Polska Agencja Prasowa: Należę do pokolenia, które wychowało się na pańskich piosenkach, tych świątecznych także. Pamiętam programy telewizyjne z pańskim udziałem w latach 80., różne podejmowane przez pana inicjatywy muzyczne, o których było głośno. Był pan dorosłym, ale zdawało się, że „dorosłym-kumplem”. Odnosiło się wrażenie, że jak mało kto rozumiał pan dzieci.
Jacek Cygan: Wszystko, co pisałem dla dzieci, wynikało z tego, że sam dobrze pamiętałem, jaki byłem jako dziecko. Co mogło mi się spodobać, co mogło mnie zaciekawić, sprawić radość, co mnie bawiło i interesowało.
PAP: Autorzy piszący dla dzieci często podkreślają, że to znacznie trudniejsze niż pisanie dla dorosłych.
J.C.: To prawda, bo dziecko jest bezkompromisowe. Nie uznaje zasad, według których coś wypada powiedzieć lub nie. Kieruje się tym, co mu się podoba. Jeśli się nie spodoba to – jak to się potocznie mówi – zabiera zabawki i idzie do domu.
PAP: Nie ma w nich snobizmu, nie rozumieją go, potrafią być wyłącznie szczere.
J.C.: Dorośli zwykle krępują się wyrażać opinie wprost. Mają skrupuły, więc lawirują i łagodzą swoje opinie. Ja chciałem pisać takie piosenki, o których wiedziałem, że mogą być ciekawe i dla mnie, i dla dzieci.
PAP: W połowie lat 80. stworzył pan całą formację, którą nazwał pan „Dyskoteką pana Jacka” – po części był to zespół, po części projekt muzyczny. Wychodził pan w nim naprzeciw potrzebom dzieci i młodszych nastolatków, by miały swoje własne przeboje pop. Muzycznie i aranżacyjnie nowoczesne, a tekstowo opowiadające o ich sprawach i problemach. Do grona związanego z „Dyskoteką…” należeli i mali, i dorośli artyści. Chyba nie było w tym czasie dziewczynki, która nie podkochiwałaby się w młodziutkim Krzysztofie Antkowiaku.
J.C.: Dla niego napisałem świąteczną piosenkę „Pada śnieg” do muzyki Rafała Paczkowskiego. Po trzynastu latach dorosły już Krzysztof Antkowiak nagrał ją w duecie z Edytą Górniak, a utwór znalazł się na jej debiutanckim albumie „Dotyk”. Ta płyta, wydana w połowie lat 90., była wielkim wydarzeniem na ówczesnym rynku polskiej muzyki.
PAP: Z dzieciństwa pamiętam także piosenkę „Zima lubi dzieci” śpiewaną przez Annę Jurksztowicz. Pani Anna występowała na scenie przebrana za śnieżynkę w sukni, której mogłaby jej pozazdrościć niejedna panna młoda. Wydawała mi się oszałamiająco piękna.
J.C.: Do dziś bardzo lubię ten utwór. Ma wdzięk, no i jest trochę przewrotny. To właśnie w tamtym czasie zacząłem pisać piosenki świąteczne, choć zupełnie pierwszym utworem, do którego stworzyłem tekst w bożonarodzeniowej aurze, była „Kolęda rozsianych po świecie”. Maryla Rodowicz przyniosła mi dwie kompozycje Seweryna Krajewskiego, jedna była absolutnie kolędowa. Później nagrał ją sam Seweryn.
Niedawno, ku swojemu zaskoczeniu, odkryłem, że ta moja pierwsza kolęda wciąż funkcjonuje w świadomości słuchaczy. Los bywa nieprzewidywalny. W styczniu tego roku wymyśliłem cykl koncertów zatytułowanych „Kolęda na ten czas”, które prowadziłem razem z Anną Dymną. Wystąpiliśmy między innymi w ICE Kraków, Filharmonii Warszawskiej, Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu. Okazało się, że publiczność wciąż pamięta „Kolędę rozsianych po świecie”, tak jak inne piosenki, które pisałem przed laty na święta Bożego Narodzenia. Śpiewał ją na tych koncertach Krzysztof Antkowiak. Wykonał również swój przebój sprzed lat „Pada śnieg”, a publiczność śpiewała razem z nim.
PAP: Piosenka „Zima lubi dzieci” była trochę o dzieciach, a trochę o dorosłych. W refrenie słyszymy słowa „dzieci roześmiane stawiają bałwana, a dorośli stawiają kołnierze”. Jest w tym pewna ponura historyczna prawda, bo i czasy były ponure. Lata 80., kilka lat po zakończeniu stanu wojennego. Na ulicach szaro, w sklepach pusto. Kobiety nie przebierały się w białe suknie jak Anna Jurksztowicz na koncertach, tylko sterane tkwiły w kolejkach po karpia i inne wiktuały, z których miała powstać tradycyjna kolacja wigilijna z obowiązkowymi dwunastoma potrawami. Dzieci były tego nieświadome, przyjmowały świat takim, jakim był. Cieszyły się zimą, śniegiem, lepieniem bałwana i perspektywą skromnych podarków od świętego Mikołaja.
