Mirosław Pulit to weteran działań poza granicami państwa, emerytowany strażak, uczestnik licznych misji ratowniczych, podczas których, razem ze swoim psem, ratował spod gruzów ofiary katastrof; inicjodawca powstania w Państwowej Straży Pożarnej specjalistycznych grup poszukiwawczo-ratowniczych, które działają wraz z wyszkolonymi psami ratowniczymi.
PAP: Dziś wszyscy się fascynują naszymi strażakami, którzy w bohaterski sposób – razem ze swoimi psami-ratownikami – wyciągają spod gruzów ofiary trzęsienia ziemi w Turcji. Natomiast mało kto wie, że przed 1997 r. polska straż pożarna nie dysponowała takimi psami. Jak to się stało, że zainicjował pan w PSP powstanie specjalistycznych grup poszukiwawczo-ratowniczych?
Mirosław Pulit: To był 1993 rok, ja wówczas byłem jeszcze w szkole aspirantów, kiedy dowiedziałem się, że podczas międzynarodowych ćwiczeniach grup ratowniczych w Austrii, zorganizowanych pod patronatem ONZ, polska ekipa strażaków, jako jedyna, nie posiadała psów ratowniczych ani urządzeń nasłuchowych. Pomyślałem wówczas, że tak nie może być, a że miałem wtedy psa Jaka, owczarka niemieckiego, którego sam szkoliłem, postanowiłem zainteresować się tematem i sprawdzić, czy da się go wyszkolić do poszukiwania osób zaginionych. Wciągnąłem w to moich kolegów z jednostki, w tym ówczesnego dowódcę - Macieja Halotę z Nowego Sącza - także wielkiego miłośnika psów. Potem nawiązaliśmy kontakt z ludźmi z PCK w Sopocie – którzy rozpoczęli szkolenie psów w kierunku ratowniczym. Zaczęliśmy też współpracę z GOPR-owcami, którzy pokazali nam, jak psy pracują na lawinach. Wiem, że to dziś nie mieści się w głowie, ale wtedy straż pożarna nie myślała nawet o tym, że psy są jej do czegoś potrzebne, choć policja miała psy, miało je wojsko, straż graniczna… Trzeba było zmienić ten tok myślenia, więc podjęliśmy inicjatywę i przedstawiliśmy swoją wizję w Komendzie Głównej PSP. Mój pies, owczarek niemiecki o imieniu Jak, był wcześniej szkolony na psa obronnego, więc wcale nie było oczywiste, że sprawdzi się jako ratownik. W tym czasie, w Starych Maniowych, gdzie jest teraz Zalew Czorsztyński, były wyburzane budynki, gruzu nie brakowało, więc zorganizowaliśmy tam obóz szkoleniowy z ramienia Straży Pożarnej w Nowym Sączu, w którym uczestniczyli ludzie z PCK a także zaproszeni do współpracy koledzy z Federalnej Służby Ratownictwa Technicznego Niemiec (THW), to coś w rodzaju naszej obrony cywilnej, oraz Deutsche Rote Kreuza, czyli Niemieckiego Czerwonego Krzyża. I tak zaczęła się nasza współpraca z niemieckimi służbami ratowniczymi, które miały większe doświadczenie, z którego mogliśmy korzystać. Później THW zaprosiło nas do siebie na szkolenie. Razem z koleżanką z karkonoskiej grupy GOPR, która także miała owczarka niemieckiego, wyjechaliśmy do Niemiec na tygodniowy obóz szkoleniowy, na którym nasze psy poddane były tekstom przydatności do pracy ratowniczej.
PAP: Jakie cechy powinien posiadać pies, żeby zrobić z niego ratownika?
