Polska Agencja Prasowa: 23 sierpnia 1939 r. Polska znalazła się w kleszczach między Hitlerem a Stalinem. Czy możliwe jest zarysowanie „prawdopodobnego” scenariusza, w którym tego dnia na Kremlu lub w Kancelarii Rzeszy podpisywane byłoby porozumienie Polski z jednym z tych mocarstw totalitarnych?
Prof. Mariusz Wołos: Historyk nie powinien się zajmować rysowaniem „prawdopodobnych” scenariuszy. To po prostu gdybanie. Wybitny krakowski uczony prof. Henryk Wereszycki powtarzał, że badacze przeszłości mają dość problemów z interpretacją faktów, aby jeszcze zajmować się gdybaniem czy tzw. historią kontrfaktyczną. Rozumiem jednak pana intencję i odpowiem na postawione pytanie. Odpowiedź brzmi – nie! Powód jest prosty. Za takowe porozumienie trzeba by zapłacić co najmniej utratą integralności terytorialnej, a najpewniej również utratą suwerenności i podmiotowości, co skutecznie godziłoby w niepodległość. Zarówno Niemcy, niezależnie od tego czy mówimy o czasach Republiki Weimarskiej, czy o Trzeciej Rzeszy, jak i Związek Sowiecki były państwami o tendencjach rewizjonistycznych, lepiej lub gorzej ukrywanych.
Możemy się spierać o to, jakimi metodami Berlin i Moskwa chciały osiągnąć swoje rewizjonistyczne cele, ale za wspomniane w pytaniu porozumienie z jednym z obu wielkich sąsiadów II Rzeczypospolitej należałoby zapłacić określoną cenę – albo cesją terytorialną, albo obietnicą takowej cesji, co w gruncie rzeczy niewiele zmienia. Od początku międzywojnia w politycznym myśleniu elit niemieckich Wolne Miasto Gdańsk, słynny „korytarz”, czyli województwo pomorskie, prowincja poznańska, czyli Wielkopolska i Kujawy Zachodnie, a także Górny Śląsk traktowano jako ziemie niemieckie. Nieprzypadkowo włączono je do Rzeszy zaraz po pokonaniu Polski w 1939 r.
Sowieci z kolei nawet w trakcie negocjacji traktatu ryskiego uważali „Zachodnią Białoruś” i „Zachodnią Ukrainę” za ziemie okupowane czasowo przez Polskę, a w gruncie rzeczy przynależne do Związku Sowieckiego jako część składowa byłego Imperium Rosyjskiego zamieszkiwana w większości przez Białorusinów i Ukraińców związanych z Rosjanami bliskim pokrewieństwem i wielowiekową tradycją. Tak w Berlinie, jak i w Moskwie czekano cierpliwie, choć bynajmniej niebiernie, na nadejście chwili, kiedy będzie można upomnieć się o swoje, bo tak właśnie traktowano wymienione przeze mnie wyżej terytoria. W Warszawie dobrze o tym wiedziano, a to z kolei musiało determinować działania polskie na arenie międzynarodowej.
PAP: Czy czarny scenariusz z 23 sierpnia był brany pod uwagę przez polską dyplomację?
Prof. Marek Kornat: Scenariusz sojuszu Berlin-Moskwa przeciw odrodzonej Polsce był rozpatrywany w polskiej myśli politycznej wciąż na nowo – od czasu, kiedy doszedł do skutku układ w Rapallo (1922). Jednak przejęcie władzy przez Hitlera w Niemczech poważnie nadwątliło przekonanie polskich elit politycznych o możliwości takiego zagrożenia. Antysowietyzm jawił się naczelną doktryną niemieckiej polityki zagranicznej. Można powiedzieć, że jedynie rozmaici „dysydenci” od głównego nurtu polskiej myśli politycznej wypowiadali przypuszczenia o możliwym „odwróceniu przymierzy”. Publicznie uczynił to były dyplomata – usunięty ze służby zagranicznej przez Becka – Roman Knoll na początku 1939 r. Poufnie wypowiadali takie opinie niektórzy dyplomaci czynnej służby, co mamy poświadczone w źródłach. Należy tu wymieć przynajmniej dwóch – Juliusza Łukasiewicza (ambasadora w Moskwie i Paryżu) oraz Władysława Neumanna (posła w Oslo).
