"Podkładają podsłuchy, gnębią finansowo, zabierają wszystko". One porzuciły miliarderów

2022-10-27 17:57 aktualizacja: 2022-10-29, 10:11
Fot. PAP/Photoshot
Fot. PAP/Photoshot
Monika Sobień-Górska po raz kolejny opowiada o kobietach milionerów. W najnowszej książce skupia się na losach tych, które zdecydowały się na trudny krok i opuściły uprzywilejowanych mężów, bo miały dość życia w złotej klatce albo zostały wymienione na "nowszy model". Jej "Jak porzucić miliardera… i przeżyć" właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne. Publikujemy jej fragmenty. Oto, jak wygląda rozwodowe pranie brudów w świecie wielkich pieniędzy.

"Postanowiłam poświęcić tym kobietom osobną książkę, bo ich historie są nie tylko bardzo poruszające, ale i pouczające. Czego my – zwykłe Kowalskie – możemy uczyć się od żon milionerów? Ano tego, żeby zawsze pracować, zawsze mieć swoje pieniądze, nie myśleć o tym, że coś jest na zawsze, stawiać granice, nawet gdy chór z tyłu podpowiada: 'bez przesady, przecież nikt nie ma idealnie', nie dać się zastraszyć i nie sprzedawać swojej godności nawet za jachty, brylanty i najdroższe loga na torebkach" - wyjaśnia motywację, jaka jej przyświecała autorka kontynuacji bestsellera "Polscy miliarderzy. Ich żony, dzieci, pieniądze".

Fragmenty książki "Jak porzucić miliardera… i przeżyć" Moniki Sobień-Górskiej publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Czerwone i Czarne.

"Jaka była pierwsza reakcja pani męża po tym, gdy odważyła się pani w końcu powiedzieć, że chce rozwodu?

Zabrał mi wszystkie karty kredytowe, płatnicze. To było niesamowite. Jego pierwszy odruch, jakby bezwarunkowy, to był skok na moją torebkę. Po prostu opróżnił mój portfel. A później już ten pusty schował do swojej kieszeni. To była taka demonstracja siły. Tu właśnie zgromadzona była cała jego władza. W portfelu, w przemocy ekonomicznej, w trzymaniu mnie na smyczy finansowej. Ten odruch rzucenia się na moją torebkę to właściwie inna wersja rzucenia się do drzwi i zaryglowania zamków, żeby nie wypuścić więźnia, kiedy ten postanawia uciec.

Jakie były jego pierwsze słowa do pani?

„Zniszczę cię”. Pamiętam to bardzo dokładnie. To były oczywiście czyste emocje. Postanowiłam przyjąć to spokojnie i czekać, aż mu choć trochę zejdzie ciśnienie.

Kiedy mu przeszło?

Pod koniec dnia powoli zaczęło do niego docierać, co się stało i jakie naprawdę mogą być tego konsekwencje. Wtedy się zaczęło: „Chyba nie mówiłaś poważnie? Jesteśmy razem tyle lat, różnie bywało, ale przecież możemy o tym pogadać, coś naprawić…”. On się po prostu potwornie wystraszył, bo wiedział, że nie rzucam słów na wiatr. Najczęściej milczę, długo się szarpię z podjęciem decyzji, ale jeśli ona już zapada w mojej głowie i jeśli ją publicznie komunikuję, to już nie ma odwołania.

Dotarło do niego, że zostaje sam.

A było mu ze mną naprawdę dobrze. Ugodowa, zadbana pani domu, przyjmująca gości, zdejmująca z niego wszystkie obowiązki rodzicielskie, kryjąca przed rodziną i znajomymi jego alkoholizm i zawsze gotowa w łóżku. On miał wszystko. Pod każdym względem.

Ale wspomniała pani, że miał kobiety na boku.

