"Na razie nie da się porównać popytu z zainteresowaniem sprzed pandemii, ale jedno już wiemy – na pewno strach klientów jest mniejszy niż w czerwcu" – twierdzi, cytowany przez "DGP", Tomasz Napiórkowski, założyciel Polskiej Federacji Fitness, która zainicjowała akcję otwierania lokali od początku lutego.
Jak pisze dziennik, żeby zabezpieczyć się przed negatywnymi konsekwencjami kontroli sanepidu, firmy najczęściej zapisują klientów na kurs – np. przygotowujący do pracy w roli trenera personalnego. Są i takie siłownie, które obchodzą rozporządzenie, wydając licencje związków sportowych, np. Polskiego Związku Przeciągania Liny. Koszty? Od 10 do 40 zł, czyli mniej więcej jednorazowe wejście do klubu.
Jak czytamy, wielu właścicieli przyznaje, iż otworzyło się już w styczniu, a nawet grudniu, po konferencji rządu zapowiadającej dalsze zamrożenie. "Taką decyzję, jako pierwsi podjęli ci, którym nie przysługiwała pomoc ze strony państwa bądź koszty utrzymania ich lokalu znacznie przewyższały otrzymaną wcześniej pomoc. Dla nich akcja przekłada się jednak na rosnące zainteresowanie klientów" - czytamy.
Dziennik podkreśla, że samo otwarcie nie oznacza jednak zakończenia walki z obostrzeniami. "Teraz branża koncentruje się na wyegzekwowaniu odszkodowań – według jej szacunków - straty z tytułu lockdownów sięgają nawet 4,5 mld zł. Jeśli senacki projekt tzw. ustawy odszkodowawczej nie wejdzie w życie, to zapowiada pozwy – najpierw zbiorowy ws. nielegalności obostrzeń, a później indywidualne w kwestii odszkodowań od Skarbu Państwa" - napisano.
"DGP" przekazało, że we wtorek "kancelaria LWW Łyszyk Wesołowski i Wspólnicy przekazała w KPRM w imieniu części klubów przedsądowe wezwania do Skarbu Państwa o odmrożenie branży i wypłatę odszkodowań". (PAP)
io/