W czwartek wieczorem wszystkie oczy spoglądały na obraz, który został zlicytowany w domu aukcyjnym Grisebach w berlińskiej dzielnicy Charlottenburg: Max Beckmann "Autoportret żółto-różowy" (wg niemieckich mediów zlicytowany za 20 milionów euro - PAP). Ale na szczególną uwagę zasługuje jeszcze jeden obraz: akwarela rosyjskiego malarza Wassily'ego Kandinsky'ego (1866-1944) z 1928 roku - czytamy w tekście.
Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Ambasada RP w Berlinie próbowały zapobiec licytacji: 14 czerwca 1983 roku obraz w małym formacie został skradziony z wystawy w Muzeum Narodowym w Warszawie. Nie przyjmuje jednak tego do wiadomości niemiecki dom aukcyjny.
"Sprawdziliśmy wszystko, co umieściliśmy na aukcji, wszystkie wymogi należytej staranności zostały uwzględnione" – twierdziła tłumacząc się w czwartek późnym wieczorem Diandra Donecker, dyrektor zarządzający i partner w Grisebach, cytowana przez "Berliner Zeitung".
"Kontrola prawna wykazała, że nie ma podstaw do jakichkolwiek roszczeń dotyczących obrazu".
Z opisu proweniencji dzieła w katalogu dowiadujemy się, że Kandinsky podarował je swojemu przyjacielowi i mecenasowi Otto Ralfsowi jako prezent urodzinowy, z odręczną dedykacją. Następnie w latach około 1965-1983 był w posiadaniu Polskiego Muzeum Narodowego w Warszawie, a następnie trafił do prywatnej kolekcji w USA. To były jeszcze czasy żelaznej kurtyny - pisze portal.
Niemiecka kolekcjonerka Maren Otto nabyła go w 1988 roku od Galerie Thomas w Monachium. To było na krótko przed końcem bloku wschodniego. Na czwartkowej aukcji przekazano 17 prac (ze zbiorów) Maren Otto. Schiele, Dix, Corinth, trzech Liebermannów, George Segal - wdowa po przedsiębiorcy, przenosi się do USA i likwiduje swoje siedziby w Berlinie i Hamburgu - pisze "Berliner Zeitung".
Jak podaje Ambasada RP, na odwrocie akwareli do dziś zachowała się pieczęć Muzeum Narodowego w Warszawie, jednoznacznie wskazująca na pochodzenie obrazu.
"Pieczęć muzeum jest częścią historii pochodzenia" - odpowiada Diandra Donecker.
Aukcja się odbyła. Obraz sprzedano za 310 tysięcy euro.
Renomowany dom aukcyjny, nawet jeśli nie miałby pewności, powinien odstąpić od wystawienia na licytację dzieła, do czasu wyjaśnienia sprawy - powiedział PAP dyrektor warszawskiego Muzeum Narodowego Łukasz Gaweł komentując czwartkowa sprzedaż na aukcji w Berlinie dzieła skradzionego w 1984 roku ze zbiorów polskiej placówki.
"To jest sytuacja absolutnie skandaliczna. Dom aukcyjny miał wiedzę, że obraz został skradziony z polskiego muzeum, a pomimo to został sprzedany za gigantyczną kwotę 310 tys. euro. Można powiedzieć, że dzisiaj Niemcy i niemieckie prawo popiera tak naprawdę paserstwo, bo, jeśli mamy do czynienia ze skradzionym obrazem i jest on sprzedawany w świetle prawa, to jest sytuacja zupełnie bez precedensu. W Niemczech obowiązuje prawo, że rzecz, która była skradziona, także podczas wojny, po 30 latach, jeśli ktoś nadal ją posiada, przechodzi na własność danej osoby. Wiecie państwo, dlaczego takie prawo zostało uchwalone? Niemcy rabowali nasze domy, muzea, kościoły i nie chcą tych rzeczy teraz oddać. Tak wygląda słynna praworządność niemiecka, tak wygląda ich przestrzeganie reguł prawa międzynarodowego, że wedle ich prawa rzecz skradziona może być po 30 latach wprowadzona do obrotu wewnętrznego czy międzynarodowego" - powiedział w czwartek dziennikarzom w Sejmie sekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Arkadiusz Mularczyk.
Z Berlina Berenika Lemańczyk (PAP)
kw/