To była bardzo krótka bitwa. 1 sierpnia, tuż przed godz. 17, rozległy się pierwsze strzały w okolicach domu akademickiego przy placu Narutowicza. „Salwa! Chyba się zaczyna, jest za minutę piąta. Piąta dwadzieścia. Grzeją jak jasna cholera” – wspominała ten moment Anna Bagieńska, wówczas dwudziestotrzyletnia harcerka przydzielona do pomocy medycznej w budynku przy ul. Grójeckiej 45.
Nieco więcej zapamiętała Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa mieszkająca przy Mianowskiego 15:
„Wkrótce usłyszałam strzały od strony pl. Narutowicza. Wyjrzałam oknem, ale mogłam zobaczyć tylko górne piętra domu akademickiego. W każdym oknie łeb żandarmski w hełmie bojowym! Strzały nie cichły, a w oknach obok hełmów zauważyłam lufy broni skierowanej w naszą stronę. Wkrótce odgłosy walki dochodziły i z innych stron, z kierunku Szkoły Nauk Politycznych i Głównej Dyrekcji Lasów Państwowych. Nad wszystkim zaczął dominować jazgot karabinów maszynowych. Zrozumiałam, że toczy się bitwa”. W tamtym momencie na pl. Narutowicza powstańcy prawdopodobnie nie mieli broni maszynowej. Komendant Chorągwi Warszawskiej Szarych Szeregów Stefan Mirowski wspominał: „Obserwowałem zbiórkę tych plutonów na podwórzu, raczej na połączonych podwórzach domów Barska 3 i 5. Na kilka plutonów może znalazło się tam dwadzieścia pistoletów i dwa karabiny”.
„Jazgot”, o którym wspominała Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa, zapewne pochodził z broni niemieckiej, która natychmiast dziesiątkowała drastycznie niewystarczające siły Polaków. Właśnie bitwa o dom akademicki uświadomiła natychmiast wszystkim, że powstańcy nie mają najmniejszych szans na opanowanie dzielnicy. Po pierwsze, sił niemieckich było tu wielokrotnie więcej i były nieporównywalnie lepiej uzbrojone. Po drugie zaś, Niemcy posiadali kilka prawdziwych twierdz – jak naturalnie obronny, dodatkowo mocno wówczas ufortyfikowany akademik, w którym mieściły się koszary policji; jednak były również koszary SS w budynku szkoły przy Tarczyńskiej, zakłady Toebbensa czy szkoła na rogu Raszyńskiej i Niemcewicza.
Wszystkie natarcia na obiekty strategiczne: budynek Głównej Dyrekcji Lasów Państwowych, Szkołę Nauk Politycznych i wspomniane koszary SS, skończyły się podobnie jak bitwa o akademik – zdziesiątkowaniem, rozbiciem i rozproszeniem większości sił powstańczych. Udało się zdobyć jedynie budynek Marynarki Wojennej na rogu Wawelskiej oraz Żwirki i Wigury, ale w żaden sposób nie zmieniło to ogólnej sytuacji strategicznej. Była ona w tak oczywisty sposób beznadziejna, że dowódca IV Obwodu Mieczysław Sokołowski „Grzymała” podjął decyzję o wycofaniu oddziałów z miasta. Wczesnym rankiem 2 sierpnia kilkuset powstańców zgromadzonych w kwadracie domów przy ulicach: Niemcewicza, Asnyka, Filtrowej i Grójeckiej, wymaszerowało w kierunku Lasów Chojnowskich. Ewakuacja przebiegła w większości bez przeszkód. Jedynym tragicznym jej epizodem była bitwa w Pęcicach, podczas której zginęło ok. 90 z nich, w tym sanitariuszki.
Był to koniec powstańczej ofensywy na Ochocie, ale nie koniec zrywu w tej dzielnicy. Prawdopodobnie kilkuset rozproszonych po okolicy żołnierzy zgromadziło się w dwóch kompleksach budynków, które, wzmocnione barykadami, zamieniły się w twierdze. Były to tzw. Reduta Kaliska (bloki przy ul. Kaliskiej, Kopińskiej, Białobrzeskiej i Joteyki – dowodził por. Andrzej Chyczewski „Gustaw”) oraz Reduta Wawelska (ul. Wawelska, Uniwersytecka i Mianowskiego – dowodził ppor. Jerzy Gołębiewski „Stach”).
