PAP.PL: Po raz pierwszy z tematem surogacji zetknąłeś się podczas pracy nad głośnym reportażem „Surogatki z Miasteczka Wilanów”. Opisałeś, jak w luksusowym szpitalu, który uchodzi za porodówkę dla celebrytów „produkuje się” dzieci, a następnie sprzedaje je rodzinom z Europy Zachodniej. Matkami są ukraińskie surogatki. Jak ewoluowało twoje podejście do tego kontrowersyjnego zagadnienia?
Jakub Korus: - W przypadku "Surogatek z Miasteczka Wilanów" wiedziałem, że opisujemy sytuację patologiczną. Po pierwsze, urągające standardom było targanie tych dziewczyn do Polski w 8-9 miesiącu ciąży. Poza tym wywożenie ich z Ukrainy, gdzie surogacja jest legalna do Polski, gdzie to kompletnie szara strefa sprawiało, że gdyby stało się coś złego z dzieckiem, z nimi, nie byłoby żadnych narzędzi, by zadbać o ich bezpieczeństwo. Poza tym te kobiety były bardzo źle traktowane przez "tłumaczkę" Irynę, która sprawowała nad nimi nadzór. Zrodził się pomysł, by prześledzić cały szlak surogacyjny - od Ukrainy, przez Polskę, Czechy, kończąc na rodzicach, którzy te dzieci odbierają. Po niemal dwóch latach z tematem widzę, że jest tak skomplikowany i wieloaspektowy, że trudno rozwiązać ten węzeł...
O tym, na jak ogromną skalę macierzyństwo surogatne kwitnie za naszą wschodnią granicą, świat dowiedział się w maju ub. r. za sprawą nagrania z kliniki surogacyjnej Biotexcom, na którym widać było niemal 50 dzieci urodzonych przez surogatki, które przez pandemiczne restrykcje utknęły w jednym z kijowskich hoteli. Jak wygląda ten biznes na Ukrainie?
- Klinik, które zajmują się surogacją, jest około 20, działa też około 40 klinik tzw. medycyny reprodukcyjnej. To, co można o nich powiedzieć, to że w większości zostały założone przez kapitał zagraniczny, np. pewna duża grupa z Europy Środkowo-Wschodniej, która ma centra medyczne, ma też kliniki reprodukcyjne na Ukrainie. W przypadku Biotexcomu, największej z nich, która ma oddziały krajowe, z oddziałem polskim włącznie, jej założyciel to postać dwuznaczna. Albert Tocziłowski majątek zrobił w Mołdawii, miał postawione zarzuty w 2018 r., później zostały wycofane. Ukraińska RPO Ludmiła Denisowa opowiadała mi, że po skandalu zlecono raport, który zbadał skalę tego biznesu i wnioski z niego są takie, że za tę działkę bierze się na Ukrainie każdy, kto może, były przypadki, że próbowały się zajmować tym nawet salony piękności. Każdy lekarz, który się dorobi, otwiera własny gabinet, małą przychodnię ginekologiczną a często zdarza się też tak, że matki szukają surogatki na własną rękę, często ginekolodzy w tym pośredniczą.
Ile jest kobiet, które się na to decydują? Jakie są ich motywacje?
- Około trzy tysiące Ukrainek decyduje się na surogację w kraju, szacuje się, że drugie tyle wyjeżdża za granicę, by urodzić dziecko. To najczęściej dziewczyny, które do programu surogacyjnego by się nie zakwalifikowały, bo Ukraina - choć ma liberalne prawo - obwarowuje możliwość przystąpienia do programu surogacyjnego w ten sposób, że dziewczyny muszą być w odpowiednim wieku, zdrowe, mieć własne dzieci, nie mogły mieć wcześniej cesarek... Agencje więc, żerując na ludzkiej desperacji, oferują im diabelską alternatywę wyjazdu do Polski, Czech czy Cypru Północnego...
W okresie pandemii te liczby spadły o połowę. Do tego dochodzi donorstwo, na Ukrainie możliwe jest dawstwo jajeczek, na to decyduje się 30 tysięcy Ukrainek rocznie. Tak wygląda skala, ona jest duża jeśli chodzi o surogację, natomiast w przypadku dawstwa, w Hiszpanii, gdzie również jest to legalne, liczby są podobne.