Marszałek Piłsudski uważał, że antypolski alians Niemiec i Sowietów jest dla nas wyrokiem śmierci, od którego nie można się ani uchylić, ani go udaremnić. Powiedział znane słowa – że wówczas pozostaje nam tylko bić się „o honor na Placu Saskim”. Chodziło tu o podkreślenie, że Polacy w tak tragicznej sytuacji mogą jedynie zdobyć się na zbrojną manifestację – aby wyrazić wolę obrony niepodległości, ale bez żadnych szans na powodzenie.
Ponieważ interesuje nas w szczególności tragiczny rok 1939 – warto pokusić się o kilka słów wskazujących, co zadecydowało o tym, że minister Beck zakładał bierność Związku Sowieckiego podczas polskiej kampanii obronnej przeciw Niemcom: (1) Uważał, że Polska dostała gwarancje mocarstw zachodnich, a więc Sowieci nie będą mieli interesu wchodzić w konflikt z koalicją (Polska + W. Brytania + Francja), nawet jeśli Polsce źle życzą; (2) Wejście do wojny europejskiej Sowietom się opłaca, ale nie na początku, tylko pod koniec, gdyż daje to sposobność wyczekiwania na obustronne wyczerpanie się stron wojujących; (3) Armia Czerwona – po zgładzeniu jej elity – nie przedstawia poważnej siły militarnej, w szczególności w realizacji zadań ofensywnych (notabene w przekonaniu o słuszności tej tezy zgodni byli wówczas Hitler, Beck i Chamberlain, co jest poświadczone źródłowo).
Z okresu 23 sierpnia-17 września 1939 r. nie mamy niemal w ogóle żadnych wypowiedzi Becka (pro foro interno, czyli poufnych, nieadresowanych do zagranicy) na temat znaczenia paktu Hitler-Stalin. Zarówno ambasador w Berlinie Lipski, jak i ambasador brytyjski w Warszawie Kennard poświadczają (niezależnie od siebie) jego wielki niepokój o los swego kraju. Niestety list ministra do marszałka Śmigłego z 11 września daje historykowi podstawę, aby przyjąć, że inwazji sowieckiej jednak nie brał on pod uwagę. Wszystko to prowadzi nas do stwierdzenia o wielkim paradoksie. Otóż Beck był głęboko przeświadczony o wrogości Sowietów – o ich zaborczych intencjach, ale jego kalkulacje wiodły go do przyjęcia za niemal pewne, że w pierwszym etapie wojny europejskiej (którym będzie kampania polska) można będzie liczyć na bierność wschodniego sąsiada.
PAP: Czy wśród polskich dyplomatów i w założeniach Piłsudskiego istniało przekonanie, że możliwe jest porozumienie z Rzeszą lub ZSRS, które wykraczałoby poza pakty o nieagresji?
Prof. Mariusz Wołos: Można pytaniem odpowiedzieć na pytanie – jeśli takowe przekonanie rzeczywiście by istniało, to dlaczego strona polska nie podjęła konsekwentnych prób jego realizacji? Wyjście poza pakty o nieagresji skutkowałoby tym, o czym mówiłem wcześniej. Takiemu założeniu przeczy koncepcja Związku Bałtyckiego, „okrągłego stołu”, Międzymorza, wreszcie polityka równowagi czy równych odległości. Przeczą mu również sojusze z Francją i Rumunią, które mimo rozmaitych perturbacji i turbulencji przetrwały od 1921 do 1939 r. Przeczy dążenie do sojuszu z Wielką Brytanią podpisanego tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Wymienione przeze mnie koncepcje i działania były realizowane zarówno przed, jak i po zamachu majowym 1926 r.