„Wzdłuż Filtrowej i Uniwersyteckiej Niemcy bez przerwy strzelali. Więc z naszej bramy (ul. Filtrowa 62) wpadłam wprost na Mochnackiego, przez domy przeszłam na Mianowskiego. Przebiegłam Uniwersytecką i już jestem pod 15. A tam forteca. Brama zabarykadowana. Spuścili mi z okna drabinę. Jak się dowiedzieli, że przyszła łączniczka od komendanta, to myślałam, że mnie rozerwą z radości. Byli zupełnie odcięci i nic nie wiedzieli, co się w Warszawie dzieje” – opisywała Anna Bagieńska wygląd Reduty Wawelskiej, dodając ciekawy wątek o sposobach dostawania się do i wydostawania z powstańczej fortecy: „Na szczęście pod ulicą biegnie rura od centralnego ogrzewania, co prawda bardzo wąska, ale przedostać się można. Trzeba położyć się na desce bardzo płasko i dwóch ludzi przeciąga tę deskę na lince przez rurę długości 22 metrów”.
2 sierpnia 1944 r. zaczęła się na Ochocie wojna pozycyjna.
Pod datą 4 sierpnia Anna Bagieńska zanotowała: „Ciągle wali artyleria. Posterunki zawiadomili, że mają wytrzymać jeszcze maksimum trzy dni”. Wytrzymały dłużej, ale ta notatka mówi właściwie wszystko o proporcjach walczących stron. Uwięzionym we własnych twierdzach powstańcom nieustannie kurczyły się zapasy amunicji, ostrzał był zatem prowadzony w zasadzie wyłącznie w celach defensywnych. Niemcy zaś mieli do dyspozycji czołgi i artylerię ostrzeliwującą polskie pozycje od strony Pola Mokotowskiego. Dla wszystkich było jasne, że porażka jest kwestią czasu.
A jednak walczono. Właściwie w pewnym momencie trudno było odróżnić powstańców od cywilnych mieszkańców Ochoty. Ci ostatni co prawda teoretycznie zostali ulokowani w piwnicach, praktycznie jednak obie reduty natychmiast stały się komunami wspólnie walczących i wspierających się w każdy możliwy sposób ludzi. Przyznaje to we wspomnieniach z Reduty Wawelskiej sanitariuszka Zofia Namitkiewicz: „Powstańcy i ludność cywilna tworzyli jedną zwartą załogę. Mieszkańcy domów brali udział w walce, gasili pożary, naprawiali uszkodzenia w zabarykadowaniu, pomagali przenosić rannych. Przez jedenaście dni żywili liczącą stu kilkudziesięciu ludzi załogę, oddając do wspólnego kotła zapasy lub też organizując w swoich domach małe stołówki”.
Więcej szczegółów w kwestii organizacji obrony Reduty Wawelskiej przekazuje Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa: „Mieszkańcy domu podporządkowali się wszystkim zarządzeniom. Ale załoga nie znała własnych sił ani uzbrojenia. Blok ten według planu obsadził pluton AK [w rzeczywistości cztery plutony – red.] pod dowództwem Jerzego Gołębiewskiego „Stacha”, ale żołnierzy znalazło się dużo więcej. Pierwsza zbiórka odbywała się na podwórzu, na oczach wszystkich mieszkańców. Kiedy padł rozkaz: steny wystąp – wyszło z szeregu… czterech uzbrojonych w tę broń mężczyzn! Tylko czterech!”.
Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa zauważyła, że oddział był bardzo niejednolity. Oprócz żołnierzy z Ochoty – głównie tych ocalałych po nieudanym ataku na koszary SS – znaleźli się tam powstańcy z Grochowa, a także z Targówka. Nie byli to też wyłącznie akowcy, lecz również członkowie innych formacji podziemia niepodległościowego – w tak ekstremalnej sytuacji spory ideologiczne nie odgrywały żadnej roli. Rużyłło-Stasiakowa przyznaje także, iż dowództwo nie było jednolite, ale – jak to określa – „kolektywne”. Oprócz ppor. Gołębiewskiego dowodził por. Jerzy Modro „Rarańcza” i kpt. Władysław Sieroszewski „Sabała” – postać, nawiasem mówiąc, wybitna: syn słynnego pisarza Wacława Sieroszewskiego, w Armii Krajowej zaś szef Wojskowych Sądów Specjalnych na Obszar Warszawski, później również ich znakomity historyk.
Zofia Namitkiewicz opowiadała dalej, że entuzjazm pierwszych dni walk gasł na Ochocie szybko. Reduty się broniły, były jednak całkowicie odizolowanymi punktami oporu, na nich więc natychmiast skoncentrował się ogień nieprzyjaciela, który poza tym poruszał się po dzielnicy niemal zupełnie bezkarnie. Co gorsze – i na Wawelskiej dowiedziano się o tym dość szybko – do walki z powstańcami 3 sierpnia wkroczyły tu oddziały Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej (Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia) SS dowodzone przez Brigadefuehrera Bronisława Kamińskiego, słynące z brutalności, i w Warszawie zdecydowanie potwierdzające tę opinię.