Nie tyle kobiety na boku, co po prostu albo szedł do burdelu, albo miał jakąś przygodę. W chwili gdy chciał mnie czymś ukarać, potrafił się nawet tym pochwalić. Mówił na przykład: „Pokazać ci zdjęcie? Zobacz, jaka fajna. I ona mnie chce, chce ze mną robić to i to, a ty nie chcesz. Zobacz, jakim kobietom się podobam”. One oczywiście były dużo młodsze ode mnie. Wyrafinowany sposób upokarzania.

Zaczął prosić, żeby pani została, i…

I oddał mi karty, portfel, torebkę. Poprosił, wybłagał o ostatnią szansę. Wiedziałam, czułam, że to się pewnie nie uda, zresztą we mnie już ta klamka zapadła, te drzwi się zamknęły, ale bałam się odejść w momencie, kiedy on otwierał drzwi do pogodzenia się. Nie wiem, czy pani to rozumie, ale byłam z tym człowiekiem prawie trzydzieści lat. Przez te wszystkie lata, kiedy znosiłam tak wiele upokorzeń, ja go ciągle kochałam, wbrew zdrowemu rozsądkowi i sobie. Ale też wydaje mi się, że ja tak mocno sobie założyłam, że będę miała fajną rodzinę, że było mi trudno zrezygnować z tego marzenia. I kiedy on prosił, żebym została, po raz pierwszy od dekad pokazał, że mu na mnie zależy, to wpadłam w letarg, stanęłam jakby w pół kroku. Przez chwilę nawet myślałam, że może ten nagły zwrot, którego dokonałam, na tyle nim potrząsnął, że on się zmieni.

Zmienił się?

Na miesiąc. Na tyle wystarczyło mu paliwa. Później wszystko wróciło do stanu poprzedniego. Znów był okropny, szorstki, agresywny, poza tym ja byłam już inną kobietą. Wiedziałam, że ani go nie kocham, ani nie szanuję. Przez kilka kolejnych miesięcy żyliśmy jeszcze tak obok siebie, ale po raz pierwszy od trzydziestu lat poczułam się wolną osobą. A życie nie lubi próżni i poznałam kogoś, kto mnie zauroczył. To był dla mnie jak głęboki oddech. Pozwoliłam sobie na to, żeby się zakochać, żeby wpuścić kogoś do mojego życia. To był mój pierwszy skok w bok w życiu. Wtedy powiedziałam mężowi: „Słuchaj, nie widzę żadnej zmiany, to, co robimy, to jest reanimacja trupa, to nie ma sensu. Rozstańmy się, rozwiedźmy. Przecież nic nas nie łączy. Minął już prawie rok, między nami nie jest lepiej”.

I co on na to?

Udawał, że nie rozumie. Reagował w stylu: „Ale co ty mówisz? Przecież się staramy, jest OK, nie ma dyskusji, ma być tak, jak jest, żadnego rozwodu”. W tym samym czasie zaczęły się kłopoty finansowe w firmie, ja się w tym słabo orientowałam, mąż mnie od dawna w to nie wtajemniczał. Mówił tylko, że to przejściowe zmiany, że mają plan na restrukturyzację, że wszystko będzie w porządku. Tylko muszę podpisać kilka dokumentów. Nie mieliśmy rozdzielności, połowa majątku, połowa firmy była na mnie. Ja jako żona oczywiście podpisałam. Niestety na sprawach finansowych mało się znałam, nie miałam ani doradcy, ani prawnika, nikogo, ale działałam w dobrej wierze. Zaproponowałam mężowi, żeby zrobić rozdzielność majątkową, żeby podzielić ten majątek, jeżeli cokolwiek się będzie dziać z naszymi firmami. Ale stanowczo odmówił. Cały czas twardo stał przy zdaniu, że żona nie powinna mieć nic wyłącznie swojego.

Pewnego dnia zaczekałam, aż mąż wyjedzie na kilka dni, spakowałam się i wyszłam z domu. Syn był już samodzielny, poinformowałam go, gdzie mnie może znaleźć i dlaczego muszę odejść. Poza tym w domu zostali gosposia, ogrodnik, on nie był sam.

Dużo rzeczy wzięła pani ze sobą?