Należy na tę kwestię spojrzeć i od drugiej strony. Czy Republika Weimarska chciała porozumienia z Rzeczpospolitą, prowadząc z nią wojnę celną? Czy Niemcy hitlerowskie traktowały Polskę jako równorzędnego partnera, czy też jako potencjalnego, a zależnego od siebie satelitę? Czy Moskwa była w stanie przełamać niechęć do Polski widzianej jako forpoczta kapitalizmu i wrogiego bloku kierowanego jakoby najpierw przez Francję, a potem przez Wielką Brytanię? Każda próba podjęcia negocjacji czy nawet sondaże realizowane przez Polaków były na Kremlu traktowane z wyjątkową nieufnością i podejrzliwością, za którymi kryły się rzekomo jakoweś niecne zamiary. Ludzie tacy jak Stalin nie dowierzali nawet komunistom polskim, przecież całkowicie dyspozycyjnym i zależnym od Moskwy. Skończyło się to krwawą rozprawą z KPP w latach 1937–1938. Na obywateli sowieckich polskiej narodowości patrzono przez pryzmat szpiegomanii i piątej kolumny. To z kolei znalazło swój potworny wyraz w polskiej operacji NKWD, o której wciąż nie wiemy wszystkiego, aczkolwiek poszerzamy stan wiedzy. Warto też prześledzić losy Kościoła rzymskokatolickiego w Związku Sowieckim, tak kapłanów, jak i wiernych w niemałym stopniu narodowości polskiej, aby odpowiedzieć sobie na pytanie o stosunek elit bolszewickich do Polaków, nawet jeśli w tym ostatnim przypadku dochodziła walka z religią. Proszę z tej perspektywy spojrzeć na wykraczające poza pakt o nieagresji porozumienie polsko-sowieckie.
PAP: Część publicystów podważa znaczenie dokumentów dyplomacji i wskazuje na rolę nieoficjalnych kontaktów prowadzonych przez emisariuszy. Czy rzeczywiście są dowody, że tą drogą proponowano porozumienia z sąsiednimi mocarstwami?
Prof. Marek Kornat: Nie. Nic nie pozwala nam przyjąć, że nawet taktycznie marszałek Piłsudski (a za nim Beck) brali pod uwagę możliwość związania Polski porozumieniem sojuszniczym z Niemcami czy Sowietami. Takie sugestie polegają na nieporozumieniu. Układ sojuszniczy z Niemcami musiałby zwracać się przeciw Sowietom i analogicznie – pakt z bolszewickim państwem przeciw Niemcom. Piłsudski nie wypowiedział absolutnie nigdy ani jednego zdania, które pozwalałoby przypisać mu takie intencje. Mówiąc to, nie mam żadnych wątpliwości, że polski marszałek pragnął prowadzić odważną politykę manewru w stosunkach międzynarodowych, o ile oczywiście pozwala na to choćby chwilowa koniunktura. Taktyczne zbliżenie z Niemcami, aby przeczekać appeasement to wielka myśl Becka, zakorzeniona w koncepcjach Piłsudskiego.
Podobnie i taktyczne zbliżenie z Sowietami w obliczu groźby dyktatury czterech mocarstw (Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Włochy) w stosunkach międzynarodowych nie było mu obce. Ale zawsze bez zaciągania zobowiązań – przede wszystkim traktatowych. Przy okazji potrzebna jest jeszcze jedna refleksja. Otóż życie Piłsudskiego zostało przebadane dzień po dniu. O istnieniu jakichkolwiek jeszcze ukrytych, a doniosłych źródeł ilustrujących jego intencje pozwalam sobie wątpić.
PAP: Wielu historyków wytycza linię łączącą porozumienia z Rapallo i Locarno z paktem Ribbentrop-Mołotow. Czy można wskazać na ich „pokrewieństwo”?
Prof. Mariusz Wołos: Porozumienie rapalskie z kwietnia 1922 r., układy lokarneńskie z jesieni 1925 r. i pakt Ribbentrop-Mołotow z 1939 r. wpisywały się w długi proces demontażu porządku wersalskiego, ściślej zaś wersalsko-ryskiego. W tym ujęciu można je łączyć. Wydarzenia te wiele jednak dzieli. Zupełnie inne było położenie międzynarodowe i wewnętrzne Republiki Weimarskiej oraz Rosji Sowieckiej w 1922 r. niż 17 lat później. Z kolei iluzja Locarna wydawała się elitom francuskim, belgijskim czy brytyjskich doskonałym sposobem zabezpieczenia pokoju i wyciągnięciem ręki do pokonanych Niemiec w imię pojednania, spychającego na plan dalszy, a może wręcz w niebyt, dotychczasową wrogość. Do tego wszystkiego ani w Rapallo, ani w Locarno nie kreślono linii stref interesów, a tak na dobrą sprawę granic przyszłych okupacji. Było na to za wcześnie, a Niemcy i Sowiety miały dopiero przed sobą budowę potencjału militarnego, który to proces lepiej czy gorzej utrudniał system wersalski.
