Wtargnięcie zwolenników prezydenta do Kongresu i ewakuacja parlamentarzystów stanowi bezprecedensowe wydarzenie w historii Stanów Zjednoczonych. Demonstrantom udało się wejść m.in. do sali obrad Izby Reprezentantów oraz biura szefowej tej izby Nancy Pelosi. Zdjęcia przechadzających się po korytarzach Kongresu sympatyków Trumpa z flagami Konfederacji oraz bronią obiegły zszokowany świat.
W gmachu Kongresu, w którym trwało posiedzenie zatwierdzające głosowanie Kolegium Elektorów, wybito w środę część okien oraz zdemolowano drzwi. Stacja NBC podała, że zmarła postrzelona w Kapitolu kobieta. Pojawiają się informacje o rannych policjantach oraz kilkunastu aresztowanych manifestantach.
Wieczorem czasu miejscowego tłum rozchodzi się, przed Kongresem jest kilkaset osób, część w paramilitarnym rynsztunku. Policja od czasu do czasu rozprasza demonstrantów granatami hukowymi.
"Lud przemówił, to będzie w podręcznikach do historii", "USA, USA", "Zatrzymać oszustwo" - słychać wśród idących Pennsylvania Avenue. O północy polskiego czasu w Waszyngtonie rozpoczęła się godzina policyjna; spokój na ulicach miasta egzekwować ma oprócz policji Gwardia Narodowa. Nad miastem lata policyjny śmigłowiec, w centrum słychać ciągły dźwięk syren pojazdów służb porządkowych.
Przy Kapitolu znaleziono materiały wybuchowe; policja je zabezpieczyła. Z powodów bezpieczeństwa ewakuowano także biuro Partii Demokratycznej w Waszyngtonie
Z obawy przed demonstrantami część dziennikarzy i kongresmenów chowała się w gmachu amerykańskiego parlamentu za szafkami. Niektórzy leżeli na podłodze. Demonstranci robili sobie zdjęcia z posągami oraz obrazami w parlamencie.
Większość parlamentarzystów chce wznowić posiedzenie w środę i dokończyć proces zatwierdzania głosów Kolegium Elektorów w wyborach prezydenckich z 3 listopada 2020 r. - informuje stacja telewizyjna MSNBC. Demonstrujący uważają, że wybory, które wygrał Demokrata Joe Biden, zostały sfałszowane.
W tej chwili nasza demokracja jest atakowana w sposób niemający precedensu - oświadczył w telewizyjnym wystąpieniu prezydent elekt. "Nigdy niczego takiego nie widziano we współczesnych czasach" - ocenił. Jak zauważył, sceny chaosu na Kapitolu nie odzwierciedlają Ameryki i tego, kim Amerykanie są. "Pokazują niewielką grupę ekstremistów. (...) Musi się to skończyć. Teraz" - oświadczył. Wezwał przy tym prezydenta Donalda Trumpa, by w telewizji zażądał zakończenia tego oblężenia.
W późniejszym nagraniu na Twitterze Trump wezwał demonstrantów do pokojowego rozejścia się do domów. Oświadczył jednocześnie, że "wybory nam skradziono".
Wcześniej sprzed Białego Domu mówił, że "nigdy się nie poddamy i nigdy nie ustąpimy" i wzywał do marszu w kierunku Kongresu.
Atak na Kapitol nie będzie tolerowany, osobom w to zaangażowanym będą stawiane zarzuty; przemoc i niszczenie muszą się zakończyć - napisał na Twitterze wiceprezydent USA Mike Pence.
Wcześniej polityk z Indiany podkreślił w oświadczeniu, że uważa, że nie może jednoosobowo decydować o zaakceptowaniu lub odrzuceniu głosów elektorów. Tego drugiego oczekiwał od niego Trump. Prezydent krytykował później postawę swojego zastępcy, oceniając, że Pence "nie miał odwagi zrobić tego, co należało zrobić, aby chronić nasz kraj i naszą konstytucję".
Media w USA zgodnie piszą o historycznym chaosie, obrazkach jak z wojny i oceniają, że to jeden z najtrudniejszych momentów dla amerykańskiej demokracji. Trwa również dyskusja, w jaki sposób demonstrantom udało się wejść do Kongresu.
Z Waszyngtonu Mateusz Obremski (PAP)