A jakie są motywacje? Głównie ekonomiczne. Na Ukrainie, by kobieta została surogatką musi się na to zgodzić jej partner. Często zarówno żona, jak i mąż mają normalną pracę, jest im wstyd, że muszą uciekać się do takich środków, by zmienić mieszkanie, założyć mały biznes, zabezpieczyć dzieci. Jedna z moich bohaterek, Natasza, która była menedżerką kawiarni a jej mąż weteranem wojny w Donbasie żaliła się, że przy ich zarobkach na własne mieszkanie mogliby sobie pozwolić na emeryturze.
PAP.PL: Ile surogatki dostają za "pracę", która oznacza ryzykowanie własnym życiem i zdrowiem?
J.K.: - Za dawstwo jajeczek, które często jest pierwszym krokiem do surogacji, zarabiają 1350 euro, czyli 5 tysięcy złotych, natomiast za zostanie surogatką 15-16 tysięcy dolarów plus 400 dolarów na lekarstwa, ubrania, utrzymanie. Są jeszcze "bonusy": 300 dolarów, jeśli kobieta zdecyduje się na cesarkę i 3 tysiące dolarów za podwójne niebezpieczeństwo, czyli ciążę bliźniaczą. Wyścig cenowy między Ukrainą a resztą świata opiera się na tym, że można niewiele płacić surogatkom. Tam to bardzo duża kwota, ale pamiętajmy, że to pieniądze za 9-12 miesięcy "pracy", bo często dochodzi też terapia hormonalna. Na grupie surmam, jak same siebie nazywają, jedna z nich wyznała, że robi to, po to, by zarobić na mieszkanie na obrzeżach Moskwy. Została srogo wyśmiana przez pozostałe użytkowniczki, które napisały jej, że musiałaby zachodzić w ciążę siedem razy. Nieraz kobiety decydują się zostać surogatkami po raz kolejny, zdarza się, że wpadają w surogacyjną spiralę...
PAP.PL: Zastanawiają się, czy postępują moralnie? Nie jest im trudno rozdzielić się z dziećmi?
J.K.: - Agencje uczą je technik psychologicznego dystansowania się od malucha przez cały okres ciąży. Powtarzają sobie, że przecież genetycznie to nie jest ich dziecko. Zgodnie z prawem ukraińskim dziecko należy do biologicznych rodziców, co nie zmienia faktu, że oczywiście dziewczyny miewają takie rozterki. Są takie, które emocjonalnie przywiązują się, ale to sytuacje rzadkie. W latach 80. rzeczywiście miały miejsce głośne skandale - Baby M i Baby Cotton - kiedy surogatki nie oddały dzieci, ale wtedy nie było in vitro, więc one były jednocześnie dawczyniami materiału genetycznego, bo dochodziło do inseminacji. Częściej występuje u surogatek obawa, że rodzice nie odbiorą dzieci. Gdy tak się dzieje, dzieci najczęściej trafiają do sierocińca.
PAP.PL: Na Ukrainie surogacja jest legalna, ale kobiety wciąż rodzą "po cichu". To tam wciąż jest tabu?
J.K.: - Dziewczyny to ukrywają, towarzyszy im ogromny wstyd i piętnowanie społeczne. Ukraińscy politycy lubią używać argumentu antysurogacyjnego, że to "handel dziećmi", "supermarkety z dziećmi", "macice do wynajęcia", także cerkiew w czambuł potępia surogatki. Zazwyczaj wie więc tylko najbliższa rodzina. Surogatki własne dzieci też często okłamują, jedna z moich bohaterek małemu dziecku rosnący brzuch tłumaczyła chorobą, inne opowiadają, że jadą do pracy i wyjeżdżają np. do Polski na ostatnich pięć miesięcy ciąży. W ukrywaniu procederu pomaga fakt, że na ostatni trymestr wyprowadzają się do dużych miast, gdzie kliniki dbają o ich bezpieczeństwo, ale mają też nad nimi większą kontrolę. Surogatki mieszkają po trzy w wynajętych mieszkaniach, raz w tygodniu odwiedza je kurator i sprawdza, czy nie było pijaństwa, narkotyków, czy się nie przemęczają etc.