J.C.: Tak, ta piosenka mówi o tym, jak różnie postrzegały świat dzieci w porównaniu z dorosłymi. Wtedy też pomyślałem, że kiedy z kolei dorośli szykują się na sylwestra, dzieci tkwią w jakiejś próżni. Nie czeka ich zabawa z okazji powitania nowego roku, bo przed północą mają położyć się spać. Wpadłem więc na pomysł, by stworzyć taką sylwestrową „Dyskotekę Pana Jacka”. Zrobiliśmy na przykład wielki koncert dla dzieci w Teatrze Wielkim, na którym wystąpili między innymi Staszek Soyka z synem, Anna Jurksztowicz, Piotr Fronczewski. Krzysztof Antkowiak śpiewał piosenkę do melodii „Hello” Lionela Richie’ego „Nie wyruszaj bez nadziei w Nowy Rok”. Transmisja odbyła się tuż po „Teleexpressie”. Na scenie pojawiła się orkiestra góralska, było siedemnaście zmian dekoracji. Koncert obejrzało 12 mln telewidzów, a ja do dziś z sentymentem wspominam te piosenki, tych młodszych i starszych wykonawców. Pamiętam młodziutką Magdę Fronczewską, która śpiewała „Laleczkę z saskiej porcelany”. Na scenę wjeżdżała, siedząc na kilkumetrowej filiżance, a potem zwierzyła się, jak bardzo obawiała się, że z niej spadnie. Ale wtedy wszystko się udawało, a my byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy przysporzyć dzieciom trochę radości sylwestrowej, bo wiadomo, jakie były czasy.
PAP: Opowiada pan o tym tak, jakby to panu osobiście także sprawiało radość jakąś zupełnie dziecięcą.
J.C.: Oczywiście tak było. Ja wtedy tym żyłem. Te piosenki stanowią kawał mojego życia. Wszystkie brały się z tych tradycji świątecznych, które każdy nas przeżywał jako dziecko – choinka, gwiazdka, kolędy, prezenty, rodzina przy stole wigilijnym – zawsze kierują nasze wspomnienia ku dzieciństwu.
PAP: Stworzył pan niezwykle popularne świąteczne przeboje zaledwie chwilę przed tym, jak zalała nas fala świątecznych piosenek zagranicznych, które do dziś rokrocznie słyszymy do znudzenia w sezonie przed świętami. Utwory wykonywane przez Sinatrę, Binga Crosby’ego, Nat King Cole’a, ale przede wszystkim największe gwiazdy pop lat 80. i 90. One wszystkie żyją od dekad i mają się dobrze do dziś.
J.C.: To prawda. Przyszły lata 90. i nagle w okresie przedświątecznym w każdej stacji radiowej musiało pojawić się słowo „Christmas”.
PAP: Zaczęliśmy kojarzyć święta z amerykańskimi przebojami muzycznymi i filmowymi.
J.C.: Gdy nastąpiło szaleństwo na punkcie „White Christmas”, wspólnie z Zakopowerem wymyśliłem piosenkę „Białanie”, którą zaśpiewał Sebastian Karpiel Bułecka. Pod tym samym tytułem ukazał się album moich świątecznych piosenek, kolęd i pastorałek. To była nasza odpowiedź na „White Christmas”. Stworzyłem piosenki z najlepszymi kompozytorami, takimi jak Krzesimir Dębski, Robert Janson, Mateusz Pospieszalski. Śpiewali cudowni artyści, m.in. Edyta Geppert, Edyta Górniak, Majka Jeżowska, Ryszard Rynkowski. Radia na początku emitowały to „Białanie”, ale potem oczywiście szybko zapomniały o tej płycie, wracając do przebojów zachodnich. Ale takie jest życie. Ewa Bem kiedyś powiedziała, że jak słyszy kilkanaście razy na dzień we wszystkich stacjach radiowych słowo „Christmas”, to ma wrażenie, iż Polacy przy wigilijnym stole mówią po angielsku.
PAP: Nietrudno zauważyć, że dziś co roku zachodnie gwiazdy muzyki pop wręcz na siłę, zapewne zachęcane również przez wytwórnie i menedżerów, próbują nagrać jakiś świąteczny przebój. Zdają sobie sprawę, że nagranie bożonarodzeniowej piosenki, która będzie przypominana przez lata przed świętami, zapewni im byt do końca życia.
J.C.: W Ameryce tak jest. Ja nie mogę osiąść na laurach.
PAP: Wydawałoby się jednak, że mógłby pan to zrobić, gdyby tylko chciał. Przecież nie sposób zliczyć przebojów z tekstami pana autorstwa…
J.C.: Tylko że ja nigdy nie myślałem w tych kategoriach. Tak, jak już opowiadałem, moje piosenki świąteczne brały się z poczucia nostalgii za własnym dzieciństwem. Potem wymyśliłem serię koncertów zimowych lub sylwestrowych dla dzieci. Później zaś artyści sami zaczęli się do mnie zgłaszać. Tak było z zespołem Varius Manx, dla którego napisałem kolędę „Hej ludzie, idą święta”. Parę lat temu odezwał się do mnie Igor Herbut. Dla niego napisałem „Pastorałkę łemkowską”, która zresztą znalazła się na płycie „Białanie”. W takich momentach myśli się tylko o tym, żeby napisać dobrą piosenkę, a to, czy ona osiągnie sukces, zdaje się zupełnie nieistotne.
