PAP Life: Na jakim etapie są przygotowania do pańskiego samotnego rejsu dookoła świata?
Krzysztof Baranowski: Marzenia są fantastyczne, ale realizacja nie jest prosta. Najważniejsze, że mam już jacht, na którym mógłbym popłynąć. Teraz pozostała kwestia jego doposażenia, co wiąże się z dużymi nakładami finansowymi i z tym są pewne problemy. Ale nie tracę nadziei.
PAP Life: Jak duży jest koszt takiej wyprawy?
K. B.: Utrzymanie samotnego żeglarza na oceanie to są grosze, jestem w stanie sam ten rejs sfinansować. Pozostaje kwestia postojów w portach – tu koszt zależy od tego, jak długo będą trwały. Natomiast inna sprawa to jest jacht. Nie mam własnego, ale też udało mi go pożyczyć. To jest prywatny jacht o nazwie „Husaria II”, właściciel użyczy mi go na czas rejsu po warunkiem, że odpowiednio go wyposażę. Żeby spełnić te życzenia, muszę oddać go do remontu adaptacyjnego. I tu się zaczynają problemy, ponieważ wszystkie urządzenia, które muszę tam zainstalować, są bardzo drogie. Dlatego potrzebuję sponsorów, ogłosiłem też zrzutkę w Internecie. Ale odzew nie jest duży, bo kto będzie płacił za fanaberie Baranowskiego? Ale to nie są fanaberie, tylko marzenie, które może być zwieńczeniem mojej kariery żeglarskiej. Poza tym nikt w Polsce nie zrobił trzech kółek dookoła świata samotnie, więc jest to także sportowe wyzwanie.
PAP Life: Jak długo trwa taki rejs dookoła świata?
K. B.: Sądząc z dotychczasowych rejsów, a mam już za sobą dwa, to średnio około roku. Pierwszy rejs odbył się w latach 1972-73 i był bardzo ambitny, ponieważ była to trasa na wschód, ekstremalnie trudna. W drugi rejs wypłynąłem ponad 23 lata temu, trwał od 1999 do 2000 roku. Był łatwiejszy, bo płynąłem w pasatach i umiarkowanej pogodzie. Trzeciej drogi nie ma, muszę płynąć którąś z tych dwóch. Wybieram tę łatwiejszą trasę.
PAP Life: Niezręcznie jest mówić o wieku, ale czy taki rejs nie będzie dla pana zbyt ryzykowny? Ma pan 85 lat. Czy był na świecie żeglarz, który w tym wieku opłynął samotnie świat?
K. B.: Nie słyszałem o takich żeglarzach, więc także z tego względu to jest ciekawe wyzwanie. Taki rejs zawsze był ryzykowny, zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem, więc ten trzeci też będzie. Ryzyko jest po prostu kwintesencją samotnej żeglugi. Ale tutaj nie wiek jest najważniejszy, bardziej sprawność fizyczna, a na to nie narzekam. Jeżdżę zawodniczo na nartach, w tym roku w styczniu zająłem drugie miejsce w slalomie gigancie w Pucharze Zakopanego na bardzo wymagającym stoku Harenda w Poroninie. To mnie upoważnia do tego, by powiedzieć, że jestem w dobrej formie.
PAP Life: Dba pan o swoją formę codziennie?
K. B.: Tak jest. Od lat wstaję o czwartej rano albo wcześniej, pół godziny ćwiczę brzuszki, przysiady i krokodylki, czyli skręty dolnej i górnej części tułowia naprzemiennie. O szóstej jestem już na basenie, pływam tam godzinę. Jeśli pogoda jest dobra, to na basen jadę rowerem. Z kolei po południu uprawiam nordic walking.
PAP Life: Taki rejs oznacza też wielomiesięczną samotność. To też jest chyba bardzo trudne?
