Polska Agencja Prasowa: Trzydzieści lat temu, przy niemal zupełnym braku środków, rozpoczynał się proces likwidowania białych plam w polskiej historii. Dekadę później nastąpił przełomowy moment otwarcia archiwów bezpieki. Czy polscy historycy dobrze wykorzystali ten czas?
Dr Robert Spałek: Postaram się spojrzeć na to zagadnienie z optymizmem. Na wstępie zaznaczę, że jestem „tradycyjnym historykiem”, zajmującym się historią polityczną, skupiam się na wydarzeniach i ich interpretacjach. Z tej perspektywy muszę stwierdzić, że te trzydzieści lat zostało wykorzystane co najmniej dobrze. Całą historię Polski Ludowej napisano na nowo, w praktyce „od zera”. Niezależnie od dzisiejszego niedosytu, poczucia braków na wielu polach badawczych, musimy pamiętać, jaki był punkt wyjścia. Przed 1989 r. mieliśmy do czynienia z opisem PRL dokonanym przez historiografię PRL, a więc z pracami po części zakłamanymi, wręcz nienaukowymi. Z kolei literatura emigracyjna i drugi obieg oferowały bibliotekę cenną, ale skromną w stosunku do zapotrzebowania. Dokonała się więc skokowa zmiana. Najlepiej tę przemianę widać w zagospodarowaniu dwóch kwestii – historii sfer rządzących PRL i podziemia antykomunistycznego. W 2000 r. nasza wiedza na temat tego drugiego była mikroskopijna.
PAP: Czy skok ten nie był zbyt gwałtowny i nie przełożył się negatywnie na jakość tych prac naukowych?
Dr Robert Spałek: To jeden z kosztów tego procesu. Wydaje się, że proporcja dobrych i złych prac na temat najnowszej historii Polski jest zadowalająca. Niektórzy żartują, że dziś mamy więcej pisarzy niż czytelników. Dotyczy to jednak nie tylko historii. Problemem jest nie tylko „jakość merytoryczna”, ale także „jakość formy”. Monografie naukowe powinny być moim zdaniem, jeśli to tylko możliwe, „literaturą naukową”. Tymczasem często pisane są źle, pojawiają się w nich wewnętrzne błędy logiczne, problemem jest nieprzejrzysta narracja. Autorzy nie zawsze mają ochotę wyjaśnić czytelnikom zawiłości pojawiające się w ich wywodach. Czasem mam wrażenie, że to przejaw naukowej wyższości.
Zarzut publikowania zbyt wielu monografii można odeprzeć, dostrzegając to, że są one oparte na nowych źródłach. Nawet jeśli nie są najlepiej napisane, to przynajmniej historyk wynosi z nich korzyść, jaką jest pośredni dostęp do ciekawych źródeł.
PAP: Przed dwiema dekadami często pojawiała się opinia, że „nie można patrzeć na historię przez pryzmat ubeckich teczek”. Czy dziś można powiedzieć, że był to argument chybiony?
Dr Robert Spałek: Gdyby rzeczywiście patrzono na historię tylko przez pryzmat ubeckich teczek, byłby to błąd. Co ciekawe, takie przecież były początkowo teoretyczne wymagania stawiane historykom zatrudnionym w IPN. Naszym zadaniem miało być dostarczanie wiedzy szczegółowej pochodzącej z archiwów tajnych służb. IPN w założeniu miał stać się odpowiednikiem dzisiejszego Wojskowego Biura Historycznego, które zajmuje się badaniem dziejów sił zbrojnych. Celem IPN miało być zgłębianie historii bezpieki i dokonanych przez nią represji. To sami historycy IPN poszli dalej i rozpoczęli eksplorację innych tematów, nie tylko szeroko pojętej historii politycznej, historii PZPR, ale również chociażby zagadnień społecznych.
Kilka lat temu opublikowałem monografię dotyczącą wzajemnych walk wewnętrznych, toczonych przez liderów komunistycznych w powojennej Polsce. Pisałem o sprawach, o których czasem nie miały pojęcia nawet rodziny bohaterów tej książki. Miałem więc nadzieję na reakcję kilku środowisk, które w naturalny, niemal automatyczny sposób powinny być zainteresowane tym zagadnieniem. Niestety odpowiedzią była często cisza. Wydaje mi się, że wielu ludzi jest zainteresowanych w ciągłym mówieniu tego samego, bez brania pod uwagę postępu wiedzy.