Bardzo mało. Trochę ubrań, podstawowe rzeczy, chciałam jak najszybciej już zniknąć z tego domu.

Skąd pani miała pieniądze, żeby wynająć mieszkanie?

Miałam trochę odłożonych. To nie były duże pieniądze, ale jakoś tam sobie przez parę lat coś starałam się odkładać.

Jak zareagował mąż, gdy wrócił do domu, a pani nie było?

Nie mógł uwierzyć, że naprawdę to zrobiłam. Że po prawie trzydziestu latach wyprowadzam się z domu. Ta mała dziewczynka, którą sobie wziął, gdy była ledwie po maturze, i ustawił sobie, jak chciał, teraz mu się odwinęła. Szybko poszłam do adwokata, pokazałam wszystkie moje papiery, moje połączenia ze spółką, z całym majątkiem. Generalnie się załamał i powiedział, że to będzie arcytrudny rozwód.

Dlaczego?

No bo nic nie miałam. Nic do mnie nie należało. To, że mamy wspólnotę majątkową, to jedno, ale to przecież ja odchodzę, nie mąż. Więc może się okazać, że to moja wina i to jeszcze ja mu powinnam płacić alimenty. Oczywiście można próbować w sądzie udowodnić, że zostało się zmuszonym do odejścia, bo nie było innego wyjścia, bo sposób, w jaki było się traktowanym, usprawiedliwia naszą decyzję, ale do tego konieczni są świadkowie. Przede wszystkim dzieci. A to nie wchodziło w grę. Dla mnie dzieci są najważniejsze. Nie ma mowy, bym je ciągała po sądach, bym je nastawiała przeciwko ojcu. Mogę przegrać, ale dzieci nie pozwolę tknąć.

Co zaproponował adwokat?

Zrezygnował z prowadzenia mojej sprawy. Uznał, że bez wciągania dzieci przegramy i on nic nie wywalczy. To był dla mnie cios, zwłaszcza że poruszałam się jak we mgle. Nigdy nie rozmawiałam z żadnymi prawnikami, żadnych spraw urzędowych nie załatwiałam, poza tymi dotyczącymi dzieci. Ale nie poddałam się. Poszłam do drugiej pani adwokat. Ona też powiedziała, że sprawa jest bardzo trudna, ale „skoro pani absolutnie jest zdecydowana, to proszę przyjść do mnie z mężem na spotkanie”. I spotkanie się odbyło. Po spotkaniu pani adwokat zadzwoniła do mnie i powiedziała: „Polegnie pani. To jest taki gracz, że panią zje. Niech pani wraca do domu i jakoś ułoży sobie z nim życie, bo inaczej on urządzi pani piekło”.

Naprawdę tak powiedziała adwokatka?

Tak i również zrezygnowała ze sprawy.

Co on takiego powiedział czy zrobił, że uznała, że on panią zmiażdży? 


Bo on jak tylko gdzieś wchodzi, całym sobą pokazuje, jaką ma siłę, kogo zna, co może, że nie ma skrupułów, że nie ma nic do stracenia. To są takie zagrywki, które mają pokazać siłę. Ona się na to złapała. Widocznie nie rozwodziła wcześniej milionerów z wielkim ego.

Szukała pani dalej?

Tak, ale zajęło mi to cały rok. W końcu się ktoś znalazł. Ktoś, kto się nie bał i widział nadzieję na to, że się uda. To też jest kobieta. Ona napisała projekt ugody, zaprosiła na spotkanie mojego męża. Ale wcześniej to on mnie zaprosił na spotkanie. Chyba dowiedział się, że w końcu znalazłam pełnomocnika i że sprawa ruszy. Poprosił, żebyśmy spotkali się we dwoje, że może byśmy się dogadali, coś ustalili. No to przyszłam.

Dogadaliście się?

