Uchodźcy z okupowanych części Ukrainy schronili się we lwowskiej parafii

2022-11-08 16:42 aktualizacja: 2022-11-08, 23:00
Fot. PAP
Fot. PAP
Na początku wojny dostałem telefon od służb socjalnych z pytaniem, czy przyjmiemy 8 uchodźców. Odparłem: "tak". Odłożyłem słuchawkę i pomyślałem sobie: "Gdzie, jak?” – powiedział PAP ks. Grzegorz Draus, proboszcz parafii Janna Pawła II we Lwowie-Sokolnikach. Obecnie w przyparafialnym ośrodku mieszka 105 osób.

Parafia Jana Pawła II w Lwowie-Sokolnikach mieści się na obrzeżach miasta. Kiedy wybuchła wojna, proboszcz ksiądz Grzegorz Draus zaczął przyjmować w niej osoby uciekające przed wojną. Zaczęło się od ośmiu rodzin, teraz w ośrodku jest 105 osób, a dotychczas schronienie w nim znalazło 5 tys uchodźców. W ośrodku zorganizowano też szkołę. Reporterzy PAP odwiedzili ośrodek.

"Parafia została poświęcona w 2020 roku, niedługo później zostały oddane do użytku pomieszczenia centrum Jana Pawła II, gdzie działają wspólnoty parafialne. Od pierwszych dni wojny w ośrodku oraz innym budynku na terenie parafii mieszkają uchodźcy z okupowanych części Ukrainy" - podkreślił PAP ks. Draus.

"Kiedy zaczęła się wojna już pierwszego dnia przyjechała rodzina uciekająca ze Wschodu, a rano dostałem telefon od służb socjalnych z pytaniem, czy przyjmiemy ośmiu uchodźców. 'Ja powiedziałem tak, odłożyłem słuchawkę i pomyślałem sobie: 'gdzie? Jak'. Mamy tylko jeden pokój gościnny, nie mamy kucharki, sami chodzimy do parafian na obiady" - wspominał. 

“Trzeba było kupić materace, jedzenie. Zaczęli nas wspierać parafianie, oprócz wsparcia finansowego  gotowali posiłki, ponieważ ludzie po kilku dniach podróży w zatłoczonych pociągach, nie byli w stanie włączyć się od razu w działania ośrodka. Zaczęli tutaj przyjeżdżać zupełnie nieznajomi ludzie, ktoś zrobił w pracy zbiórkę, przywiózł samochodem żywność, niektórzy emeryci oddali całą swoją miesięczną emeryturę dla nas" - opowiada.

W ośrodku pomagają wolontariusze. Kleryk Miguel z Hiszpanii, który całe życie mieszkał w Kijowe, jest u ks. Grzegorza na praktykach i pomaga mu w organizacji ośrodka. Inny wolontariusz to Sergiej z Mikołajewa. Z ojcem Grzegorzem poznali się 17 lat temu. Sergiej przed wojną grał w rosyjskich serialach i filmach. Podczas wizyty reporterów gra i śpiewa piosenkę, którą wykonywał w jednym z seriali. "Niech wiedzą z kim zadzierają, kiedyś grałem w ich filmach, ale teraz jestem przeciw wojnie" - opowiada PAP. "Jest dla kogo żyć, jest czego bronić, nie napadać, nie zabijać, ale bronić. Lepiej niech wracają do domu i wtedy wszystko będzie w nich w porządku. Bo gdy zniknie u nas światło, to my przyjedziemy do nich na herbatę i wtedy zabraknie im miejsca" - dodaje. 

Ojciec Grzegorz uważa, za niesamowite, iż w budynkach niewielkiej parafii mogli przyjmować tak wielu ludzi. "W największym natężeniu było tutaj 200 osób. Przez nasz ośrodek przeszło ich 5 tys. Teraz w ośrodku jest 105 osób, w tym około 30 dzieci. Troje dzieci urodziło się tutaj, inne ciężarne kobiety czekają na poród” – podkreśla i dodaje, że widzi w tym symbol, że życie jest mocniejsze od śmierci.