M.P.: Wielką chęć do pracy, aby nawet w bardzo ekstremalnych warunkach miał motywację do wykonywania postawionego przed nim zadania. Niesamowity węch - ale to jest cecha wszystkich psów. Do tego sprawność motoryczna, duża odporność psychiczna i fizyczna. Zdolność do szybkiego odnajdywania się w nowych warunkach. Przyjazne nastawnie do człowieka, pies nie może być agresywny - to podstawa. Naturalna chęć zabawy z człowiekiem – tak, aby zabawę w przeciąganie czy aport móc wykorzystywać jako nagrodę. Zabawa powinna dawać radość i psu, i człowiekowi, powinniśmy też bawić się w komfortowy dla psa sposób - tak, jak lubi. Ważny jest kontakt socjalny z człowiekiem: jako jego przewodnik wygłaszczesz go, wyklepiesz, przytulisz… Musicie stworzyć niesamowitą relację – ty i twój pies. Nic nie może być wymuszone, na siłę, on musi się cieszyć tym, co razem robicie.
PAP: Nie powinien być lękliwy.
M.P.: Absolutnie - nie może być lękliwy. Normalnym jest, że pies może się czegoś wystraszyć. Ale jeśli obserwujemy szybki powrót do stabilnej pracy, to nie jest to problem. Pies lękliwy będzie miał postawę unikającą - np. dźwięku wydawanego przez koparkę czy piłę spalinową. Jeśli będzie się bał, nie będzie szukał. Czasem jest tak, że szkolisz psa i dochodzicie do pewnego etapu, którego zwierzak nie jest w stanie przekroczyć, co może wynikać z jego usposobienia, ale także z twoich błędów w szkoleniu.
PAP: Jak przechodzimy od zabawy do poszukiwania ludzi?
M.P.: W okresie przygotowywania psa, sprawdzamy jego naturalną reakcję na zapach człowieka. Jeżeli pies zareaguje i podejdzie do pozoranta, otrzymuje zabawę, jako formę nagrody - w ten sposób reakcja na zapach człowieka jest wzmacniana. Zaczynamy od prostych ćwiczeń dobranych do możliwości psa. Np. chowasz się, po prostu przykucasz gdzieś za krzaczkiem, zwierzak może cię dostrzec. Jak cię znajdzie, chwalisz go i oferujesz zabawę - aby wiedział, że wspaniale zrobił. Potem chowasz się coraz dalej, żeby musiał więcej popracować nosem, wprowadzasz coraz trudniejsze elementy lokalizacji.
PAP: Psy tropiące chodzą z nosem przy ziemi, a jak szukają psy ratownicze?
M.P.: Przede wszystkim pracują tzw. "górnym wiatrem" - sposób ten polega na wyłapywaniu cząsteczek zapachowych przemieszczających się wraz z ruchem powietrza. Celem psa jest zlokalizowanie żywego człowieka na danym terenie.
PAP: Jeśli pies pracuje górnym wiatrem to, wydawałoby się, że łatwiej byłoby mu znaleźć człowieka, który np. zgubił się w lesie, niż takiego, który znajduje się pod gruzowiskiem.
M.P.: To prawda, ale każdy teren ma inną specyfikę. W lesie trudnością może być duża ilość zwierzyny, na gruzowiskach mamy inne – mnóstwo zapachów i dźwięków rozpraszających. Wyobraźmy sobie: pod gruzami mogą znajdować się żywe osoby, ale również martwe, który zapach ma swoją specyfikę; jest jedzenie, odór ścieków, naokoło mnóstwo ratowników, często też ludzi postronnych. Jest też wielki hałas, słychać dźwięk generatorów prądotwórczych, pracują piły, jest niestabilne podłoże, duża ilość pyłu – to trudne, a pies musi się odnaleźć i pracować.
PAP: Jak długo trwa szkolenie psa?
M.P.: Całe życie, a do pierwszych egzaminów około dwóch-trzech lat. Wybiera się najbardziej obiecujące szczeniaki z hodowli psów pracujących, choć nie ma reguły – niektóre mieszańce także świetnie się sprawdzają. Ale głównie są to labradory, goldeny, owczarki niemieckie i belgijskie, w sumie 19 ras wymienionych w rozporządzeniu szefa MSWiA z 5 stycznia 2022 r. To muszą być psy, które nie są za małe, ale także nie za duże; bernardyn czy nowofundland nie sprawdziłyby się w takiej akcji. Średnie rasy, zwinne i szybkie, inteligentne, odważne, które potrafią się sprawnie poruszać w trudnym środowisku.