To była scena jak w filmie. Mąż siedział przy stole, podeszłam, wtedy on wyjął na stół wydrukowaną wykradzioną całą pocztę elektroniczną, wszystkie SMS-y mojego nowego partnera. Tam była cała nasza konwersacja. Miał skopiowany cały jego telefon! A do tego raporty detektywa, którego zatrudnił już rok wcześniej, czyli od momentu, gdy wyprowadziłam się z domu. Uśmiechnął się i zapytał: „Czyli chcesz rozwodu, tak?”. Zrobiło mi się słabo.

Przez rok zbierał „kwity” na panią.

Posunął się dalej. Poczułam na sobie lodowate spojrzenie i usłyszałam: „Ten twój ukochany zarabia na życie, trenując innych… A co by było, gdyby ktoś mu przetrącił bejsbolem kręgosłup? Chyba nie mógłby pracować? Ja oczywiście tylko głośno się zastanawiam, bo wypadki chodzą po ludziach…”. Do tego jeszcze zagroził, że przestanie płacić za edukację naszych dzieci. Ale dodał: „Ja ci wszystko wybaczę. Tylko wróć. Ma być tak jak dawniej. Dzieci będą się kształcić, nikomu nic się nie stanie. Ma być po prostu tak, jak było, albo stanie się zło”.

Co pani zrobiła?

Byłam przerażona. Złamał mnie. Wróciłam do domu. Do niego. Do tego, z czego udało mi się w końcu takim wysiłkiem wyrwać. Ale czułam nóż na gardle. I to nie tylko moim. To była za duża odpowiedzialność. Pomyślałam sobie: „No trudno, może przynajmniej dzieci doprowadzę do końca studiów. Poza tym jeżeli on mnie szantażuje, to wobec tego będę mogła postawić swoje wymagania, może pójdę w końcu do pracy, będę miała więcej pieniędzy, wtedy łatwiej będzie mi z nim walczyć w przyszłości”. Bo do tej pory to było jak walka Dawida z Goliatem. Najpierw żaden adwokat mnie nie chciał, a kiedy w końcu cudem udało mi się go znaleźć, mąż mi przystawił pistolet do głowy, a ja nie miałam żadnej broni, byłam biedna jak mysz kościelna. Przez rok wynajmowałam mieszkanie, wydałam na to wszystkie oszczędności, zaczęłam dopiero coś robić, żeby zarabiać.

* * *

Jaką cenę zapłaciła pani za swoje małżeństwo?

Z jednej strony może się wydawać, że straciłam wiele lat życia, ale z drugiej wiele się nauczyłam. Niech pani sobie wyobrazi, niedawno byłam w Katowicach na EKG (Europejski Kongres Gospodarczy – przyp. red.), czułam się tam jak u siebie, bez kompleksów spotykałam się z ludźmi z biznesu, w ciągu dwóch miesięcy dostałam propozycję awansu do struktur globalnych pewnej firmy, w ciągu dwóch dni kupili mnie po rozmowie po angielsku, a ja przez sześć lat nie używałam w ogóle angielskiego. To było tak, że kiedy dostałam propozycję takiej pracy, w pierwszej chwili przestraszyłam się, że sobie nie poradzę, ale potem pomyślałam, że przecież długie lata spędziłam z tak toksycznym i wymagającym gościem, to co to dla mnie za wyzwanie nauczyć się w trzy dni angielskiego? I faktycznie tak było. Bo co prawda mówiłam w tym języku, ale to był język „wakacyjny”, a nie biznesowy, teraz miałam stanąć przed ekranem komputera, gdzie po drugiej stronie był cały zarząd spółki, i musiałam pokazać, że chcę mieć tę robotę, a to jest robota za kupę kasy. Miałam jedną szansę, żeby zrobić korzystne wrażenie, i to było moje być albo nie być. Ale po tej ścieżce zdrowia, którą zafundował mi mąż, czuję się jednak mocna. Zadzwoniłam więc do pierwszej firmy, którą znalazłam w internecie, a która zajmuje się lekcjami angielskiego, i powiedziałam im, co muszę osiągnąć, i obiecałam, że jak to osiągnę, biorę ich na stałe. I nauczyli mnie, całą rozmowę przed nimi trenowałam po sześć godzin przez trzy dni. Powtarzałam w każdym miejscu, w samochodzie, w domu, odwożąc dziecko do szkoły, wracając. I dostałam tę pracę. Zdobyłam ją dzięki pewności siebie i determinacji, które zyskałam przez rozstanie z mężem.