Odpowiedzi na wiele fundamentalnych pytań już znamy, ale są one ignorowane. Część opinii publicznej, a nawet i historyków odmawia przyjęcia faktów. Niektórzy uważają, że dochodzenie do jednoznacznych, zero-jedynkowych wniosków sprzeciwia się akademickiej wizji uprawiania historii, inni przyjmują strategię ignorowania nowych faktów i ich interpretacji z przyczyn światopoglądowo-politycznych. Proszę zauważyć, jak wiele fundamentalnych odpowiedzi padło choćby na pytania dotyczące życiorysów Wojciecha Jaruzelskiego czy Lecha Wałęsy, ale niektóre osoby z jakimś uporem godnym lepszej sprawy nie chcą przyswoić sobie nowej wiedzy i włączyć jej do własnych narracji. Oczywiste jest także to, że po 1944 r. na ziemiach polskich nie toczyła się żadna „wojna domowa”, tylko doszło tu do wprowadzenia krwawą przemocą systemu politycznego, który w polskim społeczeństwie początkowo miał śladowe oparcie. Gdzie tu wojna domowa, skoro pierwotnie to nie był konflikt polsko-polski, tylko sowiecko-polski? Nie jest to zatem kwestia interpretacji, ale faktów.
Zwracam uwagę, że odmowa przyjmowania wiedzy jest mechanizmem obronnym uruchamianym po różnych stronach podziałów polityczno-ideowych. Jedna grupa historyków i czytelników potrafi odrzucać ustalenia dotyczące ważnej roli zbrojnego podziemia niepodległościowego, druga nie chce dostrzec, że dla milionów Polaków PRL była prawdziwą ojczyzną, nie wszyscy czuli, że są „pod sowieckim butem”, co wcale automatycznie nie oznacza, że byli koniunkturalistami, jak i że komunista to koniecznie zdrajca.
Archiwa resortu bezpieczeństwa są tak samo niezbędne do badań nad PRL, jak archiwa partyjne czy wojskowe. Niektórych krytyków IPN nie da się niestety do tego przekonać. Sam spotykam się czasem z zarzutami, że opieram swoje badania na wiedzy wywodzonej z protokołów przesłuchań prowadzonych przez katów bezpieki. Tymczasem historyk umiejętnie analizujący setki tego typu źródeł ze śledztw stalinowskich – to oczywiste, że częściowo zakłamanych – jest w stanie wychwycić fingowane wątki, np. nakładając na siebie kolejne wersje zeznań aresztowanego, i opierając się na zawodowym doświadczeniu odtworzyć obraz przeszłości zbliżający nas do prawdy.
PAP: Czasami mówi się, że polscy historycy nie potrafią pisać biografii i syntez, które są dobrym sposobem na przyciąganie czytelników.
Dr Robert Spałek: Trzeba pamiętać, że napisanie bogatej źródłowo biografii naukowej to przedsięwzięcie mogące zająć nawet dekadę. Historyk musi zapoznać się z tłem polityczno-społecznym całego okresu życia bohatera, to jest nieraz kilka małych „epok historycznych”; trzeba zrozumieć i poznać nie tylko głównego aktora dramatu, ale życiorysy i poglądy wielu postaci drugiego planu. Prace typu przyczynkarskiego pochłaniają znacznie mniej sił. Z tym że ja nie jestem ich krytykiem. Często wydają się nieistotne z punktu widzenia „wielkiej historii”, natomiast mogą być ważne z punktu widzenia historii lokalnej i zapotrzebowania małych wspólnot.
Do niedawna popularna była opinia, że brakuje biografii decydentów PRL, w tym –pierwszych sekretarzy PZPR. Ale to już raczej przeszłość. W ostatnich latach ukazały się przecież ważne, profesjonalnie udokumentowane prace dotyczące kluczowych postaci ówczesnego życia politycznego – Gomułki, Bieruta, Bermana, Cyrankiewicza, Zambrowskiego, Jaruzelskiego, Kiszczaka, Zawadzkiego, Borejszy; także pomniejszych jak choćby Witolda Kolskiego czy Leonarda Borkowicza. Nieco przekornie mówiąc, biografii samego Gomułki napisano do dziś, wliczając w to okres PRL, bodaj czternaście, a Bieruta siedem. Te starsze prace oczywiście w większości nie są zadowalające, część ma charakter stricte propagandowy, ale po przeczytaniu nowych i starych biografii nie da się powiedzieć, że nadal wiemy o tych ludziach niewiele.
Co cieszy, niebawem kolekcja biografii sekretarzy PZPR powiększy się o książkę poświęconą Mieczysławowi F. Rakowskiemu. Oczywiście polscy politycy – już nie ważne, czy komuniści, czy demokraci – to nie są postaci rangi Stalina czy Churchilla, dlatego ci dwaj co kilka lat będą opisywani w kolejnych biografiach popularnych i naukowych. Nimi po prostu interesuje się cały świat, a nasza historia to nisza, która interesuje głównie nas. Z punktu widzenia międzynarodowego rynku historycznego nasza przeszłość powojenna jest tylko elementem historii imperium sowieckiego.