K. B.: Trzeba tolerować własne towarzystwo. Mam za sobą dwa roczne samotne rejsy, więc sprawdziłem się w tej roli. Chociaż jestem człowiekiem towarzyskim, to dobrze się czuję sam na oceanie, bo to są takie uczucia metafizyczne. Człowiek jest jak pustelnik – blisko nieba i blisko natury, a mi się to podoba. Poza tym samotny rejs nie oznacza, że przez cały rok jest się kompletnie samym. Są przecież wejścia do portów, można też na postojach zabrać chętnych, którzy chcieliby przeżyć taką przygodę.
PAP Life: Co jest najniebezpieczniejsze w takim rejsie?
K. B.: Samotność na pokładzie jest jednym z takich zagrożeń. Wystarczy jeden krok za daleko i żeglarz ląduje za burtą, a jacht, precyzyjnie ustawiony na samosterowność, płynie dalej z pomyślnym wiatrem aż do końca oceanu. Drugim zagrożeniem są problemy zdrowotne, które mogą się przytrafić. Na oceanie trudno oczekiwać pomocy, bo helikopter nie doleci, a samolot nie pomoże. Ale zauważyłem w czasie poprzednich wypraw, że organizm zachowuje się tak, jakby wiedział, że nie może zachorować. Poza tym mogą przytrafić się różnego rodzaju awarie sprzętu. Jeżeli na przykład złamie się maszt, to trudno będzie dalej płynąć, trzeba będzie jakoś się ratować. Wreszcie w pewnym rejonach, na przykład w zachodniej części Oceanu Indyjskiego, a dokładnie w Zatoce Adeńskej, grasują piraci. Mogą się zdarzyć różne nieoczekiwane rzeczy. I to jest chyba największe zagrożenie – nieprzewidywalność.
PAP Life: W poprzedni rejs wypłynął pan 23 lata temu. Czy to nie za długa przerwa?
K. B.: Po pierwsze – tego się nie zapomina. A po drugie, ja przez te lata cały czas pływałem, może nie samotnie, ale byłem na morzu każdego roku. Cały czas jestem blisko żagli, jeśli nawet nie fizycznie, to mentalnie. Piszę książki, podręczniki, jestem na bieżąco.
PAP Life: W takiej wyprawie jest też coś egoistycznego. Chce pan wypłynąć na rok i to jest czas poza domem, bez rodziny. Spełnia pan swoje marzenia, ale zabiera pan im siebie na ten czas.
K. B.: To prawda. Wynika to z tego, że jestem skrajnym egoistą. Ale taki rejs dużo daje wielu osobom, nie tylko mnie. Przede wszystkim daje nadzieję, że można robić rzeczy ekstremalne, niezależnie od okoliczności i wieku. Z pierwszego samotnego rejsu powstało pięć książek, które rozeszły się w nakładzie pół miliona egzemplarzy. Ludzie, którzy mnie spotykają, mówią mi, że się wychowali na moich książkach czy podręcznikach, więc z tego egoizmu jednak wynika coś dobrego dla innych. To jest też dawanie przykładu, że można żyć inaczej, że warto zachować kondycję, bo wtedy można się odważyć na trudne decyzje. Jak się siedzi z piwkiem przed telewizorem, to to też jest egoistyczne, ale z takiego egoizmu nic nie będzie.
PAP Life: Jak pana rodzina reaguje na pomysł, że chce pan wypłynąć na rok?
K. B.: Wydaje mi się, że już przyzwyczaiłem zarówno rodzinę, jak i znajomych do tego, że mam takie pomysły, więc oni na ogół wspierają. Nie wiem, może uważają, że nie da się mnie powstrzymać. Spotykam się z licznymi przejawami życzliwości, nie tylko ze strony najbliższych, ale i kompletnie obcych ludzi. Chociaż trzeba powiedzieć, że fala hejtu też jest. Zacytuję jeden taki komentarz, moim zdaniem zabawny: „Na rejs zrzutka ci nie wystarczy, ale na trumnę wystarczy”. Czytam, że jestem za stary, że sprzęt, na którym chcę płynąć, zupełnie się do tego nie nadaje, itd. Staram się omijać to szerokim łukiem, ale niestety w mediach społecznościowych trzeba uczestniczyć, jeśli się chce pozyskać sponsorów.
