów. Związek Walki Zbrojnej odmówił na przykład przekazania broni do walczącego getta w Białymstoku, co zaważyło prawdopodobnie na tym, że udaremniony został plan przebicia się powstańców do lasów i działających tam oddziałów partyzanckich. Gdyby to się udało, Żydzi z Białegostoku lub przynajmniej ich część, miałaby być może szansę przetrwać wojnę, tak jak to się udało tym, którzy trafili do słynnego oddziału braci Bielskich koło Nowogródka.
W opowieściach ocalałych z zagłady Żydów bardzo często natrafić można na stwierdzenie, że najbardziej bali się Polaków. Nie dlatego, że byli większymi zbrodniarzami od Niemców, ale dlatego, że potrafili dobrze rozpoznać Żyda, a Niemcy nie mieli tej zdolności, bo pochodzili z odmiennej przestrzeni kulturowej. Stąd się wziął zakodowany obraz Polaka – szmalcownika, choć trzeba podkreślić, że takich osób nie było aż tak wiele.
W zbiorowej pamięci żydowskiej pozostało jednak dużo żalu, rozczarowania i niechęci do Polaków, ponieważ to oni stanowili egzystencjalne niebezpieczeństwo, choć byli jednocześnie szansą na ratunek.
PAP: Czy Polacy pod niemiecką okupacją mieli w ogóle wybór?
M.B.: Ten wybór w rzeczywistości sprowadzał się do tego, że mogli donosić, a nawet aktywnie wspierać Niemców w zbrodniach, lub ograniczyć się do roli biernych obserwatorów. Przejmowanie żydowskiego mienia też było w dużej mierze kwestią wyboru. Niestety, nie zawsze ograniczano się do roli gapiów, ale w pewnych momentach entuzjastycznie dołączali się do zbrodniczych akcji. Tak się stało na przykład na przełomie czerwca i lipca 1941 roku w okupowanym do tamtego momentu przez Związek Radziecki Łomżyńskiem, gdzie doszło do dziesiątków pogromów i mniejszych zbrodni. Nie tylko w Jedwabnem, o którym wiemy najwięcej, ale też np. w Goniądzu, Radziłowie, Wąsoszu, Skajach, Bzurach... Część z tych pogromów odbyła się zanim jeszcze na te tereny wkroczyli Niemcy. To, co te zdarzenia łączy, to poczucie Zeitgeistu - znaku czasów: ci ludzie wiedzieli, że to jest coś, czego nowe – niemieckie władze – od nich oczekują.
Trudno jednak ratowanie Żydów traktować jako jeszcze jeden rodzaj wyboru, nie można bowiem od nikogo żądać heroizmu, a ten był potrzebny, żeby zaryzykować życie własne i swoich bliskich. Tym bardziej fakt, że zdarzali się tacy Polacy, którzy Żydom pomagali jest godny chwały. To jest coś, o czym nie tylko warto pamiętać. Powinniśmy pokazywać takie osoby kolejnym pokoleniom i o nich uczyć, bo to jest niezwykle ważne dla moralnej edukacji narodu.
To jest pokazanie niesubordynacji i nieposłuszeństwa, które w ekstremalnych sytuacjach może być działaniem wysoce moralnym. W badaniach, które prowadziliśmy w wielu miejscach, które w przeszłości doświadczyły ludobójstw – w Armenii, Bośni czy Rwandzie – zauważyliśmy, jak ważne jest opowiedzenie historii tamtejszych „Sprawiedliwych”. Pokazanie takich ludzi ułatwia pojednanie potomków sprawców, ofiar i sprawców zbrodni.
PAP: Dlaczego literatura historyczna w Polsce długo nie podejmowała w ogóle losu Żydów w okupowanej Polsce?
M.B.: To wynikało z koncentrowania się na polskich tragediach. Niektórzy wychodzili i wciąż wychodzą z przeświadczenia, że uznanie wyjątkowości Holokaustu i odmiennej sytuacji Żydów i Polaków podczas wojny odbierałoby znaczenie polskim cierpieniom. A przecież każda polska rodzina, która straciła kogoś bliskiego w czasie wojny chce mieć poczucie, że nasze doświadczenia były unikatowe i niepodobne do niczego innego. To jest takie powszechne zjawisko psychologiczne – o którym napisałem też w książce "Traumaland", które powoduje, że narody ofiar mają bardzo duże problemy z uznaniem tego, że inne nacje miały podobne, a może i boleśniejsze doświadczenia.
