"Wszystko wokół huczało i płonęło. Śnieg był czarny od popiołu i sadzy". Był tuż obok, gdy trwała rzeź w Buczy

2022-05-24 09:15 aktualizacja: 2022-05-25, 16:13
Ulice Buczy po rosyjskiej okupacji. Fot. Roman Pilipay PAP/EPA
Ulice Buczy po rosyjskiej okupacji. Fot. Roman Pilipay PAP/EPA
Wokół trwały zaciekłe walki, a my znaleźliśmy się w samym środku. Było jak w piekle, wszystko wokół huczało i płonęło. Niebo było pełne samolotów i helikopterów. Bombardowali Borodziankę, Buczę, Makarów - mówił w rozmowie z PAP.PL Wołodymyr Gornowski, który przez 40 dni okupacji podkijowskich miejscowości przebywał we wsi Klawdjewo położonej między Buczą a Borodzianką.

PAP.PL: Kiedy wybuchła wojna był pan w Kijowie. Kilka dni później wyjechaliście z rodziną na działkę w okolice Buczy.

Wołodymyr Gornowski: Spodziewaliśmy się, że Rosjanie zaatakują, ale byliśmy pewni, że nie pójdą dalej niż Donieck i Ługańsk. Mieliśmy nadzieję, że to nie potrwa dłużej niż parę tygodni. Kiedy zaczął się atak rakietowy na Kijów, zdałem sobie sprawę, że się pomyliłem. 
Właśnie dlatego przenieśliśmy się na działkę do Klawdijewa. Myśleliśmy, że będzie tam bezpieczniej. Ludzie uciekali w tamte okolice z Kijowa, bo bali się bombardowań. Wyjechało tam wiele młodych par z dziećmi, jak i osób starszych. Potem stało się jasne, że wszędzie wokół toczą się walki i nie ma drogi powrotnej. Przez czterdzieści dni okupacji byliśmy w „szarej strefie”.  

PAP.PL: W podkijowskich miasteczkach Rosjanie torturowali i mordowali cywilów. W Buczy zwłoki leżały na ulicach. Trafiliście do piekła.

W.G.: Nasza działka położona jest na drodze z Buczy do Borodzianki. Tydzień po naszym przyjeździe wkroczyli Rosjanie. Kiedy zaczęło robić się niebezpiecznie, moja rodzina wyjechała do Szwajcarii. Zostałem z siostrą i psem. Wokół trwały zaciekłe walki, a my znaleźliśmy się w samym środku. Było jak w piekle, wszystko wokół huczało i płonęło. Niebo było pełne samolotów i helikopterów. Bombardowali Borodziankę, Buczę, Makarów. Widzieliśmy kolumny wroga - ogromną ilość sprzętu wojskowego, setki pojazdów krążących między miastami. Widywaliśmy rosyjskich żołnierzy, ale przez naszą wioskę na szczęście tylko przejeżdżali, nie zatrzymywali się. 

PAP.PL: Wiedzieliście, co działo się w tym czasie w Buczy i Borodziance?

W.G.: Toczyły się zacięte walki, trwał ostrzał, więc wiedzieliśmy, że niesie to za sobą potworne zniszczenie i śmierć. Wybuchy nie ustawały, widzieliśmy płomienie i mnóstwo dymu. Śnieg był czarny od popiołu i sadzy. Z drugiej strony nie mieliśmy prądu i byliśmy całkowicie odcięci od informacji. O torturach, egzekucjach i gwałtach dowiedzieliśmy się dopiero po ewakuacji. 

PAP.PL: Można powiedzieć, że mieliście mnóstwo szczęścia.

W.G.: Z jednej strony mieliśmy ogromne szczęście, a z drugiej było to bardzo trudne z moralnego i psychologicznego punktu widzenia. Byliśmy bezradni. Otuchy dodawał mi pies – razem spaliśmy, razem jedliśmy. Pomógł mi to przeżyć. Choć sam też to mocno przeżywał, bardzo bał się wybuchów. 