Tymczasem w sierpniu 1939 r. dyktatorzy Józef Stalin i Adolf Hitler byli o wiele bardziej pewni swej siły militarnej, a zarazem świadomi słabości i niezdecydowania przeciwników, co zdążyła już obnażyć cała polityka appeasementu z akcentem na Monachium. Konkludując, są zatem elementy łączące, ale i niemało jest różnic.
PAP: Czy przed 23 sierpnia można było zrobić więcej, stworzyć lepszą dla Polski „architekturę bezpieczeństwa”?
Prof. Marek Kornat: To pytanie jest tak bardzo zasadnicze, że wymagałoby osobnego wykładu, który byłby jeszcze jedną opowieścią o dylematach bezpieczeństwa II Rzeczypospolitej. We wszystkich swoich poszukiwaniach badawczych i dociekaniach nie nabyłem nigdy przekonania, że Polska mogła podjąć takie decyzje, które dałyby realne rozwiązanie jej problemów zagrożenia zewnętrznego. Oczywiście wyłączam w tym rozumowaniu kapitulację i podporządkowanie się czy to Niemcom, czy Sowietom. Każde z takich rozwiązań byłoby wyleczeniem choroby na drodze samobójstwa. Pacjent, owszem, przestałby chorować, bo by zmarł. Jako aliant Niemiec, Polska musiałaby służyć im jako pomocnik w wojnie o „przestrzeń do życia” w Europie Wschodniej, a w takim systemie niemieckiej dominacji miejsca dla niej nie było. Poddając się Sowietom – Polska nie tylko musiałaby zrezygnować z własnej polityki zagranicznej, ale też doświadczać u siebie (w życiu wewnętrznym) „dobrodziejstw leninizmu” (sformułowanie nieżyjącego już prof. Martina Malii). Myślę jednak, że mimo takiej, a nie innej rzeczywistości, warto stawiać sobie pytanie, czy po ostatecznym nieprzyjęciu żądań niemieckich (w marcu 1939) polska dyplomacja nie mogła czegoś zrobić więcej albo lepiej, aby wejść do narzuconej przez nieprzyjaciela wojny w lepszym położeniu. Na to pytanie odpowiadam negatywnie. Moim zdaniem, nie można było tragicznego położenia kraju poprawić.
Nawiązuję tu jednoznacznie do przemyśleń (będących dla mnie zawsze inspiracją) zmarłego przed czterema laty prof. Piotra Wandycza. Przychodzi mi do głowy jedynie taka myśl. Otóż uświadamiając sobie, że czeka nas cios w plecy od Sowietów – można było inaczej i lepiej przygotować ewakuację Rządu i Naczelnego Dowództwa z Warszawy, np. do Lwowa, aby uniknąć tragicznej wędrówki na rumuńskie „Przedmoście” – jak zresztą to proponował Beck (chociaż nie brał po uwagę – jak wszystko na to wskazuje – agresji sowieckiej). To jednak nie zmieniłoby wyniku kampanii obronnej. Tę musieliśmy przegrać. Inaczej stać się nie mogło – przy niemal całkowitej bezczynności militarnej aliantów.
Prof. Mariusz Wołos: W moim przekonaniu, jeśli Polska chciała zachować integralność terytorialną, niepodległość, suwerenność i podmiotowość przy nakreślonych wyżej dalekosiężnych planach Berlina i Moskwy stworzenie lepszej „architektury bezpieczeństwa” nie było możliwe. Dla ówczesnych elit polskich, bynajmniej nie tylko tych związanych z obozem pomajowym, utrata owych nadrzędnych wartości nie wchodziła w grę. Godzić się na to mogli tylko komuniści i zdeklarowani germanofile, którzy nie byli w stanie odróżnić III Rzeszy od Rzeszy Wilhelmińskiej. Obie grupy były marginalne, w tym drugim przypadku wręcz egzotyczne, i nie miały wpływu na kurs polityki prowadzonej przez Warszawę.(PAP)
Rozmawiał Michał Szukała
liv/