Ekspert: wagnerowcy na Białorusi są narzędziem, a nie podmiotem; stanowią jednak ryzyko dla Łukaszenki

2023-08-04 07:17 aktualizacja: 2023-08-04, 12:11
Fot. PAP/EPA/ARKADY BUDNITSKY
Fot. PAP/EPA/ARKADY BUDNITSKY
Obecność bojowników Grupy Wagnera na Białorusi to dzisiaj z punktu widzenia Kremla i Mińska narzędzie, przede wszystkim w operacjach zastraszania. Jednak dla Alaksandra Łukaszenki mogą się stać ryzykiem – mówi PAP ekspert ds. wojskowości Mariusz Cielma.

„Najemnicy z Grupy Wagnera w swojej obecnej postaci są bardziej narzędziem niż podmiotem swoich protektorów, czyli Kremla i 'goszczącego' ich na Białorusi gospodarza Alaksandra Łukaszenki” – mówi PAP Mariusz Cielma, redaktor naczelny „Nowej Techniki Wojskowej”.

Z punktu widzenia władz w Moskwie i w Mińsku główna użyteczność utrzymywania tych sił na terytorium Białorusi to obecnie przede wszystkim wykorzystanie ich w operacji informacyjno-psychologicznej wobec Ukrainy i NATO.

„Służą do wzbudzania emocji, strachu. Zmuszają Ukrainę, zachodnich sąsiadów do rozpatrywania różnych scenariuszy, przygotowania się na ich możliwe wystąpienie, nawet jeśli niektóre z nich są mało prawdopodobne. Wymuszają koszty z tym związane, chociażby przerzut wojsk bliżej do granicy, intensyfikację działań wywiadów, innych służb” – mówi Cielma.

Z dostępnych publicznie ustaleń grup monitoringowych i wywiadów Ukrainy i państw zachodnich wynika, że obecnie na Białorusi jest ok. pięciu tysięcy najemników, rozlokowanych głównie w obozie polowym pod Osipowiczami w obwodzie mohylewskim.

Niezależnie od tego, czy Kreml i Mińsk mają plan na ich dalsze 'zagospodarowanie' - a ten plan jeśli jest, to może się zmieniać - to obecna sytuacja nie może trwać w nieskończoność. W obozie polowym wagnerowscy mogą przebywać przez kilka tygodni, do chłodów” – ocenia rozmówca PAP.

Jak mówi, Grupa Wagnera przeszła w ostatnim czasie „dużo przeobrażeń”.

„Przed wojną pełnoskalową byli 'zielonymi ludzikami Kremla do działania na eksport' w Afryce czy Syrii, formacją w świetle prawa nielegalną, ale w większym stopniu kadrową. Potem zostali zaangażowani do wojny na Ukrainie, werbując do swoich szeregów więźniów. Z jednej strony Grupa Wagnera stała się masowym 'mięsem armatnim', z drugiej – dysponowała własnym lotnictwem, ciężkim sprzętem, obroną przeciwlotniczą. Jewgienij Prigożyn, m.in. dzięki walkom pod Bachmutem, z przyzwolenia Kremla i ministerstwa obrony wyrósł na gracza w rozgrywkach wewnętrznych pomiędzy grupami wpływów Rosji, co doprowadziło ostatecznie do rozprawy nad nim (nakazu rozformowania od ministerstwa obrony) i w końcu do tzw. buntu, w którym otwarcie wystąpił przeciwko władzom” – ocenia Cielma.

Grupa Wagnera to struktura, którą eksperci nazwali już „hybrydową formacją najemniczą”. Nie jest ani prywatną armią, bo była finansowana przez Kreml (co przyznał sam Władimir Putin) i działała jako jego nieformalne zbrojne ramię od 2014 r. Powstać miała pod skrzydłami rosyjskiego wywiadu wojskowego. Wagnerowcy byli obecni na Ukrainie podczas aneksji Krymu i operowali w Donbasie w 2014 r.

Później najemnicy Prigożyna działali głównie na "wysuniętych odcinkach" – w Syrii, Afryce. Po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny zostali włączeni do rosyjskich działań zbrojnych w inwazji na Ukrainę.

Grupa Wagnera, choć działała pod nieoficjalnym patronatem Kremla, formalnie, w świetle rosyjskich przepisów, nie jest legalna. Z prawnego punktu widzenia tak jest, bo nie zezwala ono na istnienie prywatnych armii, a najemnictwo jest w Rosji (teoretycznie) karane więzieniem.

Prigożynowi pozwolono jednak nie tylko na stworzenie własnej armii, ale także na werbowanie więźniów do walki na Ukrainie. Armia zaopatrywała go w sprzęt i amunicję, a na zbrodnie popełniane przez wagnerowców patrzono przez palce.

Sytuacja zmieniła się, gdy Prigożyn, będący również właścicielem sporego imperium medialnego i cieszący się poparciem niemałej części radykalnie nastrojonych środowisk prowojennych w Rosji, zaczął krytykować ministerstwo obrony i dawać wyraz swoim ambicjom politycznym. Konflikt doprowadził do „buntu”, w ramach którego wagnerowcy pod wodzą Prigożyna de facto zajęli Rostów nad Donem i ruszyli marszem na Moskwę, zatrzymując się około 200 km przed stolicą, według oficjalnych oświadczeń Mińska i Moskwy – po mediacyjnej interwencji Alaksandra Łukaszenki. Jednym z kluczowych ustaleń miało być przemieszczenie części wagnerowców na terytorium Białorusi.

Jak mówi Cielma, obecnie Grupa Wagnera jest „cieniem swoich poprzednich wcieleń”.

„Duża część najemników prawdopodobnie przeszła do armii i Rosgwardii. Ci, którzy zostali, to różne, zmieszane grupy. Osłabiony jest Prigożyn. Na pewno Grupa Wagnera nie jest obecnie podmiotem, a narzędziem” – podkreśla.

„Owszem, można sobie wyobrazić różne czarne scenariusze jak próby ich wykorzystania do zdestabilizowania granicy czy udział w przerzucie migrantów. Jednak moim zdaniem większym zagrożeniem niż atak kilku tysięcy ludzi na przesmyk suwalski jest ryzyko dla systemu kontroli i władzy Alaksandra Łukaszenki. Jak np. zachowa się Grupa Wagnera w przypadku inspirowanego przez Moskwę fermentu na Białorusi? Łukaszenka jest pod coraz większą kontrolą Moskwy, ale chyba jeszcze całkiem nie stracił zdolności racjonalnego myślenia i rozumie, że nie jest to dla niego bezpieczna sytuacja” – uważa rozmówca PAP. Jego zdaniem pozbawienie wagnerowców ciężkiego sprzętu, a przynajmniej na razie mają go nie mieć, „mogło być jednym z warunków Łukaszenki”.

jc/