PAP: Dokładnie rok od pojawienia się w Polsce pandemii koronawirusa, w międzynarodowym czasopiśmie naukowym "The International Journal of Infectious Diseases" opublikowano wyniki pierwszego w Polsce projektu badawczego dotyczącego leczenia chorych na COVID-19 osoczem ozdrowieńców. Projekt ten przeprowadzono w Centralnym Szpitalu Klinicznym MSWiA Warszawie. Jak do tego doszło?
Prof. Grażyna Rydzewska: Był początek pandemii, nasz szpital jako jeden z pierwszych w kraju przekształcono w jednoimienny, na co nie do końca mieliśmy wpływ. Sama jestem gastroenterologiem i nigdy nie badałam osocza, ale kiedy do naszego oddziału zaczęło przybywać coraz więcej pacjentów z ciężkim przebiegiem COVID-19, zebraliśmy się z kolegami i zrobiliśmy burzę mózgów. Zastanawialiśmy się, co właściwie możemy zrobić, bo przecież było trzeba leczyć. Do dziś nie ma żadnych leków na koronawirusa, a wtedy tym bardziej nie było wiadomo, jak postępować. Trochę więc poczytaliśmy. Pomyśleliśmy. I padła konkluzja - znamy przecież zasadność immunizacji biernej, czyli podawania pacjentom przeciwciał, aby pomóc im przetrwać chorobę. Zwłaszcza tym, którzy sami ich nie wytwarzają. I tak zaczęliśmy działać.
PAP: Ile było czasu na przygotowanie projektu?
Prof. G. R.: W połowie marca zostaliśmy przekształceni w szpital jednoimienny. Dwa tygodnie później, na początku kwietnia przygotowaliśmy projekt leczenia osoczem. Weszło do niego dwóch moich kolegów z kliniki oraz jedenastu ordynatorów z całego szpitala CSK MSWiA. Chodziło o to, by nie był to projekt realizowany wyłącznie w jednej klinice, tylko by mogli do niego wejść różni pacjenci, leczeni w całym szpitalu.
PAP: Jak reagowali pacjenci na eksperymentalne metody leczenia?
Prof. G. R.: Z biorcami, czyli z osobami, którym trzeba było podać osocze, nie było problemu. Mieliśmy ich na oddziałach naszego szpitala, a oni chcieli być leczeni i wyzdrowieć. A trzeba pamiętać, że jako szpital jednoimienny, centralizowano u nas wszystkie najcięższe przypadki COVID-19. Problemem natomiast stało się ustalenie procedury pobierania osocza. Mieliśmy szczęście, bo na terenie CSK MSWiA jest centrum krwiodawstwa, które wprawdzie jest odrębną jednostką, ale jego dyrektor zainteresowała się badaniem. I to właśnie ona przygotowała protokół, w jaki sposób mamy je przeprowadzić, ponieważ wówczas nie było jeszcze żadnych wytycznych dotyczących pobierania osocza od ozdrowieńców. Dopiero później wyszły zalecenia Konsultanta Krajowego w tej sprawie, ale nieco inne, niż nasze procedury, znacznie mniej ostrożne. My podeszliśmy do sprawy bardziej ostrożnie, bo pobieraliśmy osocze wyłącznie od mężczyzn.
PAP: Dlaczego?
Prof. G. R.: Dlatego że pobranie osocza od kobiet, szczególnie tych, które wcześniej rodziły, wiąże się ze zwiększonym ryzykiem powikłań w układzie oddechowym u biorców. Aby wykluczyć, od których kobiet możemy pobrać osocze, musielibyśmy przeprowadzać wcześniej bardzo szczegółowe badania, do których wtedy nie byliśmy przygotowani.
PAP: O jakiego rodzaju powikłaniach mówimy?
Prof. G. R.: Nazywa się to "Zespół TRALI". To rzadkie, ale bardzo niebezpieczne powikłanie. Może być nawet śmiertelne. Dlatego od razu całkowicie wykluczyliśmy kobiety w naszym projekcie, ponieważ trzeba by im było robić wcześniej badania pewnych przeciwciał, antygenów zgodności tkankowej, a my jako szpital nie byliśmy do tego przygotowani. Nigdy tego nie robiliśmy. Nasza stacja krwiodawstwa też nie. A chcieliśmy mieć osocze do leczenia "na już".
PAP: Do dziś kobiety są wykluczone jako dawcy osocza?