Pod koniec mojego małżeństwa moje poczucie własnej wartości było bliskie zeru. Byłam z kimś, kto mnie cały czas dołował. A cały czas słyszałam od innych osób: „Nie możesz budować swojego poczucia własnej wartości na ocenie innych. Musisz odnaleźć to w sobie”. No pięknie, tylko jak, jak odnaleźć to w sobie? Przecież cały czas słyszę, że jestem niewystarczająca. Dlatego urwanie się z tej smyczy, a później determinacja, żeby stanąć na własnych nogach, potrafiło niesamowicie zaprocentować w „nowym życiu”. Teraz ciągle powtarzam innym babkom, które wiążą się z bogatymi mężczyznami, chociaż to w sumie rada uniwersalna dla wszystkich kobiet, żeby gromadziły sobie kapitał. Kasa na koncie musi się zgadzać. Jak jesteś z milionerem, jak jesteś z bogatym typem i on ci zabrania pracować, bardzo dużo ryzykujesz. Bo zmieni się nastrój w tym związku, zmieni się jego humor i wylecisz z pałacu, zostaniesz z niczym. Dla takich pań mam jedną radę: „buduj alternatywne miasto”, on nie musi wiedzieć, że odkładasz na boku pieniądze. Niech „alternatywne miasto” nie będzie tylko finansowe, niech tam będzie też alternatywa towarzyska, alternatywa jakiejś twojej pasji, jakichś umiejętności, bo jak on cię zostawi, będziesz musiała budować siebie od nowa i dobrze mieć na boku to „drugie miasto”, w którym możesz względnie komfortowo zamieszkać. Gdzie będziesz miała swoich przyjaciół, będziesz wiedziała, do jakiej pracy możesz pójść albo jak spędzić wolny czas. To cię uchroni przed załamaniem się. Znam kobiety z naszego środowiska, które po rozstaniu zostawały same jak palec, na rynku pracy nic nie znaczyły, bo ostatni raz pracowały dekadę albo dwie temu, znajomi zniknęli, a one wariowały, bo nie wiedziały, kim teraz są. Cały ich zbudowany obraz siebie zniknął wraz z mężem. Zdarzały się próby samobójcze, osobiście znam dwie kobiety, które na długo wylądowały w szpitalu psychiatrycznym z depresją, załamaniem nerwowym.

Ale pani tego „alternatywnego miasta” nie budowała.

I to był mój wielki błąd, ale teraz, po swoich doświadczeniach, przekazuję tę wiedzę dalej. Mam nadzieję, że moje błędy nie pójdą na marne nie tylko dla mojej przyszłości, ale też uratują inne kobiety przed taką lekkomyślnością, jaką się wykazałam. Nie gromadziłam kapitału, bo zawsze uważałam, że pieniądze to nie wszystko, ale jednak wyszło na to, że najwięcej stresu miałam właśnie przez brak kasy. Chociaż nigdy nie byłam rozrzutna, to po rozstaniu z mężem bardzo dobrze poznałam wartość i stu złotych, i dziesięciu. Kobiety, zapamiętajcie raz na zawsze: jeśli masz pieniądze, które ci leżą na koncie, to w razie toksycznego rozwodu to sobie obliczysz – dobra, miesięcznie potrzebuję tyle, wystarczy mi to na trzy lata – i po prostu się wycziluj, wycziluj, przestań myśleć o zatargach, prawnikach, walkach, po prostu się wycziluj. A później na spokojnie idź do pracy i otwórz się na nowe znajomości.

Pani po rozwodzie nie unika świata milionerów.