PAP: W publicystyce pojawia się założenie, że o dziejach PRL obiektywnie będą potrafili pisać przedstawiciele tylko tych pokoleń, które nie mają doświadczeń biograficznych związanych z tą epoką w dziejach Polski. Czy dostrzega pan doktor, że pragnienie otwierania nowych obszarów badawczych i refleksja historyków urodzonych w latach osiemdziesiątych XX wieku różni się od interpretacji starszego pokolenia badaczy?
Dr Robert Spałek: Być może narażę się młodszemu pokoleniu, ale uważam, że starsi historycy na ogół potrafią pisać w sposób ciekawszy i głębszy, zarazem chyba bardziej zachowawczy, a więc interpretując rzecz pozytywniej – ich pióro jest roztropniejsze. To zrozumiałe, inaczej piszą debiutanci, a inaczej nestorzy, wpływ na ważenie ich racji mają niekiedy osobiste powiązania i sentymenty środowiskowe, intymne przeżycia, niekiedy traumy i wynikające z tego zahamowania. Nikt ze starszego pokolenia nie napisałby przecież biografii Lecha Wałęsy, tak jak zrobił to przed dekadą Paweł Zyzak. W zarówno dobrym, jak i złym tego wydarzenia znaczeniu. Nikt wiekowy nie poważyłby się na obsesyjne niekiedy interpretacje łączące w sobie odwagę, brawurę i obcesowość. Ale była to przecież bardzo ciekawa praca, wbrew obiegowej opinii znakomicie udokumentowana, tyle że napisana pod tezę, co jednak wcale nie umniejszało jej znaczenia faktograficznego. W ogólnym oburzeniu nad samymi faktami wynikającymi z tej książki niestety mało kto już się publicznie pochylał, bo została ona zakrzyczana.
Wszystko to nie zmienia mojego poglądu, dość banalnego, że młody historyk nie potrzebuje pisać brawurowo, by zyskać uznanie swojego cechu i publiczności, bo może napisać bardzo dobrą monografię, przyjazną w lekturze, zdecydowaną w interpretacjach, a jednak wyważoną. Takie właśnie są liczne książki Patryka Pleskota czy ostatnia monografia Przemysława Gasztolda „Towarzysze z betonu”.
Przy okazji, ponieważ sam badam historię komunizmu w Polsce, przydatne są dla mnie prace wydawane jeszcze w PRL, a pisane przez tzw. historyków partyjnych, w większości dziś już nieżyjących. Są to książki pełne przekłamań, nasycone propagandowymi interpretacjami, a jednak ich autorzy mieli atut niedostępny nikomu innemu. Nie tylko pierwsi wchodzili do archiwów PZPR, ale przede wszystkim informacje tam zdobyte łączyli z własną, czasem sporą wiedzą pozaźródłową. Z autopsji znali historię komunizmu i komunistów w Polsce, należeli do opisywanego przez siebie środowiska. Dlatego ich książki, dziś na pozór nieprzydatne naukowcom, zawierają w sobie pojedyncze informacje nie do przecenienia, bo nie do znalezienia nigdzie indziej.
PAP: Czy „profesjonalni historycy” rzeczywiście zazdroszczą publicystom historycznym ich wielkiej popularności i umiejętności rozpalania gorących sporów?
Dr Robert Spałek: Naukowcy nie powinni się ścigać z publicystami, ale uważam, że w dużo większym stopniu mogliby podpatrywać dobre strony publicystyki i wykorzystywać je także w niektórych pracach naukowych. Publicyści są otwarci na czytelników, szanują ich możliwości poznawcze. Sam zdaję sobie sprawę z pewnej elitarności nauki, bardzo cenię ten jej aspekt, ale jednocześnie uważam, że monografie i wykłady historyczne częściej powinny mieć przystępniejszą formę. Naukowcy potrafią bowiem używać hermetycznego języka bez uzasadnionej merytorycznie potrzeby albo pisać tak, jakby całe tło, konteksty, nazwy własne czy skrótowce były wiedzą powszechną, gdy tymczasem wiadomo, że tak nie jest. Źle rozumiana elitarność języka naukowego przybiera wręcz pretensjonalne formy. O prostych sprawach warto mówić prosto. Historia nie jest wiedzą tajemną ani nauką ścisłą, więc nie powinna być nacechowana przesadną hermetycznością. Szacunek publicystów wobec ich czytelników jest oczywiście nacechowany motywami komercyjnymi, ale ich motywacje to sprawa drugorzędna. Kluczem jest zrozumienie wagi komunikacji między czytelnikiem a autorem.