„Ataki na nasz dom stawały się częstsze […] Wokoło szalały tłumy rozbestwionych żołnierzy RONA, których my nazywaliśmy kałmukami, a którzy, co gorsze, opanowali dom po parzystej stronie ulicy Mianowskiego naprzeciwko naszego bloku i stamtąd ostrzeliwali karabinami maszynowymi nasze stanowiska” – pisała Zofia Namitkiewicz.
Sanitariuszka nie mogła jeszcze wiedzieć, do jakiego stopnia Rosjanie byli rozbestwieni i jak bardzo „szaleli” – przekona się o tym już wkrótce – wiedziała jednak, że sytuacja w ich domu jest beznadziejna. Ataki istotnie z dnia na dzień się nasilały. 10 sierpnia ewakuowali się obrońcy Reduty Kaliskiej, przedostając się za miasto, w kierunku południowym przez względnie spokojne Okęcie. Następnego zaś dnia upadła Wawelska.
„Od świtu 11 sierpnia Niemcy bezustannym ogniem z Pola Mokotowskiego burzyli ścianę frontową od strony ul. Wawelskiej, tak że wreszcie runęła” – wspominała Zofia Namitkiewicz, a Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa uzupełniała: „Wreszcie runęły ściany i wtedy w piwnicach całego bloku powietrze stało się gęste i białe od kurzu wapna. Nie było czym oddychać. Jeszcze bardziej zrobiło się ciasno. Powstańcy walczyli z zaciętością i determinacją, wciąż odpierali szturmy. Już nie można było docierać do ich stanowisk. Pamiętam ostatniego rannego. Przyszedł na własnych nogach do punktu sanitarnego, ale zaraz na progu upadł. Był bryłą krwawiącego, posiekanego ciała […] Ok. godz. 14 zaatakowano nas +goliatami+. Wydawało się w piwnicach, że przeżywamy trzęsienie ziemi. Straszliwe detonacje wstrząsały murami. Załoga jednak walczyła, ale widoczne stawało się z każdą chwilą, że kontrataki nasze słabły”.
Patrząca z innego miejsca Zofia Namitkiewicz dodawała: „O godz. 14 rozpadła się barykada w bramie, przez którą od razu wtargnął patrol RONA. Natarcie – po raz ostatni – odparto, ale obrona zaczęła się załamywać. O godz. 16 'Stach' [Jerzy Gołębiewski – red.], zdawszy dowództwo 'Rarańczy' [Jerzy Modro – red.] wszedł z mniejszą grupą do kanału. O godz. 17 – większą grupę wyprowadził tą samą drogą 'Rarańcza'”.
Powstańcom udało się ewakuować, choć ich los nie był szczęśliwy. Przebijając się przez Pole Mokotowskie w okolice ul. Polnej na Mokotowie, ponieśli duże straty, a sam „Stach” został ciężko ranny i utonął w kanale.
Dla mieszkańców jednak dopiero wtedy rozpętało się prawdziwe piekło. Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa kreśli obraz iście dantejskich scen wejścia do ruin Wawelskiej Rosjan z RONA:
„Z czasem zaczęły cichnąć karabiny maszynowe. Z podwórza dochodziły jakieś nawoływania. Stałam z brzegu, przy wyjściu, ale wszyscy ociągaliśmy się z wyjściem z piwnic. Nagle zjawił się jakiś żołnierz w niemieckim mundurze, bez czapki i z bagnetem na karabinie wymierzonym w naszym kierunku. Czerwony od wódki wrzeszczał: 'Czasy! Dawaj czasy!'. Ktoś zrozumiał i dał mu zegarek. Zaczęli robić to i inni, kierując się do wyjścia na podwórze. Tam było więcej żołnierzy. Krzyczeli jak opętani, bili nas, kopali – kierując do wyjścia w kierunku ul. Pługa. Po drodze rabowano też obrączki, zegarki, pierścionki. Na ulicy gwizdały kule, kilka osób ranionych, brocząc krwią szło dalej z tłumem. Jakiegoś mężczyznę zakłuto bagnetami na barykadzie”.
Niezadługo dołączyli do niego inni. Tego dnia na zgliszczach Wawelskiej zamordowano kilkudziesięciu mężczyzn. Nie wiedziano jeszcze, że planowa eksterminacja mężczyzn była już od tygodnia na Ochocie codziennością.