Nie wyobrażam sobie życia z mężczyzną, który jest spoza tego świata. Tu nie chodzi tylko o bogactwo. Chodzi o władzę. Kiedyś pewien gość, któremu strasznie wpadłam w oko, zapytał mnie: „Co mam zrobić, żeby cię zdobyć?”. Odpowiedziałam szczerze: „Poza tym, że musisz być dobrym człowiekiem, musisz mieć władzę”. On zrobił wielkie oczy i pyta: „Ale o co chodzi z tą władzą?”. I to bardzo ciężko wytłumaczyć, ale takie kobiety jak ja po prostu lecą na władzę. Czyli nas zawsze będą przyciągać prezesi, politycy, którzy niekoniecznie muszą mieć pieniądze, nie muszą się dorobić, ale muszą sprawiać wrażenie, że kontrolują wszystko dookoła.

Ale przecież pani były mąż sprawował władzę, również nad panią, i to pani nie pasowało.

Bo kręcące jest to wtedy, kiedy wiesz, że ktoś ma władzę nad innymi, a wieczorem przychodzi do domu i mówi: „Chodź, ja cię przytulę” albo: „Boli mnie głowa, przytulisz mnie?”. To jest idealne połączenie. Mafioso niech strzela do złych, a dla dobrych niech będzie dobry.

Pani po rozstaniu z mężem nie miała dużych oszczędności, ale nie poszła pani do tak zwanej zwykłej pracy. Dlaczego?

Bo ze świata bogatych łatwo wypaść. A ja nie chcę obniżać lotów. Dlatego właśnie mówię, że zgromadzony kapitał jest ważny. Wie pani, dostałam na początku ofertę pracy w korporacji za siedem tysięcy chyba i jej nie przyjęłam, choć na koncie świecił już debet. Tylko że jeżeli pogodzisz się z tym, że teraz schodzisz ileś poziomów niżej, nawet chwilowo będziesz jakimś średniakiem w korporacji, co robiłaś już dawno temu, to to jest bilet w jedną stronę. Tracisz dotychczasowych znajomych, twoje środowisko zaczyna się zmieniać, osiadasz w gorszej rzeczywistości. Trzeba więc cały czas aspirować. Myślałam sobie: „Dobra, nie mam pracy, ale jaki chciałabym mieć samochód? Gdzie bym chciała mieszkać? Dokąd bym chciała pojechać na wakacje?”. To mnie napędzało. Za chwilę złapałam jeden kontrakt, drugi kontrakt. Czasami robiłam jakieś rzeczy za darmo, doradzałam. Dzięki temu miałam kontakt z biznesem, nawiązywałam znajomości. Jak się podtrzymuje kontakty, coś wreszcie się trafi.

Jest pani teraz szczęśliwa?

Bardzo. Bardzo bym chciała, żeby kobiety, które przeżyły coś podobnego, mogły wejść na Mount Everest – ja tak się teraz czuję. Tkwiąc w zgniłym małżeństwie, siedziałam gdzieś w okolicach Morskiego Oka.

I jeszcze jedna ważna lekcja dla kobiet, która płynie i z mojego życia, i z obserwacji środowiska zamożnych ludzi. Dziewczyny, jeśli już siedzicie w domach i pachniecie albo prowadzicie dom, wychowujecie dzieci, to rozwijajcie się też intelektualnie. Te kobiety siedzą sobie w strefie komfortu, wszystko mają, a czas się rozłazi. Jest poniedziałek, za chwilę jest piątek. Lata lecą, kobieta się starzeje, mąż wraca do domu nakręcony biznesem i nie ma z kim pogadać. Jeżeli ona nie dostarcza mu tematów do rozmów, jeżeli on nie jest w stanie poruszyć z nią swoich problemów, to ona zacznie tracić dla niego znaczenie. Co z tego, że wygląda jak milion dolarów, skoro on nie może ponarzekać przed nią na kłopoty z radą nadzorczą? Dlatego niech ona czasem poczyta „Forbesa”, zapyta go, co on myśli na przykład o połączeniu Bakallandu z InPostem. Czy warto, czy nie warto? Niech on się przed nią popisze, że jest ekspertem, niech ona go doceni.

