PAP: Jak ocenić niedawne zamykanie przez władze niektórych branż, zwłaszcza związanych z czasem wolnym?
Elżbieta Mączyńska: Jak to wpłynie długofalowo, trudno jest dziś ocenić. Jednak z dzisiejszej perspektywy bezpieczeństwo zdrowotne ma bezwarunkowe pierwszeństwo i jeśli epidemiolodzy formułują określone wytyczne, to w czasie pandemii ekonomiści powinni im się podporządkować. W większości krajów, choć nie we wszystkich od razu, za podstawowe działania obronne uznano odseparowywanie ludzi od potencjalnych źródeł zakażeń. Obostrzenia i lockdowny nierzadko budzą niezadowolenie społeczne i protesty środowisk biznesowych, i to jest naturalne i zrozumiałe. Jednak trzeba uwzględnić też to, że nawet jeśli np. restauracje byłyby otwarte, to prawdopodobnie obroty w nich nie byłyby tak wysokie jak przed pandemią. Wiele bowiem wskazuje, a potwierdzają to badania, że pandemia m.in. skutkuje tzw. efektem blizn, "bliznowaceniem przekonań". Pandemiczne lęki klientów to nie jest czynnik sprzyjający przychodom restauracji i nawet bez lockdownu lokale gastronomiczne mogłyby stanąć na krawędzi bankructwa.
Rygorystyczne regulacje prawne mające na celu ograniczenie bezpośrednich kontaktów społecznych i zgromadzeń łączą się nieuchronnie z wyłączaniem funkcjonowania przedsiębiorstw wielu branż, w tym przede wszystkim tych, w których kontakty takie stanowiły istotę biznesu: turystyka, hotelarstwo, gastronomia, usługi kosmetyczne, fryzjerskie, teatry, kina i innych. Tym samym po raz pierwszy w historii gospodarki, rządy prawie wszystkich dotkniętych pandemią krajów mechanicznie wyłączyły całe branże z funkcjonowania w gospodarce, a zarazem kooperantów, wielu grup pracowników i innych interesariuszy.
PAP: A co z przedsiębiorcami i pracownikami, którym taka sytuacja nie daje pola do manewru?
E.M.: Zamykanie np. hoteli nie oznacza, że recepcjoniści przestali być potrzebni. Nie brakuje dowodów, że są potrzebni w innych branżach. Wskazuje na to m.in. długi czas oczekiwania na połączenie telefoniczne z przychodniami, szpitalami, czy sanepidem. Personel hotelowy można przynajmniej czasowo angażować w innych branżach, wspierając np. właśnie recepcje placówek ochrony zdrowia.
W tym przypadku docieramy do istoty problemu – pandemia i związane z nią zamieszanie w ekonomii katalizuje problemy, o których mówi się od lat. W tym przypadku chodzi o przebranżowienie, które może spotkać każdego z nas kilka razy w życiu. Na to nakłada się kwestia automatyzacji i robotyzacji, która po raz kolejny wywróci rynek pracy do góry nogami.
Oczywiście tego typu zmiany powinny być wspierane przez władze, aby zarówno pracownicy, jak i pracodawcy przeszli ten proces bez głębokich turbulencji. Warto wykorzystać tu doświadczenia niektórych krajów, zwłaszcza skandynawskich, gdzie istnieją efektywne, wspierane przez państwo programy zawodowego przebranżawiania pracowników. Jest to istotne tym bardziej, że automatyzacja i robotyzacja wspiera innowacyjność biznesu, ale likwiduje miejsca pracy, a niekiedy nawet całe zawody, czy branże. Czy masowe użytkowanie robotów stworzy w ramach rekompensaty stworzy odpowiednią liczbę miejsc pracy, np. dla serwisantów, czy programistów, to pokaże czas, na razie pandemia i wywołane nią następstwa to tylko przedsmak tego, co może nas czekać na rynku pracy.
PAP: Czy pomoc państwa, jaką obserwujemy, jest adekwatna do skali problemu?
E.M.: Władze państwowe w taki sposób powinny interweniować w życie gospodarcze, aby wprowadzane regulacje i programy sprzyjały trwałości rozwoju społeczno-gospodarczego, a nie tylko wspierały sam wzrost gospodarczy. Trwały bowiem rozwój społeczno-gospodarczy to taki, w którym wzrostowi gospodarczemu towarzyszy postęp społeczny i ekologiczny, co warunkuje poprawę jakości życia ludzi. Jeżeli jakaś aktywność gospodarcza doprowadza do tego, że powietrze, którym wszyscy oddychamy, jest gorszej jakości, to ekologiczny szkodnik powinien ponieść tego konsekwencje, powinien za to zapłacić, tym bardziej, że chorzy i tak po pomoc zdrowotną przeważnie przychodzą do państwa.
Rozwój społeczno-gospodarczy ma zatem trzy filary: ekonomiczny, społeczny i ekologiczny. Jeśli kładziemy nacisk tylko na pierwszy filar i dbamy wyłącznie o wzrost gospodarczy, to jest to dziki wzrost gospodarczy, skutkujący degradacją społeczną i ekologiczną. Wspomniany przykład robotyzacji i rynku pracy pokazuje, że efekty pozytywne dla jednego filaru, mogą mieć opłakane skutki dla drugiego, a jego wpływ na trzeci możemy dopiero poznać.
Państwo powinno więc dbać o dobro publiczne, czyli dobro wspólne. Jest nim m.in. klimat, czyste powietrze, czy zdrowie publiczne. Sfera dóbr publicznych finansowana jest głównie z podatków. Polska na tle wielu innych krajów, w tym strefy euro, jest w relatywnie dobrej sytuacji, jeśli chodzi o poziom zadłużenia publicznego. Ma to istotne znaczenie, zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych. W takich sytuacjach właśnie państwo powinno reagować i pomóc biznesowi. To bowiem leży w interesie zarówno państwa jak i w interesie społecznym. Pomoc taka bowiem może służyć ochronie miejsc pracy, a także przyszłych wpływów budżetowych, jeśli firma przetrwa. Ale też państwo nie może przejmować produkcji np. maseczek, czy wyręczać przedsiębiorców w prowadzeniu firm. Zwłaszcza, że ekonomicznym stratom stosunkowo łatwiej stawić czoła, aniżeli pozaekonomicznym następstwom kryzysu. Dotyczy to np. skutków psychologicznych, edukacyjnych i innych. Są to z reguły długofalowe, wielowymiarowe następstwa, wpływające m.in. na fundamentalne relacje międzyludzkie, kształt rodzin, życiowe - w tym zawodowe - perspektywy ludzi, czy nawet na ład przestrzenny kraju. (PAP)
Autor: Piotr Gozdowski