PAP.PL: Mieliście wodę? Co jedliście? 

W.G.: Wody nie było. Na szczęście sąsiedzi mieli studnię. Z jedzeniem było różnie, ale wszyscy mieszkańcy pomagali sobie jak mogli. W okolicznych wsiach jest dużo gospodarstw, więc jak ktoś ubił świnię, to dzielił się z resztą. Chłopcy rowerami rozwozili za darmo mięso i inne produkty. Ukraińcy w tych trudnych dniach byli zjednoczeni. Był wspólny chleb, wspólne jedzenie, wspólne lekarstwa. Młodsi pomagali starszym w przygotowywaniu posiłków. Wszyscy podtrzymywali się nawzajem na duchu. 

PAP.PL: Walki nie ustawały, ale były też naloty. Schodziliście do piwnicy?

W.G.: Pierwsze dni były szczególnie ciężkie. Straciliśmy łączność ze światem, wszystko wokół huczało. Nie mogłem spać. Ale nie było wyjścia, musieliśmy wychodzić po wodę i drewno na opał. Człowiek jest się w stanie przyzwyczaić do wszystkiego. Po jakimś czasie nawet pies przestał się bać. Nie ukrywaliśmy się. Doszedłem do wniosku, że wolę umrzeć szybko, niż konać godzinami pod gruzami gdzieś w piwnicy.

PAP.PL: Jak się wydostaliście z Klawdijewa?

W.G.: 5 kwietnia zostaliśmy ewakuowani po tym, jak nasze wojsko wypędziło okupantów. Do Kijowa jechaliśmy przez Buczę i Hostomel. Wszędzie leżał zniszczony sprzęt wojskowy. Widzieliśmy, jak oba miasta są zrównane z ziemią. Byłem w szoku. Czułem się jak w koszmarze, z którego nie mogłem się obudzić. Kiedy wróciłem do domu, przez kilka nocy nie mogłam spać. A ja naprawdę w życiu dużo widziałem. Jako pilot pracowałem w różnych rejonach świata pogrążonych w konflikcie. Jednak to, co zobaczyłem wtedy, było najbardziej makabryczne. Bucza czy Hostomel w przeciągu ostatnich piętnastu lat rozwijały się i stawały się prawdziwymi europejskimi miastami z porządną infrastrukturą, nowoczesnymi domami, centrami handlowymi. Tętniły życiem. Rosjanie zostawili po sobie tylko śmierć i zgliszcza.

PAP.PL: Czy wróci pan tam kiedyś ?

W.G.: To trudne pytanie, ale myślę że tak. Kiedy to wszystko się skończy, wrócimy na Ukrainę i razem odbudujemy nasze państwo, jestem o tym przekonany.

PAP.PL: Co by pan dziś powiedział Rosjanom? 

W.G.: Kiedyś miałem wśród nich wielu kolegów. Ale w pewnym momencie przestali rozumieć mnie, a ja przestałem rozumieć ich. To dla mnie trudne. Dziś w środku czuję nienawiść i ból. Ale chciałbym im powiedzieć, żeby w końcu stali się ludźmi i zrozumieli, że to co zrobili, to czego się dopuścili, to wielka zbrodnia. I będą musieli za nią odpowiedzieć - zarówno ci, którzy jej dokonali, jak i ci, którzy ją wspierali. Chciałbym, żeby społeczeństwo, które w 90 procentach popiera wojnę, zobaczyło, że tym samym wspiera nieludzkie okrucieństwo. 

Zdjęcie zrobione przez Gornowskiego tuż po wkroczeniu wojsk rosyjskich do Buczy.

Fot. Wołodymyr Gronowski

 

Wołodymyr Gornowski - mieszkaniec Kijowa, były pilot lotnictwa cywilnego. Podczas trwającej ponad 40 lat kariery pracował między innymi w rejonach konfliktów zbrojnych. (PAP)

Rozmawiały: Daria Al Shehabi i Iryna Hirnyk