Ks. Draus wspomina, że na początku do ośrodka ludzie przyjeżdżali tylko na chwilę, aby zaraz wyjechać za granicę. Potem wyjechali ze Wschodu ci, którzy byli kolejnymi bombardowaniami przymuszeni do wyjazdu. Wyjaśnił, że „jednocześnie to byli ci, którzy nie mieli pewnej odwagi jechać za granicę, planować ucieczki do Polski". Dodał, że większość tych, którzy przyjechali latem są tutaj do dziś i czekają tylko na zakończenie wojny i możliwość powrotu do swoich domów" - opowiada. 

"Nie spodziewałam się, że doczekam czegoś takiego"

Rosa Kim przyjechała do ośrodka osiem miesięcy temu z dorosłym synem. Chociaż ma córkę w Portugalii, nie chce opuszczać Ukrainy. Rosa Kim jest Koreanką, która od 2000 roku mieszkała we wsi Nowogrigoriewka w obwodzie mikołajowskim, gdzie zajmowała się ogrodnictwem. "Nie spodziewałam się, że doczekam czegoś takiego, w książkach czytałam tylko o drugiej wojnie światowej, że była bardzo straszna. Teraz wiem, jak to jest kiedy nad tobą wybucha pocisk" - opowiadała. "W pierwsze dni wojny odbierałam ją obojętnie, dopóki nie wybuchł nade mną pocisk, wtedy zaczęłam bać się każdego szumu" - mówi. "Przyszły do nas wojska ukraińskie. Potem żołnierze wywieźli nas stamtą. Rosjanie byli niedaleko kanału, jakieś 700 metrów od wsi. I strzelali, jedni i drudzy strzelali. Siedzieliśmy w piwnicy, chowaliśmy się tam przez cztery dni. Potem nas wywieźli, pod ostrzałem rakietowym" - wspomina. "Wieś została zrujnowana. Zerwane przewody ze słupów elektrycznych leżały na ziemi. Przedszkole płonęło, dom kultury płonął, sklepy płonęły, dachy były zerwane. Było bardzo strasznie. I wtedy, już nie z książek, a z życia dowiedziałam się, że to nie żart, kiedy strzelają, kiedy zabijają ludzi" - opowiada. 

W ośrodku działa też szkoła. Kiedy ojciec Grzegorz otwiera drzwi do klasy, w której odbywa się lekcja, zostaje otoczony przez dzieci, niektóre wspinają się na niego, inne przytulają i krzyczą: "ojciec Grigory! ojciec Grigory!". Opowiada on PAP, że większość dzieci w ośrodku pochodzi z romskich rodzin, ponieważ w innych miejscach dla uchodźców nie chciano ich przyjąć. "Centrale socjalne wiedziały, że do nas można ich delegować, dlatego mamy tutaj dość dużo Romów" - opowiadał.  Dodał, że "był problem, że ichnie dzieci do szkoły mało chodziły. Jeżeli nawet otrzymały promocję do następnej klasy, to chyba w nagrodę za to, że w ogóle pojawiły się w szkole" - dodał. "Poziom kształcenia bardzo niewielki" - ocenił. Postanowił więc zorganizować szkołę na miejscu. "Mamy umowę z pobliską szkołą, o prowadzeniu zajęć u nas. Dzieci są tam zarejestrowane i będą miały świadectwa. Do szkoły chodzi 22 dwoje dzieci i jest 7 dzieci w wieku przedszkolnym i kilku dorosłych, dla których prowadzimy zajęcia, nieumiejących czytać i pisać" - mówi.

Część mieszkańców ośrodka regularnie chodzi do pracy. Sami też przygotowują posiłki, dbają o dom, w którym mieszkają, robią remonty. 

"Czymś przepięknym było, że dokonali czegoś, czego ja nie byłem w stanie dokonać przez wiele lat: podniesienia z ziemi i odnowienia mogił na kilku pobliskich cmentarzach: w Sokolnikach i Wołkowie. Niektóre pomniki były przywalone ziemią, porośnięte drzewami od kilkudziesięciu lat. Poprosiłem ich i poszli. Sami dawali pomysły, w jaki sposób te nagrobki odnawiać” - opowiadał. "Uchodźcy, którzy musieli opuścić swoje domy i groby swoich bliskich, dbają o groby tych, których dzieci i wnuki musiały stąd wyjechać" - zwraca uwagę. (PAP)

Z Lwowa: Olga Łozińska

mmi/

TEMATY: