"Wróciłam do pracy jakieś dwa tygodnie temu, a niektóre moje koleżanki, które nie wyjeżdżały z Kijowa po 24 lutego (gdy rozpoczęła się inwazja Rosji na Ukrainę - PAP), zaczęły pracować już w połowie kwietnia. Wraz z rodziną przez dwa miesiące wojny przebywałam w Czerniowcach (na zachodzie kraju - PAP). Postanowiliśmy opuścić Kijów 27 lutego, gdy nieopodal naszego bloku spadł rosyjski pocisk. Nasz trzyletni synek bardzo się wystraszył i właśnie wtedy wraz z mężem podjęliśmy decyzję o wyjeździe" - opowiada Lana.
Mieszkanka Kijowa: najbardziej cieszyło nas to, że w mieście nie spadały bomby
"Droga zajęła nam prawie cztery dni. Byliśmy bardzo zmęczeni i przez pierwszy tydzień pobytu w Czerniowcach, gdzie udało się nam wynająć dwupokojowe mieszkanie, prawie nie wychodziliśmy na dwór. Najbardziej cieszyło nas to, że w mieście nie spadały bomby, a życie zdawało się toczyć się normalnym rytmem" - przyznaje fryzjerka.
"Gdy zrozumieliśmy, że możemy wrócić do Kijowa – wsiedliśmy do samochodu i zrobiliśmy to. Okolice miasta w niektórych miejscach zmieniły się nie do poznania. Wiele domów, dróg i mostów jest zniszczonych. Miasto nie jest takie jak kiedyś. Niby są w nim ludzie, ale energia jest jakaś inna. W naszym salonie zawsze było włączone radio, a teraz wszystkim przeszkadza. Muzyki też nikt nie może słuchać" - opisuje kobieta.
Lana opowiada, że salon, w którym pracuje, ma jedną salę, a w niej kilka foteli dla klientów.
"Wcześniej było u nas naprawdę głośno - każdy klient rozmawiał ze swoim fryzjerem, ludzie śmiali się, opowiadali jakieś historie z okolicy, a teraz wszyscy milczą. Teraz słychać tylko dźwięk nożyczek, szum wody i suszarek. Klienci milczą. Po prostu patrzą na swoje odbicie w lustrze i milczą".
Z Kijowa Tatiana Artuszewska (PAP)
dsk/