PAP: Myślę, choć ktoś może się śmiać, że na gruzowiskach dobrze sprawdziłyby się także yorki. Choć malutkie, charakteryzują się odwagą, mają dobry węch, wszędzie się zmieszczą… Zresztą kiedyś były to psy pracujące, zanim ludzie nie zrobili z nich maskotek.
M.P.: Może i tak, to jest sprawa do przemyślenia, ale, jak do tej pory, nikt nie brał ich pod uwagę. Pewnie z uwagi na możliwe trudności w pokonywaniu dużych, wysokich przeszkód.
PAP: Czym się różni szkolenie psa do szukania np. ludzi przysypanych lawiną od tych pod gruzowiskiem?
M.P.: Lawina to śnieg, mało zapachów, zazwyczaj jedna lub kilka osób, które są pod śniegiem, ewentualnie ich plecaki, może jeszcze ślady jakichś zwierząt, które po śniegu przebiegły. Chyba, że przeszukuje się obiekt, na który lawina zeszła, wtedy będzie więcej zapachów. Na gruzowisku jest mnóstwo różnych zapachów, o czym już mówiłem, do tego dochodzą dźwięki. Inaczej też rozprzestrzenia się zapach. Nie każdy pies gruzowiskowy poradzi sobie na lawinach, i nie każdy pies lawinowy poradzi sobie na gruzach. Pies musi zdobywać doświadczenia w takim środowisku, w jakim będzie pracować.
PAP: Kiedy udało się przekonać szefostwo PSP, że psy są niezbędne do pracy strażaków?
M.P.: Zajęło to nieco czasu i trudu, było bardzo wiele wyjazdów do KG PSP, o których wspominałem. Na początkowym etapie stworzyliśmy Sekcję Poszukiwawczo-Ratowniczą przy Ochotniczej Straży Pożarnej w miejscowości Niskowa; było to podyktowane brakiem przepisów prawa umożliwiających wykorzystanie zwierząt w działaniach PSP. Dopiero w 1997 r., wraz z nowelizacją ustawy o PSP, zaistniała możliwość powołania Grupy Poszukiwawczo Ratowniczej (GPR) i zostały określone zasady wykorzystania psów ratowniczych w Państwowej Straży Pożarnej, a rok później Komendant Główny podpisał Wytyczne Organizacji GPR w PSP. Na podstawie tego przepisu 15 lipca 1998 roku Komendant Wojewódzki PSP w Nowym Sączu oficjalnie powołał w Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej nr 2 PSP w Nowym Sączu Grupę Poszukiwawczo-Ratowniczą.
PAP: Jak szybko weszliście do akcji?
M.P.: Pierwszym wyjazdem z psami była Turcja w 1999 r., a wcześniej Albania i Kosowo, gdzie tworzyliśmy tzw. szpitale polowe dla ofiar tego konfliktu. To może dziś się nie mieścić w głowie, ale kiedy w 1999 r. pojechaliśmy ratować ofiary trzęsienia ziemi w Turcji, to nie mieliśmy żadnego sprzętu poza jedną piłą spalinową i jedną piłą do cięcia metalu. Ok, był jeszcze taki nożny sprzęt hydrauliczny do rozpieraczy, wszystko to zapakowane w skrzynki i worki pożyczone ze sklepu. Nie było kontenerów, byliśmy ograniczeni wagowo ze sprzętem, nie tak, jak teraz, kiedy chłopaki mogą wziąć ze sobą na miejsce nawet 20 ton. Wtedy działaliśmy na zasadzie kilku ludzi, z podstawowym sprzętem, który mieliśmy w tym czasie do dyspozycji.
PAP: Teraz jest inaczej, bardziej profesjonalnie.
M.P.: O, tak. Podczas tego trzęsienia ziemi w Turcji i w Syrii nasi chłopcy znaleźli się na miejscu tragedii już w 22. godzinie od jej rozpoczęcia. I dlatego to się przełożyło na efekty w poszukiwaniu żywych ludzi. W tak niskich temperaturach, jakie tam panują, z każdą godziną szanse na znalezienie żywych ludzi pod gruzami maleją. Podczas naszej "pierwszej Turcji" było ciepło, więc uwięzieni pod gruzami mieli większe szanse na przeżycie.