Ja tego wszystkiego nie mówię po to, żeby komukolwiek dopiec. Sama popełniłam głupie błędy, przeżyłam coś trudnego, niech więc moje doświadczenia nie pójdą na marne.

* * *

Co by pani, mając tak bogate doświadczenie, poradziła kobietom, które czeka trudny, skomplikowany rozwód? Jakich błędów nie popełniać?

Przede wszystkim nie odpuszczać ze strachu. Cokolwiek by się działo, to każda burza się kończy. I zawsze próbować negocjować takie pieniądze, żeby wystarczyło na komfortowe życie. I być cierpliwą oraz wykluczyć ze strategii chęć dopieprzenia komuś, bo mu się należy. To w ostatecznym rozrachunku zawsze umniejsza nasze zyski. Emocje podpowiadają coś innego, dlatego warto zaufać prawnikowi, zdystansować się, nie wbijać na siłę igieł w laleczkę. Zanim złożymy w sądzie pięćdziesiąt kilogramów dowodów przeciwko mężowi, który może i zachował się jak ostatni łajdak, ale te dowody nie sprawią, że na pewno dostanie się więcej, warto pójść negocjować. Gdyby jedna z moich klientek tak zrobiła, to w tym momencie już by była w innym miejscu. A ona postanowiła po prostu zrobić mu na złość. Mogła najpierw pójść do niego i powiedzieć: „Stary, mam takie dowody przeciwko tobie, godzisz się ze mną czy idziemy do sądu?”. Wtedy może by to inaczej wyglądało. Ja uważam, że najkorzystniej jest zebrać materiały dowodowe i próbować załatwić sprawę ugodowo, dopóki nie zaostrzą się stanowiska.

Zawsze się zaostrzają?

W końcu zawsze. Ludzie, którzy odchodzą, mają swoją wizję odejścia i chcą ukarać żonę za to, że to przecież przez nią oni musieli odejść, bo gdyby była wystarczająco idealna, to nie szukaliby na boku. A ona jeszcze nie chce zgodzić się na jego wizję i procedurę exitu, więc podkładają podsłuchy, gnębią finansowo, zabierają wszystko, grożąc: „Teraz nie będziesz miała na życie, więc zgódź się na wszystko”. Rzadko kto zna swoją żonę na tyle, żeby wiedzieć, czy będzie miała hart do walki, czy nie. Dlatego najpierw on daje tę niby „ofertę dnia”, a później stanowisko się zaostrza. Tylko tu też polecam cierpliwość i na ile to możliwe ostudzenie emocji. Warto trochę poczekać, żeby zobaczyć, w jakim układzie tak naprawdę funkcjonuje ten odchodzący mąż, i wtedy obrać strategię. Bo jeden będzie chciał szybko zawrzeć kolejny związek małżeński, jego nowa kobieta jest w ciąży albo planuje być i wtedy on zgodzi się na więcej, żeby tylko móc uzyskać rozwód. Drugiemu zależy najbardziej na rozdzielności majątkowej, bo chce kupować dalej, ale już nie dokładać do majątku wspólnego z żoną, od której odchodzi, a jednocześnie nie chce kupować wyłącznie dla swojej nowej panny. Wtedy trzeba grać inaczej.

A kiedy trzeba odpuścić?