PAP.PL: A kim są ludzie, którzy decydują się na usługi surogatek?
J.K.: - Gdy przystępowałem do pracy nad książką miałem przed oczami Cristiano Ronaldo czy Kanye'ego Westa z żoną i patrzyłem na ten proceder przez pryzmat celebrytów, którzy w trosce o swoje ciała, by nie ryzykować kariery, decydowali się na takie rozwiązanie. I rzeczywiście - jedna z moich rozmówczyń, Olga, która dzięki surogatce ma dwóch synów, powiedziała mi, że za wschodnią granicą też tak jest, że z surogacji korzystają głównie celebryci, np. gwiazdor Eurowizji Siergiej Łazariew czy rosyjska diwa Ałła Pugaczowa, która została matką w wieku 64 lat.
Jednak większość z moich bohaterów to osoby, które od wielu lat starały się o dziecko, często jedno z partnerów jest bezpłodne, albo kobiety nie mogły donosić ciąż, miały serie poronień, więc te pary miały za sobą super traumatyczne doświadczenia. Emilio, mój rozmówca z Madrytu, wyznał, że na adopcję musieliby czekać 7 lat. Tym ludziom już niczego nie brakowało w życiu poza dzieckiem, spróbowali wszystkiego i surogacja jawi im się jako ostatnia szansa. Magda i Gabriel, którzy obecnie biorą udział w ukraińskim programie i czekają na córeczkę nie używali sformułowania "mieć dziecko", ale "mieć rodzinę", bardzo mnie to poruszało, bo pokazywało, jak wielkie mają poczucie deficytu. Na pewno są ludzie źli, którzy decydują się na surogację z przestępczych powodów, ale przy tym poziomie handlu ludźmi na świecie przechodzenie tego procesu w tym celu jest, mówiąc brzydko, kompletnie nieopłacalne.
PAP.PL: Śledziłeś losy dzieci urodzonych przez surogatki?
J.K.: - Dzieci urodzone przez ukraińskie surogatki w Polsce rodzicom z Francji, Niemiec i Hiszpanii, rozjechały się po Europie. Procedury przyznawania im dokumentów ciągną się latami, opisany jest przypadek z Francji, kiedy rodzice dziewczynki walczyli przez 14 lat, by została zarejestrowana. Rodzice zapewniali mnie, że dzieciaki będą wiedzieć, jak przyszły na świat, ale później to różnie bywa. Boją się, że ich dzieci będą wytykać palcami, dlatego próbują je chronić. Z tematem tych dzieciaków zmierzymy się zapewne za kilkanaście lat, do tego czasu rodziny same się z tym tematem "ułożą".
PAP.PL: Zetknąłeś się z Polkami, które zostawały surogatkami czy Polakami, którzy z usług ukraińskich surogatek korzystali?
J.K.: - Chciałbym porozmawiać z Polkami, które się na to decydują, ale ten proceder zszedł do tak głębokiego podziemia, że rozmowa z nimi jest super trudna. One też latają po Europie, bardzo często rodzą w Czechach. Podejrzewam, że Polacy również korzystają z usług Ukrainek. Dzieci w papierach mają wpisanego zapewne tylko ojca, a z czasem partnerka ojca zapewne je przysposabia.
PAP.PL: Przewidujesz, że liczby surogacyjnego biznesu będą rosły.
J.K.: - WHO uważa, że mamy do czynienia z plagą niepłodności, coraz trudniej nam w świecie zachodnim starać się o dziecko, w Polsce dotyka to 1,5 miliona par, z racji tego surogacji, jak i innych sposobów tzw. nowego macierzyństwa, będzie coraz więcej. Podczas pracy nad książką usłyszałem: "Ci ludzie chcąc mieć dziecko, zrobią wszystko", dlatego staniemy wkrótce przed wyzwaniem: albo zostaną stworzone ramy, żeby to odbywało się w sposób umiarkowanie pozytywny, godny i bezpieczny, albo będziemy świadkami coraz większych patologii.
Rozmawiała Joanna Stanisławska (PAP.PL)