„Myślałam o wstąpieniu do armii jeszcze w 2014 r., ale uznałam wtedy, że nie jestem do tego gotowa. Kiedy przyszła wojna na pełną skalę zrozumiałam, że każdy musi stanąć do obrony. Zgłosiłam się do obrony terytorialnej, dostałam karabin i tak zostałam wojskową” – opowiada.
Łesia mieszka w Kijowie. Przed wojną była dziennikarką ukraińskich portali, w których pisała o prawach kobiet i więźniach politycznych na Białorusi. Wychowała córkę, która dziś studiuje, a w wolnych chwilach uprawiała żeglarstwo.
„Wszystko to skończyło się w dniu wybuchu wojny. Mieszkam w północnej części Kijowa. Kiedy Ruscy na nas napadli wiedziałam, że nadejdą z tego kierunku. Zastanawiałam się, jak będę się bronić. Na dodatek moja mama powiedziała, że nigdzie się stąd nie ruszy. Wtedy stało się dla mnie jasne, że idę do wojska” – wspomina.
Pierwszym punktem, w którym znalazła się po założeniu munduru, było stanowisko ukraińskiej obrony na moście między podkijowskimi miasteczkami Irpień i Bucza. „Byliśmy wtedy bardzo wystraszeni. Wyczekiwaliśmy w gotowości, kiedy ruszą na nas rosyjskie kolumny. Na szczęście Rosjanie wycofali się w stronę granicy. Po prostu uciekli. Dlatego zawsze powtarzam, że ci, którzy służyli w Irpieniu, wierzą w cuda” – stwierdza.
„W rejonie Bachmutu sytuacja jest bardzo trudna. Trwają tam walki na krótkim dystansie"
Potem przyszły kolejne miejsca wojennej służby: obrona Charkowa, miejscowości przy granicy z Rosją i w końcu Bachmut. „W rejonie Bachmutu sytuacja jest bardzo trudna. Trwają tam walki na krótkim dystansie. To nie jest ta wojna, która toczyła się przed inwazją na pełną skalę od 2014 r. Wtedy były to pojedynki artyleryjskie i nikt nie uczestniczył w szturmach, jak dziś” – mówi.
W styczniu oddział, w którym służy Łesia, został wycofany z frontu i przeniesiony do Kijowa. „Przez ponad rok wojny nie byłam w prawdziwym boju. Nie zabiłam żadnego Moskala. Dlatego mam poczucie niezakończonego procesu. To nie jest tak, że ja chcę zabijać, ale wojna to coś innego” – tłumaczy.
Rozmówczyni PAP narzeka, że większość dowódców nie pozwala kobietom na bezpośredni udział w walkach z Rosjanami.
„Kobiet nie puszczają do boju. Mówią, że płeć piękna nie walczy. Na początku się złościłam. Jeden z dowódców powiedział o mnie, że jestem w wieku jego mamy, a on nie może swojej mamy wysłać do okopów. Dlatego od lata szkolę się na operatorkę dronów” – informuje.
Łesia narzeka, że choć ukraińska armia, choć dobrze wyposażona i przygotowana do walk, nadal ma problem z kobietami w swoich szeregach. „Ona wciąż rządzi się stereotypami. Żołnierze widzą kobietę i pytają, czy jest paramedykiem czy operatorką drona. Inne role są dla kobiet zamknięte” – wyznaje.
Kobieta jest zafascynowana tym, jakie możliwości na wojnie dają ukraińskim siłom bezzałogowce. Mówi, że całkowicie zmieniły one specyfikę walk.
„Drony zmieniły hierarchię. Najpoważniejszym człowiekiem w piechocie jest snajper, żołnierz o wysokich kwalifikacjach i przygotowaniu. Teraz to wszystko może robić dron z noktowizorem. Dron uzbrojony w ładunek wybuchowy z łatwością niszczy czołg lub całą grupę żołnierzy przeciwnika. Nie ryzykuje się życiem ludzi lecz jednym, plastikowym ptaszkiem” – podkreśla.
Łesia uważa, że wojsko nie potrafi wykorzystać potencjału kobiet, choć te mogą uczestniczyć w wojnie na równi z mężczyznami.
„Tę wojnę możemy wygrać jedynie poprzez ogólnonarodowy sprzeciw. Dlatego ukraińska armia powinna zrozumieć, że potrzebne jest zaangażowanie wszystkich, w tym kobiet. My nie idziemy na front, bo tak się nam zachciało. My po prostu chcemy niszczyć Moskali” – deklaruje Łesia.
Z Kijowa Jarosław Junko (PAP)
dsk/