PAP: Myśli pan, że Polacy wciąż śpiewają kolędy przy stole wigilijnym? A może teraz zadowalamy się włączeniem telewizora, gdzie mamy pełen wybór spektakularnych koncertów z kolędami w najróżniejszych wykonaniach i aranżacjach?
J.C.: Nie. Myślę, że nadal istnieje tradycja śpiewania i słuchania kolęd. Proszę zauważyć, że te nasze, najpiękniejsze kolędy jak „Bóg się rodzi” lub „Wśród nocnej ciszy” zaczynają rozbrzmiewać dopiero w Wigilię. Amerykańskie czy angielskie piosenki „whitechristmasowe” wypełniają raczej czas przed świętami od 1 grudnia, a nawet końca listopada do samych świąt. Nasze kolędy nadają się na okres od Bożego Narodzenia do Święta Trzech Króli, natomiast świeckie utwory anglojęzyczne, zwykle są puszczane wcześniej – na przykład w galeriach handlowych, żeby zachęcić nas do zakupów.
PAP: Kiedy słyszę, jakie piosenki świąteczne śpiewają moje dzieci, wracając z przedszkola, zauważam pewne różnice między moim pokoleniem a ich. Śpiewają na przykład z zapałem o Mikołaju, który rozwozi prezenty samochodem, bo w śniegu zagubiły mu się sanie. Zastanawiam się wtedy, czy powinniśmy uwspółcześnić nieco wizerunek Mikołaja jako świętego, który wprawdzie przybywa z baśniowej krainy, ale ma prawo jazdy, laptopa i posługuje się smartfonem? A może bronić jego staroświeckiego wizerunku?
J.C.: Możemy dzieci do czegoś zachęcać lub próbować zniechęcać, ale Mikołaj jest taki, jakim widzą go najmłodsi. Trudno się dziwić, że współcześnie wyobrażają go sobie inaczej, niż wyobrażaliśmy sobie my.
PAP: Czy ma pan swoją ulubioną kolędę?
J.C.: Mam. Jest nią „Mizerna cicha”. Uważa się, że niemal wszystkie nasze śpiewane od pokoleń kolędy są anonimowe. Autor tej jest jednak znany – napisał ją Teofil Lenartowicz, urodzony w Warszawie wybitny poeta polskiego romantyzmu.
PAP: To bardzo melancholijna kolęda. Być może nawet smutna.
J.C.: Ale czy tego samego nie możemy powiedzieć o „Lulajże Jezuniu”? Mamy kolędy melancholijne i rzewne, a obok nich radosne i taneczne. „Bóg się rodzi” śpiewamy w rytmie poloneza. Inne mają rytm tańców ludowych, bywają także kolędy bardzo patetyczne i wzniosłe. Mam taki swój prywatny zwyczaj, który od lat kultywujemy z moją siostrą, a zwłaszcza z jej mężem, moim szwagrem. Mieszkają w Katowicach i jeśli nie możemy spędzić świąt razem, tradycyjnie w wigilijny wieczór śpiewamy sobie przez telefon kolędę „Bracia, patrzcie jeno”.
PAP: To piękny zwyczaj, a utwór niełatwy do wykonania wokalnie. Proszę jednak powiedzieć – czy zwyczaj kolędowania ma szansę zachować się w takiej formie, jaką znaliśmy od pokoleń?
J.C.: Już się zmienił. Kiedyś dzieci czekały na Święto Trzech Króli. Wtedy kolędnicy ruszali nawet przez nowoczesne osiedla i pukali do każdych drzwi w przebraniach za króla Heroda, turonia, śmierć. Za śpiewanie kolęd pobierali smakołyki.
PAP: Teraz ten zwyczaj jest kojarzony w pierwszej kolejności z anglosaskim Halloween.
J.C.: To w miastach. Ale na wsiach wciąż można spotkać kolędników, zwłaszcza w okolicach Trzech Króli.
Wiem, że ta tradycja, zgodnie z którą przebierańcy chodzili od domu, śpiewając kolędy w święta Bożego Narodzenia, była do tej pory bardzo pieczołowicie podtrzymywana w Ukrainie, także w dużych miastach takich jak Lwów. I myślę, że będzie kontynuowana, niezależnie od wojny i ekstremalnie trudnych warunków bytowych. To dodaje jednak jakiejś choćby małej siły, wzmacnia ducha. Daje poczucie, że ludzie są z sobą blisko i będą blisko w najtrudniejszych okolicznościach.(PAP)
Rozmawiała Malwina Wapińska
Autorka: Malwina Wapińska
kgr/