PAP Life: Chyba zaskoczy pan widzów swoim najnowszym filmem "Czarny mercedes"?
Janusz Majewski: Zaskoczę? Może. Co jest zaskakujące? To, że inaczej pokazuję okupację? Tak, nie powielam stereotypu, który się wytworzył, głównie w filmach powojennych. Ten obraz był jednostronny. Albo to była walka, albo cierpienie. Zawsze - była nędza, jakieś ponure sytuacje. A przecież życie miało różne oblicza, nawet wtedy. Tu powinienem to sformułować, choć uważam, że powinien to sformułować widz, że to jest film w gruncie rzeczy o miłości, i wszystkich, towarzyszących temu objawach uczuć: namiętności, zazdrości, poświęceniu itd. A z kolei forma - wątek kryminalny, który prowadzi całą akcję, służy do wywołania pewnych emocji.
PAP Life: Udało się panu zgromadzić plejadę gwiazd, wśród nich Artur Żmijewski, Bogusław Linda, Andrzej Seweryn... Według jakiego klucza pan dobierał obsadę?
J.M.: Wciąż się posługuję kanonem, wymyślonym w latach 30. przez Hollywood, prosty pomysł: bandzior musi wyglądać na bandziora, a szeryf na szeryfa. Artura, po pierwsze, bardzo lubię. Po drugie, grał u mnie już w dwóch filmach. Szukałem postaci, która by mogła wyobrażać moje wspomnienie o inteligencie przedwojennym. O człowieku, który jest adwokatem w Warszawie, do tego jeszcze, pochodzenia niemieckiego, jest człowiekiem zamożnym, z towarzystwa, potrafi się dobrze ubrać, jest dobrze wychowany, ma dobre maniery itd. To wszystko widz musi odebrać w ciągu pierwszej sekundy, jak go zobaczy.
Z kolei Aleksandar Milicevic, jest pół-Serbem, pół-Polakiem. On ma dobrą figurę: szczupły, wysoki, przystojny, i ma twarz, na której można wymalować wszystkie barwy, które się chce... Wygląda tak, że może to być potomek arystokratycznego rodu, ma dobre maniery, ale jest w tym złowrogim mundurze. Ta mieszanka jest wybuchowa i dwuznaczna. A zależało mi na tym, żeby on wyglądał na człowieka, który skrywa coś głęboko... Kim jest naprawdę, dowiadujemy się w ciągu opowiadania filmowej historii.
I generalna zasada: to muszą być dobrzy aktorzy. Bez tego się nie da nic osiągnąć. Przez swoje długie zawodowe życie, wszystkich aktorów dobrych miałem już u siebie. Widziałem teraz odnowioną wersję filmu, po 40 latach, "Sprawa Gorgonowej", tam zobaczyłem galerię postaci, już nieżyjących niestety, to aż sam byłem zdumiony tą wielką plejadą, ilu mieliśmy wtedy wspaniałych aktorów! Oni są właściwie niezastąpieni...
Tu powstał problem, czysto techniczny, biorąc pod uwagę zawód aktora... W latach 90., pierwsza fala filmów po zmianie ustroju, to były filmy policyjno-gangsterskie. Tych filmów powstawało bardzo dużo i wtedy było zapotrzebowanie na typy wyraziste, często z półświatka. I szkoły, pod wpływem tego zapotrzebowania, zaczęły przyjmować takich kandydatów. W rezultacie oni są dziś w wieku czterdziestu paru lat, i wśród nich, naprawdę, trudno mi było znaleźć typ przedwojennego inteligenta, potrafiącego się ruszać, nosić garnitur, już nie mówię o fraku... Nawet ten utalentowany młodzieniec, o pięknej naturze, bardzo atrakcyjny, Milicevic, dopiero jak włożył mundur esesmański, oficerskie buty, instruowany przez człowieka, który znał musztrę itd., - nagle zaczął inaczej chodzić. Wyprostował się, bo prywatnie, to jak wszyscy, młodzi ludzie: na luzie, nie potrafią sobie wyobrazić, że można inaczej.
PAP Life: Takie rzeczy trzeba na planie wypracować, prawda?
J.M.: Tak. Wracając do Artura Żmijewskiego, to okazało się, że on jest jednym z kilku, którzy wchodzą w rachubę, jeżeli chodzi o prezencję i wiek. Ja nawet zmodyfikowałem scenariusz pod Artura. W książce obaj: esesman i adwokat są w podobnym wieku, koło 30. Tu musiałem dostosować się do sytuacji: Artur, 53-latek, a Milicevic 29, więc jest tu różnica pokolenia. Ta, ukrywana, homoseksualna relacja, nabiera też innego odcienia. On ma do Artura stosunek jak do ojca, mentora, który mu imponuje wiedzą, doświadczeniem, kulturą. I odwrotnie - adwokat, troszeczkę go traktuje jak młodego człowieka, który dopiero potrzebuje wychowania, wskazówek. Nastąpiła więc potrzeba modyfikacji w stosunku do książki, którą sam napisałem. Nie musiałem więc nikogo pytać o zgodę, bo wiedziałem, że autor się zgodzi... (śmiech).
PAP Life: Z pewnością sięgnął pan po swoich bohaterów, kogoś pan opisał, kogo znał...
J.M.: Na pewno wśród przyjaciół i kolegów mojego ojca, z czasów, jak już mogłem obserwować świat, znalazłbym taką postać, jaką gra Artur. Miałem wuja, który był wysokim urzędnikiem bankowym, we Lwowie, miał piękną żonę, nie mieli dzieci, byli zamożni. Oni zadawali szyku, byli znaną parą. To byli ludzie z prawdziwego towarzystwa, on był szanowany, ona była podziwiana. Oboje grali w tenisa, czyli byli bardzo nowocześni jak na owe czasy, dobrze się ubierali, mieli kabriolet, a więc zauważalny samochód. I gdyby mi ktoś powiedział, jak sobie wyobrażam takiego adwokata, jak mój bohater - to właśnie byłby mój, nieżyjący już dawno wuj.
Rozmawiała: Dorota Kieras (PAP Life)
dki/mdn/