Przyznanie, że Holokaust był czymś szczególnym w dziejach świata w niczym nie umniejsza jednak naszego uznania dla cierpień ofiar Rzezi Woli podczas Powstania Warszawskiego czy Pacyfikacji Zamojszczyzny dwa lata wcześniej. Pomaga raczej osadzić nasze własne cierpienia i traumy w szerszym, powszechnym kontekście.
Drugi powód jest taki, że bardzo często w takich straumatyzowanych narodach wytwarza się zbiorowy narcyzm. W tym wypadku chodzi o przeświadczenie, że choć może niewiele zrobiliśmy, to przynajmniej byliśmy moralnie czyści. Oczekujemy więc, żeby cały świat uznawał naszą nieskazitelność moralną, a to prowadzi do różnego rodzaju zafałszowań i wyidealizowanego przedstawiania historii.
PAP: Choć od tych wydarzeń minęło już ponad 80 lat temperatura dyskusji w Polsce nie spada. Dlaczego?
M.B.: Bo te tematy bardzo się upolityczniły i stały się kartą przetargową w różnych sporach. Zaprzeczanie zbrodniom popełnianym na Żydach stało się paliwem politycznym. Żeby coś ugrać w kampanii wyborczej wystarczy, że ktoś stawia siebie w pozycji obrońcy tak zwanego dobrego imienia Polaków, rzekomo zagrożonego przez Żydów oraz międzynarodową opinię publiczną.
PAP: Ale czy dobre imię Polaków naprawdę by ucierpiało, gdyby przedstawić różne fakty o losie Żydów w okupowanej przez Niemców Polsce?
M.B.: Oczywiście nie i otwarte mówienie o tych sprawach byłoby z korzyścią dla wszystkich. Z jednej strony dałoby światu jasny komunikat, że Polacy potrafią stanąć w prawdzie, a nam samym by to pokazało, że jesteśmy ludźmi takimi jak wszyscy inni i narodem takim jak wszystkie inne narody.
Trzeba wreszcie uznać, że nie jesteśmy aniołami, ale ludźmi, wśród których były osoby heroiczne, ale też kolaboranci i cała reszta - większość, która próbowała jakoś przetrwać, więc nie angażowała się w cokolwiek. To nas nie wyróżniało – ani na korzyść, ani na niekorzyść. Trudno sobie wyobrazić, żeby jakiś inny naród w tym miejscu, które Timothy Snyder trafnie nazwał skrwawionymi ziemiami, zachował się inaczej niż nasi przodkowie.
Obchodząc Narodowy Dzień Pamięci Polaków ratujących Żydów pod okupacją niemiecką i czcząc takich ludzi jak rodzina Ulmów, trzeba jednak zachować wrażliwość. Takiej z pewnością zabrakło pomysłodawcom pomnika w Treblince (w listopadzie 2021 r. stanął tam pomnik kolejarza, zastrzelonego gdy podawał wodę Żydom – przyp. PAP). Jan Maletka był z Mińska Mazowieckiego i jeśli rzeczywiście znaleźlibyśmy dowody na to, że dokonał tego, za co mu wystawiono pomnik w Treblince, powinien być upamiętniony w swojej rodzinnej miejscowości. Treblinka na zawsze zaś pozostanie miejscem pamięci o hitlerowskim obozie zagłady prawie miliona Żydów.
Niedobre są też te wszystkie upamiętnienia, w których próbuje się fabrykować setki tysięcy osób, które rzekomo miały być zaangażowane w ratowanie Żydów. To są fałsze historyczne, które może odpowiadają zbiorowym iluzjom. Odbierają jednak cześć i chwałę tym nielicznym osobom, które rzeczywiście dały dowód poświęcenia i heroizmu. (PAP)
Rozmawiał Józef Krzyk
Michał Bilewicz jest psychologiem społecznym, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się m.in. badaniem roli przykładów zachowań moralnych w pojednaniu po ludobójstwach. W marcu ukazała się jego nowa książka "Traumaland. Polacy w cieniu przeszłości".
autor: Józef Krzyk
nl/