Największą zaletą współczesnej publicystyki historycznej w Polsce jest zwiększanie zainteresowania historią. Nie powinno to przesłaniać jej wad. W tym kontekście od dziesięciu lat bardzo uważnie przyglądam się recepcji publicystyki historycznej w internecie. Widzę, że książki rozpalające emocje zbyt często uznawane są za „jedyną prawdę” i brane są bardzo serio. Czytelnicy po zapoznaniu się z interpretacjami Piotra Zychowicza i Rafała Ziemkiewicza – czyli cenionych przeze mnie pisarzy i popularyzatorów alternatywnych wersji przeszłości – mają wdrukowany w głowę obraz historii, który jest daleki od zobiektywizowanego, spokojnego namysłu, za to jest na tyle sensacyjny i na tyle spójny wewnętrznie, że człowiek otumaniony sprawnością przekazu, a nieposiadający podstawowej wiedzy, da „się pokroić” za to, co u tych autorów przeczytał.
Zgrabnie „upichcona” karykatura przeszłości jest brana za rzeczywistość historyczną, za namysł ważniejszy od nauki i stawiana w dyskusjach internetowych jako argument rzeczowy. Zresztą coraz powszechniejszy wśród czytelników publicystyki pogląd głosi, że naukowcy to tchórze. Biorąc udział w takich polemikach, jestem oskarżany o brak odwagi i aparatu intelektualnego, niekompetencję. Wysunięcie argumentów naukowych, rzecz jasna czasem „zgranych”, jest równoznaczne z przegraną. Zwyciężają łatwe, fantastyczne i kategoryczne sądy. Mimo tych wszystkich wad publicystyki cieszę się z jej żywotności i polemik, które wywołuje, także wśród badaczy akademickich. Piotr Zychowicz książką „Pakt Ribbentrop-Beck. Czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki” wywołał wielki ferment.
PAP: W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, które były naznaczone epidemią, cała debata naukowa przeniosła się do internetu, a tym samym zaangażowała znacznie większe grono odbiorców. Jakie mogą być pozytywne skutki tego zwiększenia liczby uczestników?
Dr Robert Spałek: Powszechne przeniesienie debaty historycznej do internetu moim zdaniem jest porównywalne z przełomem 1989 r. i późniejszym zniesieniem cenzury. Internet to narzędzie pozbawione głównego ośrodka nadającego ton, narzucającego reguły dyskursu, czyli klarującego, co jest dobre, co złe. W wielkim skrócie i uproszczeniu mówiąc, do początku XXI wieku taki ton debaty o historii najnowszej narzucała „Gazeta Wyborcza”, a jej „pasem transmisyjnym” przekazującym „kaganek oświaty” w lud była ogromna rzesza inteligentów czytających ten dziennik i przyjmujących obowiązujące tam wykładnie za własne. Pod koniec 2000 r. zaczął funkcjonować Instytut Pamięci Narodowej, w praktyce pierwszy liczący się konkurent dotychczasowego monopolisty narracyjnego. Historycy IPN zaproponowali inne spojrzenie na polskie dzieje.
Kolejna zmiana w społecznym zainteresowaniu historią nastąpiła po otwarciu Muzeum Powstania Warszawskiego w 2004 r. Okazało się, że przeszłość może być modna, interesująca, że nie trzeba się jej wstydzić. Te dwie instytucje sprawiły, że duża część opinii publicznej, w tym młodzieży, zmieniła swój stosunek do przeszłości, zaczęła utożsamiać się z bohaterami polskiej historii. Trzecim przełomem stało się zaś wprowadzenie nowego święta państwowego, Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych – tym samym pojawił się nowy, oficjalnie zalegalizowany przez państwo paradygmat historyczny.
Do zasadniczej zmiany narracji o okresie powojennym doszło jednak za sprawą jeszcze innego „gracza”, czyli internetowych kanałów komunikacji – forów tematycznych, blogów historyczno-politycznych, telewizji internetowych na kanale YouTube oraz oczywiście mediów społecznościowych (Facebook, Twitter). Problemem internetowych dyskusji jest pomijanie w nich niuansów, nadinterpretowanie faktów i mylenie własnej pamięci z naukowym uprawianiem historii. Często wygrywa ten, kto głośniej krzyczy. To jednak jest przestrzeń do zagospodarowania przez historyków. Musimy włączyć się do tej krzykliwej dyskusji. Oddanie pola publicystom oraz „edukacji wzajemnej” będzie oznaczało, że odpowiedzi na pytania da ten, kto nie szczędzi epitetów, poszukuje spisków i sensacji. Przynależny badaczom dystans, sceptycyzm i intelektualna uczciwość nie powinny prowadzić do uchylania się od formułowania komunikatów i prostych przekazów internetowych. O obrazie przeszłości bowiem dziś decyduje YouTube, Facebook i Twitter, gdzie historia nie służy poznaniu, lecz jest rozrywką. Ale potem okazuje się, że ludzie tę rozrywkę biorą za jedyną wartą zapamiętania prawdę o przeszłości. To jest pole gry, a nawet walki o umysły i postawy przyszłych pokoleń.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
mmi/