Na początku strzelano do wszystkich. Jak wspomina Anna Bagieńska: „Z magistrackiego domu, to jest tam, gdzie gasiliśmy pożar, ktoś podobno strzelił i ranił jakiegoś Niemca. Wszystkich wyciągnęli z mieszkań i nie wiadomo, co się z nimi stało…”.
Później podobno wydano rozkaz, by mordować wyłącznie mężczyzn i, jak mówią wspomnienia ocalałych, czasem istotnie tak bywało. Jednak tylko czasem. Procedura była mechanicznie powtarzalna. Żołnierze RONA przychodzili do kolejnych domów, wyganiali ludność z mieszkań, ustawiali na podwórku, rabowali z wszystkich cennych przedmiotów, rozstrzeliwali na chybił trafił wybranych mężczyzn, zazwyczaj gwałcili kobiety. Wszystkim tym czynnościom towarzyszyło brutalne bicie. Brutalność zresztą wyraźnie narastała – trochę jakby Rosjanie zasmakowali we krwi. Początkowo ich oddziały były po prostu wykorzystywane do walk z powstańcami. Jednak rozkaz Heinricha Himmlera o zniszczeniu miasta i wyniszczeniu ludności sprawił, że 3 sierpnia na Ochocie rozpoczęła się orgia ludobójstwa. Stłoczeni w piwnicy Reduty Wawelskiej mieli i tak sporo szczęścia – większość kobiet przeżyła. Przy Grójeckiej 104 Rosjanie nie byli tak subtelni – wrzucili do piwnicy granaty i zabili prawdopodobnie wszystkich tam się ukrywających.
Maria Saska była przed wojną właścicielką niewielkiej cukierni, która w czasie okupacji zamieniła się w lokal konspiracyjny batalionu AK „Parasol”. Wspominała moment wypędzenia ludności z ochockiej Kolonii Staszica (obszar ograniczony al. Niepodległości i ulicami Wawelską – dziś ta ulica to także odcinek Trasy Łazienkowskiej – Sędziowską, Nowowiejską i Krzywickiego).
„Doprowadzili nas do skweru między ul. Łęczycką a Górnickiego. Tutaj czekali na nas prawie 'małpoludy', skośnoocy Kałmucy. Zobaczyłam wówczas iście dantejską scenę – dzikusy rzucali się na każdego, obmacywali kobiety bardzo obcesowo – jeżeli wyczuli coś twardszego – rozbierali, często obrywając guziki, i grabili. Młode kobiety, nawet dziewczynki, wciągali do domu, gwałcili i wypuszczali w podartych sukniach, z podrapanymi twarzami, a jeśli któraś broniła się zbyt intensywnie – mordowali. Zgwałcono też naszą pomoc domową, bardzo ładną Julcię […] Chwycili ją siłą i wepchnęli w jakieś zabudowania. Poczekaliśmy na nią. Gdy wyszła, była spłakana, ale nie była w stanie tak tragicznym jak inne. Do mnie powiedziała: 'Już nie broniłam się bardzo, bo tam w środku dużo kobiecych trupów leży'”.
Być może jeszcze większa tragedia rozegrała się w Instytucie Radowym przy Wawelskiej. Rosjanie dokonali tam eksterminacji chorych.
„Około pięćdziesięciu chorych zaprowadzono do szkoły mieszczącej się przy Zieleniaku. Po pewnym czasie usłyszałam strzały dochodzące od strony szkoły, po czym żołnierze wybrali kilku mężczyzn, zabierając ich do szkoły. Wróciła na plac jedna z chorych, Ukrainka, i opowiedziała szczegółowo, jaki los spotkał chore. Inne chore, razem z nimi sanitariuszka Danka, były wypuszczone trójkami za bramę spalonego budynku szkoły, gdzie strzelali żołnierze im w tył głowy” – wspominała Jadwiga Kowalska.
Często jednak Rosjanie strzelali również na chybił trafił, do każdego. Stanisław Trojanowski miał wówczas 48 lat i był lekarzem. W ogródkach przy willach w okolicach Wawelskiej i Langiewicza widział następujący obraz: „Dużo ludności cywilnej leżącej na gankach, trotuarach i chodnikach. Rozlegały się krzyki ludności polskiej i dookoła słyszało się gwarę rosyjską”.