Każdy człowiek ma gdzie indziej postawioną granicę. Jeden w ogóle brzydzi się albo boi najmniejszej wojny, konfrontacji. Za wszelką cenę chce mieć spokój, odda wszystko, byle tylko nie patrzeć więcej na tę osobę, byle móc wyrzucić ją ze swojego życia na zawsze. Tylko że jeśli mówimy o wielkich majątkach, o milionach, o setkach milionów do podziału, to proszę mi wierzyć, nie jest łatwo tak zupełnie odpuścić. Bo strony wiedzą, ile pracy, ile potu, trudu, wyrzeczeń, czasu w to włożyły, i nie chcą być okradzione. Zwłaszcza że trudno rozstać się ze stylem życia, do którego się przywykło. Tu kobiety mają gorzej, bo z reguły to nie one prowadzą te wielkie biznesy. Ich tożsamość, pozycja społeczna, rodzinna, towarzyska ukuta jest na tym małżeństwie, na układzie rodzinno-biznesowym. Gdy ona z tego wypadnie i dostanie na pocieszenie kawalerkę albo dwa pokoje w nie najlepszej dzielnicy, to kim ona właściwie jest? Tym, kim kiedyś była, czy kim teraz się stała? Myślę, że z tym odpuszczaniem jest tak, że trzeba pilnować tego, czy walka nie zabiera nam całego życia, całego zdrowia, nie zabiera zdrowia dzieciom. Jeśli tak, to trzeba priorytety ustawić na nowo. Natomiast namawiam, by nie odpuszczać tak po prostu, niby honorowo, z lenistwa, ze strachu przed tym, kto głośniej krzyczy i bardziej grozi. To się nie opłaca. I jeżeli się da podpisać ugodę na etapie wstępnym, to trzeba to zrobić, jeżeli będzie jakoś tam satysfakcjonująca.

Pani mnie pytała, co ja radzę tym kobietom. Zawsze im radzę, żeby nie rozpamiętywać życia, które już było. Wtedy wpada się w pułapkę, w czarną rozpacz pod tytułem: „Pani Magdo, on kupił jej torebkę Chanel, a przecież to przy mnie on tak wyrósł, stał się tym, kim jest teraz, a ja dostaję tak mało alimentów”. U niektórych kobiet ta zgryzota, to nakręcanie się trwa latami. I to jest błąd, pułapka autodestrukcji. Skończyły się pewne etapy i teraz pracujemy na swój własny rachunek i albo jesteśmy w stanie w końcu pogodzić się ze stratą i stworzyć siebie samą na nowo, czyli zająć się czymś, może spoza tego świata blichtru i luksusu, albo zmarnujemy sobie resztę życia. Ta matnia polega na tym, że bez końca zastanawiamy się nad tym, jak bardzo on nas skrzywdził. I ja się sama złapałam na tym, że użalanie się nad sobą sprawiało mi jakąś przyjemność. Wieczna litania: „Co za łajdak, co on mi zrobił, jak mógł mnie zostawić”. I przychodzi moment, w którym już bardzo trudno się wyrwać z tego kołowrotka, paradoksalnie szkoda nam tego uczucia, że siebie nie będziemy już traktować jako ofiary. Ja miałam to samo i widzę też ten mechanizm u moich klientek. Trzeba po prostu wymyślić siebie na nowo. To samo dotyczy tych byłych żon milionerów, które zostają z całkiem dużymi pieniędzmi, ale wypadają z towarzystwa, nie mają już spotkań, balów, premier, kolacji, wyjazdów, nie wiedzą, co ze sobą zrobić, i całymi dniami patrzą w sufit albo robią zakupy w internecie. Jeśli mamy w cholerę pieniędzy, to możemy iść pracować na rzecz jakiejś fundacji.

Ale co zrobić, jeżeli on zakręca wszystkie kurki z pieniędzmi i ona zostaje sama bez przyjaciół, bez znajomych, bez kasy?  Trudno wtedy budować siebie na nowo.

Zawsze można sprzedać tę drogą kanapę z salonu. Trochę przesadzam, a trochę nie. Chodzi mi o to, że najważniejsze to mieć z czego żyć i zabezpieczyć sobie tę podstawę. To się z reguły po kilku miesiącach jakoś tam udaje, jednak większość dostaje alimenty. Nawet przed wszczęciem postępowania rozwodowego można uzyskać alimenty i to daje podstawę do życia.

Fragmenty "Jak porzucić miliardera… i przeżyć" Moniki Sobień-Górskiej publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Czerwone i Czarne. Książka miała swoją premierę 26 października.

Okładka książki "Jak porzucić miliardera… i przeżyć", fot. wydawnictwo Czerwone i Czarne

js/