Strażacy z pożarem hali w Przylepie, w której składowane były niebezpieczne substancje walczyli od soboty. W akcji brało udział około 200 strażaków. W niedzielę wieczorem rzecznik prasowy lubuskiej PSP st. kpt. Arkadiusz Kaniak poinformował, że działania gaśnicze zakończyły się; na miejscu – na dozór nocny – pozostały trzy zastępy straży pożarnej.
Teren, na którym doszło do pożaru zabezpieczała w poniedziałek policja, która kontrolowała, by osoby nieuprawnione nie miały tam wstępu. Działania na miejscu w poniedziałek nadal prowadzili także strażacy.
"Mieszkaliśmy przy tykającej chemicznej bombie, która musiała w końcu wybuchnąć. My już ten wybuch mamy za sobą, ale ile takich miejsc jeszcze jest?" – podkreśliła w rozmowie z PAP pani Ewa, która mieszka nieopodal składowiska."Jak to wybuchło to trochę się czuliśmy jak w horrorze. To znaczy czuliśmy, że spadła na nas kolejna plaga – po pandemii, po wybuchu wojny w Ukrainie – teraz to" – dodała.
Podobnego zdania była Karolina, młoda mieszkanka Przylepu. Jak mówiła, "w weekend, po tych ostrzeżeniach, żeby zostać w domu, pozamykać okna, było trochę tak 'covidowo'. Na szczęście ten 'wirus' skończył się szybciej, bo już ugasili".
W poniedziałek nad pogorzeliskiem wciąż jeszcze unosił się duszący, gryzący zapach spalonych odpadów. Trochę dalej od miejsca pożaru zapach nie był już wyczuwalny.
70-letni pan Zbigniew, z którym reporterka PAP rozmawiała przed jednym z okolicznych sklepów powiedział, że mimo zapewnień lokalnych władz, bardziej nawet niż samego pożaru obawia się tego, co on spowodował – dla środowiska i zdrowia mieszkańców.
"Kiedy wybuchł ten pożar wiatr wiał na szczęście w innym kierunku niż mój dom. Był straszny smród, ale dziś już wszystko jakby wróciło do normy, można powiedzmy 'normalnie' oddychać. Ja się jednak bardziej boję tego, co teraz – ani z powietrza, ani z gleby to przecież od tak nie zniknęło. Zastanawiam się, jakie to może mieć konsekwencje – tych informacji też mi cały czas brakuje" – podkreślił.
Żonie pana Zbigniewa najbardziej natomiast utkwił w pamięci dym, jaki unosił się nad składowiskiem.
"Wyglądało to trochę przerażająco, ale dzięki córce mieliśmy wszystkie informacje na bieżąco. Mieszka w Gorzowie Wielkopolskim, już chciała po nas przyjechać, ale powiedzieliśmy jej, że przetrwamy. Starsze pokolenia nie z takimi rzeczami już sobie radziły, jak takie pożary. Dobre w tym wszystkim jest to, że ten pożar udało się ugasić jeszcze tam, w tych halach. Gdyby to się przeniosło jeszcze dalej, na lasy obok – to byłaby faktycznie już ogromna katastrofa – a tak jakoś żyjemy dalej" – dodała.
Także inna mieszkanka Przylepu, Anna, powiedziała PAP, że kiedy wybuchł pożar "sytuacja była trochę dramatyczna".
"Byłam akurat z dziećmi na spacerze. Zobaczyliśmy dym, zadzwonił mąż i powiedział, co się tam dokładnie dzieje. Oczywiście, że trochę się baliśmy, co to będzie. Cały czas się teraz jeszcze zastanawiamy, jak to możliwe, że te wszystkie odpady tak długo tam leżały i nikt z nimi nic nie robił?" – powiedziała.
Zezwolenie na składowisko odpadów w Przylepie wydał w 2012 r. starosta zielonogórski Ireneusz Plechan (PO). Zgodnie z polskimi przepisami pozwolenia na gromadzenie i utylizowanie niebezpiecznych substancji wydają starostowie. W 2012 r. Przylep był na terenie powiatu zielonogórskiego.(PAP)
autor: Anna Jowsa
jc/