PAP: No i w grę wchodzi sprzęt, lepszy, nowocześniejszy niż ten, który wy mieliście ze sobą. Co teraz strażacy ze sobą zabrali?
M.P.: Jest go dużo, najnowocześniejszego, poukładanego w modułach. Począwszy od sprzętu poszukiwawczo-ratowniczego: psy, geofony, kamery wziernikowe, termowizyjne… Są laserowe urządzenia do stabilizacji budynków, za pomocą których można sprawdzić, czy budowla, która wprawdzie jeszcze stoi, nie ma jakichś zaburzeń, które sprawią, że za chwilę się zawali. Jeśli tak jest, można ją ustabilizować w taki sposób, żeby ratownicy, którzy idą po ofiary, byli bezpieczni. Na miejscu zdarzenia czuwają oficerowie ds. bezpieczeństwa, którzy sprawdzają, czy nie ma zagrożenia dla ratujących. Jest jeszcze ekipa techniczna – kiedy pies oznaczy, że mogą być żywi ludzie pod gruzami, to oni wchodzą ze swoim sprzętem, najpierw m.in. geofonami, kamerami wziernikowymi, a potem w grę wchodzi hydraulika…
PAP: Co się dzieje, kiedy ekipa ratownicza wchodzi na miejsce zdarzenia?
M.P.: W pierwszej kolejności trzeba usunąć z miejsca katastrofy osoby postronne. To mogą być członkowie rodzin osób zasypanych. Są zrozpaczeni, chcą pomóc, na własną rękę ratować bliskich, ale to przeszkadza i jest niebezpieczne. Następnie ogólna ocena budynku - pod względem bezpieczeństwa, ustalenie taktyki i metody przeszukania. Przeszukanie prowadzi się metodą bezprzyrządową - to penetrowanie wolnych przestrzeni, nawoływanie i nasłuchiwanie. Metodą przyrządową - to użycie elektronicznych urządzeń do lokalizacji osób zaginionych, jak geofony i kamery. I metodą biologiczną - to przeszukanie przez psy ratownicze.
PAP: Wszystkie psy wchodzą na raz?
M.P.: Nie, po kolei. Psy ratownicze pracują minimum dwójkami, a najlepiej trójkami, np. do Turcji z naszymi chłopakami pojechało osiem psów. To dwie trójki plus dwa psy zapasowe, na wypadek, gdyby któremuś z tych dwóch trójek coś się stało. Lub cztery zespoły po dwa psy. Na miejscu podejmuje się decyzję, jakim systemem pracują psy. Np. na dany teren poszukiwań idzie trójka, każdy pies osobno. Pierwszy przeszukuje wyznaczony sektor, następnie - to samo zadanie - wykonuje drugi pies, i ewentualnie trzeci. Zespoły, które czekają na swoją kolej, nie obserwują pracy poprzedników. Obserwuje ją koordynator, on analizuje przeszukania i wyznacza miejsca priorytetowe do działań technicznych. Jeśli trzy psy oznaczą to samo miejsce - to jest sygnał, że w pierwszej kolejności trzeba zacząć kopać w tej okolicy. Można też dodatkowo użyć urządzeń elektronicznych, aby z możliwie jak największą precyzją określić miejsce osoby zaginionej.
PAP: W jaki sposób dobiera się psy do takiej ratowniczej trójki?
M.P.: W taki sam sposób, jak powinno się dobierać ludzi do różnych zadań – zgodnie z ich talentami, osobowościami, temperamentem. Załóżmy, że wszystkie psy mają super węch, wszystkie chcą pracować, są zdolne. Ale jeden z nich to "szczególarz" – będzie pracował wolno, ale za to wsadzi pysk do każdej dziury, wszystko skrupulatnie sprawdzi. Inny będzie niczym błyskawica – przebiegnie w minutę cały obszar, na którym odbywają się poszukiwania i natychmiast oznaczy miejsce. Trzeci będzie osobowością pomiędzy tymi dwoma poprzednimi – szybki, ale jednak uważny. Najlepiej łączyć psy, które pracują w różnym stylu tak, aby wzajemnie się uzupełniały.
