„W uliczce jest teraz naprawdę niebezpiecznie, ludzie idą w górę i w dół, ludzie nie mogą zejść, ale inni wciąż idą w górę, zostaną zgnieceni. Ledwie udało mi się stamtąd wyjść, jest zbyt tłoczno. Myślę, że powinniście nad tym zapanować” – powiedziała osoba, która zadzwoniła na numer alarmowy 112 w sobotę o godz. 18.34 czasu miejscowego.
Do tragedii doszło tego dnia około godz. 22.20, a więc prawie cztery godziny później. W dzielnicy Itaewon z okazji Halloween bawiło się nawet ponad 100 tys. osób. W wąskiej, stromej uliczce ludzie upadali i tratowali się nawzajem, wielu pod naporem tłumu nie mogło oddychać.
Odbierający zgłoszenie policjant zapytał, czy dzwoniący ma na myśli, że ludzie nie mogą przejść, „są przygniatani i upadają, i dojdzie do dużego wypadku”. Zgłaszający odpowiedział twierdząco. Opis rozmowy opublikowała stacja BBC.
W kolejnych godzinach przed tragedią policja odebrała jeszcze co najmniej 10 podobnych zgłoszeń. „Potwierdziłem, że wykonano 11 telefonów alarmowych, ostrzegających przed potencjalnym zagrożeniem (…) od godz. 18.34 w dniu incydentu” – powiedział w parlamencie szef policji, cytowany przez agencję Yonhap.
Według osób mieszkających w pobliżu miejsca tragedii obecność policyjna w okolicy była tej nocy nieadekwatna do sytuacji - podała BBC.
Jun oświadczył, że odczuwa „ciężką odpowiedzialność” i przyznał, że reakcja policji na zgłoszenia została oceniona jako „niewystarczająca”. „W celu ustalenia prawdy i określenia, co za to odpowiadało, przeprowadzimy intensywną inspekcję we wszystkich dziedzinach w sposób szybki i gruntowny” – zapewnił.
Sobotnie wydarzenia w dzielnicy Itaewon to najtragiczniejszy w skutkach przypadek wybuchu paniki w tłumie w historii Korei Południowej. Zginęło 156 osób, w większości młodych, w wieku 20-30 lat. Ponad 100 zostało rannych, z czego około 30 było we wtorek w ciężkim stanie. W całym kraju do soboty obowiązuje żałoba.
Andrzej Borowiak (PAP)
dsk/