PAP Life: A nie słyszy pan zarzutów, że chce pan sobie wypłynąć w rejs, a ciężko chorą żonę oddał pan do ośrodka? Albo co będzie, jeśli pani Bogumile Wander stanie się coś złego, gdy pan będzie na oceanie?
K. B.: Oczywiście, takie zdania też padają. Bogusia przebywa w ośrodku od czterech lat, ponieważ wymaga stałej opieki lekarskiej. Bywam u niej co tydzień, ale to są takie jednostronne spotkania, ponieważ ona żyje w innym świecie i nawet nie jestem pewien, czy mnie rozpoznaje. Jest to dla mnie bolesny temat, frustruję się tym, że nic nie mogę zrobić w tej sprawie prócz tego, że ją odwiedzam. Jestem blisko niej i pozostanę blisko, także na oceanie. W każdej chwili mogę z najbliższego portu natychmiast wsiąść w samolot i wrócić. Na szczęście, póki co żona jest w dobrej formie fizycznej. Rozmawiam z lekarzami i pielęgniarkami, oni nie widzą jakiegoś zagrożenia, prócz tego, że to jest choroba, która postępuje i nie ma nią na razie lekarstwa.
PAP Life: Oddawanie bliskiej osoby do ośrodka wciąż budzi u nas wiele kontrowersji. Próbował pan sam się nią zajmować?
K. B.: Na początku chciałem zatrzymać ją w domu, przeżyłem ciężkie chwile, bo mieszkanie w dużym domu stanowiło zagrożenie, a żadna pielęgniarka, która przychodziła do pomocy, nie dawała sobie rady. W końcu okazało się, że jest potrzebna opieka lekarska przez okrągłą dobę. Kiedy znalazłem odpowiedni ośrodek, od razu wystawiłem nasz dom na sprzedaż, żeby było z czego opłacać opiekę, bo to są bardzo duże comiesięczne koszty. Pieniądze ze sprzedaży domu już się skończyły, ale mamy dwie emerytury, moje książki ciągle dobrze się sprzedają, mam spotkania autorskie. Muszę sobie dawać radę.
PAP Life: Żeby zakończyć bardziej optymistycznie. Przeczytałam w pana biografii „Spowiedź kapitana”, że został pan żeglarzem z lenistwa. To prawda?
K. B.: To taki żart. Kiedy byłem dzieckiem, pływałem z dziadkiem kajakiem i trzeba było wiosłować, a żeglarze, którzy płynęli obok, nic nie robili i płynęli szybciej. To mnie skłoniło do tego, żeby pójść do klubu żeglarskiego. Na miejscu okazało się, że tam jest ciężka praca przy sprzęcie przez całą zimę, a dopiero wiosną można wsiąść na jacht i też jest sporo roboty. Jeśli ktoś chce odpoczywać, to lepiej wybrać kajak. (PAP Life)
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
Krzysztof Baranowski – żeglarz, kapitan jachtowy, dziennikarz, autor kilkunastu książek, w których propaguje żeglarstwo. Jest twórcą słynnej Szkoły pod Żaglami, programu edukacji żeglarskiej dla młodzieży oraz inicjatorem budowy legendarnych żaglowców „Pogoria” i „Fryderyk Chopin”. Dwukrotnie opłynął kulę ziemską – po raz pierwszy w latach 1972-73, a po raz drugi w latach 1999-2000. Dwukrotnie żonaty, ma dwoje dorosłych dzieci z pierwszego małżeństwa. Jego drugą żoną jest znana spikerka telewizyjna Bogumiła Wander, która kilka lat temu zachorowała na Alzheimera, obecnie przebywa w specjalnym ośrodku, w którym ma zapewnioną całodobową opiekę.
jos/