Prof. G. R.: Nie. Teraz już przyjmujemy kobiety. Nasze centrum krwiodawstwa działa nieco szerzej, ponieważ wiemy gdzie i jak mamy badać kobiety przed pobraniem od nich osocza. Mamy też umowy na badania. Ale wówczas był dopiero początek pandemii, nie było żadnych rekomendacji dotyczących pobierania osocza. Tworzyliśmy pierwszy w Polsce projekt tego typu i staraliśmy się tworzyć go na tyle ostrożnie, by nie generować większych problemów, niż sam koronawirus. Dlatego też działaliśmy zgodnie z rekomendacjami dotyczącymi dawców krwi. Wtedy też jeszcze definiowaliśmy ozdrowieńców na podstawie ujemnego testu. I tu bardzo pomogły nam media.
PAP: Wzrosła świadomość społeczna.
Prof. G. R.: Teraz to normalne, że w stacjach krwiodawstwa jest osocze. Ale na początku dwóch moich asystentów nieustane wisiało na telefonie. Wydzwaniali wszystkich pacjentów, długo z nimi rozmawiali i nakłaniali, by przyszli oddać osocze. Problem poległ na tym, że nie można pobrać osocza od osoby świeżo wychodzącej ze szpitala, tylko dopiero mniej więcej po dwóch - trzech tygodniach, ponieważ ozdrowieniec musi być zdrowy. A ludzie, jak to ludzie. Wychodzili ze szpitala i nie wracali. Bardzo pomogło nam nagłośnienie sprawy w mediach. Ludzie zyskali większą świadomość i sami zaczęli dowiadywać się, kiedy mogą przyjechać, by oddać osocze. Po jakimś czasie nawet udało się nam trochę tego osocza odłożyć i nasi pacjenci zaczęli regularnie je otrzymywać.
PAP: Jak przebiegało samo badanie?
Prof. G. R.: Do naszej grupy badawczej włączyliśmy 204 pacjentów. Użyliśmy metody statystycznego "matchowania", czyli dobierania grupy kontrolnej spośród wszystkich pacjentów naszego szpitala. Ta metoda pozwala osiągnąć podobne wyniki, jak w badaniu randomizowanym. Po dwóch miesiącach już przestaliśmy sprawdzać kliniczną skuteczność osocza, tylko normalnie zaczęliśmy leczyć nim naszych pacjentów.
PAP: Wyniki Państwa badania wykazały skuteczność leczenia osoczem?
Prof. G. R.: Wyniki naszego badania pokazały, że leczenie osoczem ozdrowieńców ma korzystne działanie u wybranych grup pacjentów; tj. u pacjentów obciążonych chorobami współistniejącymi, szczególnie kardiologicznymi i nowotworowymi, a także, że lek musi być podany jak najwcześniej. I takie jest nasze przesłanie: jeżeli chcemy z dobrym efektem leczyć osoczem, to należy go podać jak najwcześniej i raczej pacjentom wysokiego ryzyka.
PAP: Niedawno opublikowano jednak argentyńskie badanie, które wykazało jednak nieskuteczność osocza w leczeniu COVID-19. Jak to wyjaśnić?
Prof. G. R.: Przyjrzeliśmy się wynikom tego badania i okazało się, że w grupie pacjentów badanych przez argentyńskich naukowców było jedynie 11 proc. chorób współistniejących, a u nas było ich aż 70 proc.
PAP: Czyli osocze jest skuteczne tylko u osób z chorobami współistniejącymi?
Prof. G. R.: Jeżeli podajemy osocze osobom bez obciążeń i dodatkowo podajemy je bardzo szybko, czyli w czasie, kiedy nie wiemy jeszcze, czy ci pacjenci będą ciężko przechodzić COVID-19, to jak sprawdzić wpływ osocza na ich śmiertelność? Przecież ci pacjenci nie umierają, tylko szybko zdrowieją i wracają do domu. Tak więc tamta grupa pacjentów, była to zupełnie inna grupa badanych, a co za tym idzie, te dwa badania są ze sobą nieporównywalne, ponieważ już na starcie śmiertelność tamtej grupy badanej była trzy razy niższa, niż naszej grupy. W argentyńskiej grupie kontrolnej śmiertelność pacjentów plasowała się na poziomie 11 proc. Tymczasem w naszym szpitalu sięgała ona aż 30 proc. Przypominam, że ze względu na profil naszego szpitala, mieliśmy bardzo dużo pacjentów z DPS-ów, osób starszych, schorowanych. I z naszego badania wynika, że u nich ten rodzaj leczenia działa.
PAP: Jak jest główna konkluzja Państwa pracy?