PAP: Pracujecie z psami tylko w miejscach wielkich katastrof, jak ta w Turcji i Syrii, czy zespoły strażaków z psami są także używane w przypadku mniej dramatycznych zdarzeń?
M.P.: Idą wszędzie tam, gdzie mogą być pomocni. Jak np. w wybuchu gazu w Katowicach-Szopienicach, w budynku probostwa parafii ewangelicko-augsburskiej – tam także udali się strażacy z Jastrzębia-Zdroju i z Nowego Sącza ze swoimi psami. Psy pomogły określić miejsca gdzie były zwłoki i żywy pies.
PAP: Porozmawiajmy o bezpieczeństwie: martwy ratownik nikogo nie uratuje, tak samo, jak nieżywy pies.
M.P.: Stąd mamy procedury, które sprowadzają się do tego, żeby wszyscy uczestnicy akcji ratowniczej byli bezpieczni. Po trzęsieniu ziemi są wstrząsy wtórne i te wszystkie konstrukcje, które przetrwały pierwszy wstrząs, przy następnych mogą się usunąć. Mieliśmy - podczas "pierwszej Turcji" - przypadek, że w gruzach był żywy chłopak, szliśmy po niego. Kopaliśmy przez 12 godzin, ale przyszło wtórne trzęsienie ziemi, gościa nam zasypało całkowicie, już nie było szans, aby go wyciągnąć żywego. On był na głębokości jakby trzeciego piętra, miał zmiażdżone nogi, ale już byliśmy prawie przy nim, czołgaliśmy się, niczym węże, mielibyśmy go, ale przyszedł ten wtórny wstrząs…
PAP: Czy w przeszłości, kiedy nie było tak dobrego sprzętu, jak dziś, zdarzały się sytuacje, że ratownicy, podczas akcji, zostali poszkodowani?
M.P.: Dzięki Bogu - nie. Opatrzność czuwała nad nami. Choć, jak patrzę na nasze działania z perspektywy czasu, to mogło być różnie. Ale to ryzyko zawodowe.
PAP: Ratownicy mają ubrania ochronne, kaski, w jaki sposób zabezpieczane są psy?
M.P.: Butami ochronnymi, bo najczęstsze obrażenia, jakich doznają psy, to rany łap. Rozcinają sobie opuszki o elementy blach, prętów zbrojeniowych czy szkła, dobre buty temu zapobiegają. Podczas akcji w Libanie dwa nasze psy się wyautowały ze względu na kontuzje. Niestety - środowisko ich pracy jest niebezpieczne.
PAP: Na takie akcje ratunkowe jeździ z ekipą weterynarz?
M.P.: Nie, strażacy są w większości wykształconymi ratownikami medycznymi, na akcjach są też lekarze. No i przewodnicy przechodzą szkolenia - w jaki sposób udzielić pomocy nie tylko ludziom, ale także psu. I to działa, medycy szyją ludzi, szyją także psy, kiedy trzeba. Podczas aktualnych działań w Turcji naszym psom pomagał podobno również turecki weterynarz.
PAP: Polscy ratownicy są najlepsi?
M.P.: To źle sformułowana teza, bo w byciu ratownikiem nie chodzi o bycie debeściakiem. Najważniejszą lekcją, jaką daje ratownictwo, jest lekcja pokory, a najważniejszym celem ratownika jest niesienie skutecznej pomocy osobom, których dotknęło nieszczęście. Ratownictwo to praca zespołowa, gdzie nie ma schematów. Każda akcja jest wyjątkowa. W ratownictwie nie ma miejsca dla indywidualistów, czy ludzi szukających orderów. Najpiękniejszym momentem w życiu ratownika jest ten, w którym uratujesz ludzkie życie. Wtedy stajesz się - można by powiedzieć - jego ojcem. Dla takich chwil warto żyć.
Rozmawiała: Mira Suchodolska
Autorka: Mira Suchodolska
kgr/