Rzymskokatolicka parafia na Swiatoszynie powstała jeszcze w czasach ZSRR i trwała, mimo różnych represji ze strony władz. Zbudowana wtedy kapliczka była przez całe lata jedynym działającym kościołem katolickim w Kijowie. Obecnie parafia prowadzona jest przez ojców karmelitów bosych.
Gdy zaczęła się rosyjska inwazja na Ukrainę, wielu parafian wyjechało, w tym znaczna część do Polski. W znalezieniu im odpowiedniego miejsca na terenie Polski pomagał jeden z karmelitów z parafii na Swiatoszynie, o. Benedykt.
"W momencie wybuchu wojny byłem akurat w Polsce. Zdecydowałem się jednak że wrócę i tutaj będę" - mówi PAP o. Gromotka.
Przyznał, że miał doświadczenia wojenne, bo w latach 90. był akurat na misji w Rwandzie, gdy doszło tam do ludobójstwa. Potem, wraz z ojcem Benedyktem, jeździli do Donbasu jako kapelani, gdzie pomagali materialnie i duchowo.
"Wszyscy w Polsce mówili mi, żeby nie wracać do Kijowa. Ale dwa argumenty zdecydowały. Po pierwsze to, że jestem proboszczem, a dobry pasterz powinien jeśli trzeba oddać życie za swoje owce. Poza tym przypomniałem sobie "Quo Vadis" i scenę, gdy Piotr ucieka przed prześladowaniami z Rzymu, ale spotyka pana Jezusa idącego w przeciwnym kierunku..." - tłumaczy o. Gromotka.
Sytuacja była poważna, bo dzielnica Swiatoszyn położona jest przy północnych granicach Kijowa i sąsiaduje z takimi miejscowościami jak Irpień czy Bucza, które w pewnym momencie zajęli Rosjanie i gdzie - jak teraz już wiadomo - doszło do masakry ludności cywilnej.
"Słyszeliśmy tu odgłosy walk, bomby i spadające rakiety" - mówi o. Gromotka. "W podjęciu decyzji o pozostaniu istotny był argument, którego używaliśmy też w latach 90 w Rwandzie - że jeżeli zostaniemy, to może nie będzie tyle masakr, bo przynajmniej uszanują takie miejsce jak kościół. Wtedy w Afryce tego nie uszanowali. Jak tu by było, nie wiem. Bałem się, ale postanowiłem być z tymi wszystkimi ludźmi. Stwierdziłem, że jak trzeba będzie oddać życie, to je oddam" - wyznaje karmelita. "Jak na razie Pan Bóg mnie ochronił" - dodaje.
Dzięki obecności o. Gromotki w Kijowie zgłaszali się do niego wszyscy ci, którzy chcieli wyjechać do Polski, a on kontaktował ich z przebywającym w Polsce ojcem Benedyktem.
Pomagał też wszystkim innym, którzy się zwracają o pomoc, niezależnie od tego, czy byli to rzymscy katolicy, grekokatolicy, prawosławni czy niewierzący. "Nie wszyscy mogą tu przybyć. Wtedy ja się do nich udaję. Jadę samochodem do różnic dzielnic Kijowa, spowiadam ich, czasem na parkingu, i rozdaje komunię św." - opowiada o. Gromotka.
Proboszcz pośredniczy też w przekazywaniu pomocy materialnej i żywnościowej, którą w Polsce organizuje o. Benedykt. "Czasem jadę do różnych dzielnic Kijowa i rozdaję te dary ludziom, którzy siedzą np. w schronach, na parkingach podziemnych. Oni o to nie proszą, ale jak daję, to biorą i dziękują" - mówi.
Przyznaje, że jest także kapelanem w położonym nieopodal szpitalu, do którego przywożą rannych żołnierzy ukraińskich. "Dzięki temu, że mam legitymację kapelana wojskowego, to mnie wpuszczają. Ci żołnierze są wdzięczni za jakąkolwiek obecność" - zaznacza. Jeździ też do ludzi, którzy nie mogą opuszczać swych domów.
Poza tym na terenie swojego kościoła o. Gromotka przygarnął dużą ukraińską rodzinę z Irpienia. Kobiety z tej rodziny po jakimś czasie przeniosły się w inne miejsce, a mężczyźni z tej rodziny pomagają proboszczowi w różnych pracach, a nawet w czynnościach liturgicznych.
"Ludzie z okolicy też nam bardzo pomagają. Ilekroć o coś poproszę, od razu starają się to załatwić" - mówi o. Gromotka.
On sam jest na Ukrainie 20 lat, a zanim trafił do Kijowa był w Berdyczowie, gdzie karmelici mają swój ośrodek.
Z Kijowa Piotr Śmiłowicz (PAP)
kw/