Prof. G. R.: Osocze działa najlepiej w grupie wysokiego ryzyka i musi być podane jak najszybciej. Im bardziej obciążony pacjent, tym szybciej pomaga. I im szybciej zostanie podane, tym lepiej. W naszym badaniu, w grupie osób bardzo ciężko chorych, obciążonych jednocześnie chorobami współistniejącymi, podawanie osocza ozdrowieńców wykazało prawie trzykrotne zmniejszenie śmiertelności, w porównaniu do osób nie leczonych osoczem.
PAP: Czy powstanie lek na COVID-19 opracowany na bazie osocza ozdrowieńców?
Prof. G. R.: Nie ulega wątpliwości, że pomimo szczepień, chorych na COVID-19 będzie nadal przybywać. Nasze badanie na pewno będzie mocnym głosem w dyskusji na temat stworzenia leku na bazie osocza, ponieważ opracowaliśmy procedurę takiego leczenia. Wiemy, jak to robić i udowodniliśmy skuteczność tej metody do tego stopnia, że w chwili obecnej podawanie osocza pacjentom naszego szpitala, to już rutynowa praktyka. Natomiast tworzeniem leku zajmują się już koncerny farmaceutyczne, nie szpitale. Problem polega jednak na tym, że do produkcji leku na dużą skalę wymagane są odpowiednie procedury. Natomiast w czasie pandemii niestety nie robi się badań na dużej grupie, ponieważ liczą się szybkie efekty, a w przypadku leczenia osoczem przydałyby się duże randomizowane badania na grupie około 2-3 tys. osób. Nasze badania dopiero po roku od początku pandemii dały światełko w tunelu.
PAP: Potrzebujmy kolejnego roku na produkcję leku?
Prof. G. R.: Nadzieją napawa lubelska firma farmaceutyczna, która już wcześniej zajmowała się produkcją immunoglobuliny i faktycznie jest bliska opracowania leku na COVID-19 opartego na osoczu ozdrowieńców. Niestety na razie wyłącznie do badań klinicznych. Dopiero kończą się badania trzeciej fazy, firma musi pokazać bezpieczeństwo i skuteczność leku, a potem dopiero zarejestrować produkt. Trochę późno. Ale i tak dobrze, że w ogóle jest. My tymczasem podajemy naszym pacjentom takie same przeciwciała, tylko w postaci infuzji osoczem, ponieważ nie ma czasu na opracowywanie leku.
PAP: W czym lepszy jest lek od infuzji?
Prof. G. R.: Gdy mamy pełną dawkę przeciwciał we fiolce, nie uzależniamy ich od grupy krwi. A my niestety musimy dobierać osocze pod względem zgodności z grupą krwi pacjenta, co niejednokrotnie stanowiło już kłopot. Znacznie trudniej jest leczyć osoczem niż mieć lek opracowany na jego bazie – nie ulega wątpliwości.
PAP: Jaka jest obecnie sytuacja z oddawaniem osocza?
Prof. G. R.: Jeśli chodzi o osocze, to w chwili obecnej ono w stacjach krwiodawstwa jest. Mimo że teraz nie ma już takiej akcji medialnej, to jednak ludziom zapadło w pamięć, że trzeba przyjść i oddać osocze. Wiedzą już też, że oddanie osocza jest bezpieczne, pobiera się je metodą plazmaferezy. Jeden pacjent, oddając bezpieczną ilość 600 ml osocza, daje lek aż trzem osobom, ponieważ chorym podajemy dawkę 200 ml. Ponadto, jeden pacjent może oddawać osocze nawet kilka razy.
PAP: Jak długo ozdrowieniec ma przeciwciała i może być dawcą osocza?
Prof. G. R.: Właśnie tego nie wie nikt. Nasza wiedza ciągle się zmienia i jest to przedmiotem naszych kolejnych badań. Obecnie działamy tak, że kiedy minie kilka miesięcy od wyzdrowienia, po prostu robimy badania, by sprawdzić, czy pacjent ma przeciwciała. Aktywnie monitorujemy naszych pacjentów i badamy ich co dwa miesiące. Wyniki pokazują, że ponad 90 proc. naszych pacjentów po prawie roku od wyzdrowienia nadal ma przeciwciała. Dlatego nieustannie apelujemy, by oddawać osocze. To lek na COVID-19, którego jeszcze długo będziemy potrzebować, bo nawet jeśli zdusimy pandemię, to nie wyeliminujemy z naszego życia koronawirusa. (PAP)
Rozmawiała: Daria Kania