Jako lekarz Stanisław Trojanowski miał pewną swobodę poruszania się – ani Niemcy, ani członkowie RONA nie zatrzymywali go, a wręcz pozwalali opatrywać rannych; głównie swoich, lecz także Polaków. Doktor zobaczył więc dużo:
„Po drodze obserwowałem, jak była likwidowana ludność polska. Do domów mieszkalnych wpadali rozbestwieni, pijani ronowcy i wyrzucali ludność polską z tych domów, rabując co się da. Opróżnione domy były podpalane przez Niemców w ten sposób, że jadący w samochodach Niemcy z ogniomiotaczami podpalali domy, wypuszczając strumienie ognia w okna. Widziałem również, jak ronowcy do piwnic domów przetaczali działka i strzelali w otwory piwniczne w piwnicy, wykańczając w ten sposób znajdującą się tam ludność polską. Idąc ul. Grójecką, widziałem dużo zabitych Polaków leżących w ogródkach domów, na kartofliskach i pustych placach. W niektórych miejscach ze sposobów leżących zwłok można było wywnioskować, że ludność polska była grupami rozstrzeliwana”.
Jadwiga Kowalska wspomniała o Zieleniaku. Było to wówczas niewielkie targowisko u zbiegu Grójeckiej i Opaczewskiej (dziś odcinek tej ulicy to już ul. Banacha); okupanci zamienili je w zaimprowizowany obóz przejściowy dla mieszkańców Ochoty, których z tego miejsca pędzono najpierw na Dworzec Zachodni, następnie zaś pociągami do Pruszkowa. Brzmi to pozornie normalnie jak na rzeczywistość Powstania, realnie jednak Zieleniak stał się kolejnym etapem zbrodni.
„Widziałem, jak ludzi pędzonych rabowano, zabierano teczki, i kopiąc, bijąc kolbami, pędzono na Zieleniak” – wspominał znów Stanisław Trojanowski, ale on akurat nie był tam więźniem. Była nim natomiast Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa: „Większość pędzonych szła w milczeniu, bezwolnie oddając ciągle szarpiącym nas żołdakom biżuterię, pieniądze, a nawet ubrania. Pod pozorem rewizji w poszukiwaniu broni, nie szczędzono kobietom najbrutalniejszych dotyków […] Popędzano nas coraz gwałtowniej w stronę Zieleniaka, gdzie przyszło nam podzielić los wszystkich mieszkańców Ochoty”.
Obraz tego ponurego marszu, a także samego Zieleniaka uzupełnia Halina Adamska: „Zanim doprowadzono nas do słynnego później Zieleniaka, zrewidowano mnie czterdzieści jeden razy. Nawet obrączek nie udało nam się uratować. Na niewielkim targowisku tłum ludzi, pozbijanych w gromadki, siedział na tłumokach lub wprost na ziemi. Na twarzach rozpacz. Nad wieczorem zaczął padać deszcz. Dookoła łuny, słupy ognia, ciężki gryzący dym. W ogóle ta noc była jakimś nieprawdopodobnym koszmarem. Dzieci płakały głośno, czasem rozlegały się krzyki kobiet lub strzały, gdy żołnierze plądrowali dalej. Kilka kobiet rodziło, wołano o doktorów i wodę. Wody nie było”.
Zarówno podczas marszu na Zieleniak, jak i na samym targowisku dochodziło do zabójstw, częste były gwałty, czasem kończące się śmiercią. Rabunku z biegiem czasu było coraz mniej, bo nie było już co rabować. Ludzie ginęli, ale też po prostu umierali – od ran, ze zmęczenia, od chorób. Zwłoki palono. Przez kilka dni, a właściwie nocy, trwało permanentne pijaństwo pilnujących obozu Rosjan, podsycające totalną przemoc. Szacuje się, że ogółem przewinęło się przez to miejsce 60 tys. ludzi, z czego około tysiąca poniosło śmierć. Tych, którzy ocaleli, wywożono do obozu w Pruszkowie; część wywożono dalej, do innych obozów, część zaś doczekała końca wojny w tym podwarszawskim miasteczku.
Wspomnienia są zgodne: wywożonych miejscowa ludność częstowała owocami i wodą; wielokrotnie potwierdza się również to, że z transportu, przynajmniej w niektórych momentach, można było uciec. Kolejarze celowo zwalniali przed stacjami, by można było wyskoczyć z wagonów, a strażnicy nie posiadali broni maszynowej, więc skuteczność takich ucieczek mogła być spora, choć trzeba pamiętać o wspomnieniach Haliny Adamskiej – ludzie byli tak wyczerpani, że było im już wszystko jedno, a na uciekanie po prostu nie mieli sił. Większość z nich też nie miała już dla kogo żyć.
W ciągu pierwszych dni sierpnia 1944 r. zginęło ok. 10 tys. mieszkańców Ochoty.
kw/