"Nikt nie będzie mi mówił, co mam robić". 100 lat temu urodził się Marlon Brando

2024-04-02 07:18 aktualizacja: 2024-04-03, 10:37
Kadr z filmu "Ojciec chrzestny". Aktor Marlon Brando. Fot. PAP/DPA/picture alliance
Kadr z filmu "Ojciec chrzestny". Aktor Marlon Brando. Fot. PAP/DPA/picture alliance
Nikt nie będzie mi mówił, co mam robić - brzmi jego kwestia z filmu "Dziki". "Jeśli chodzi o aktorstwo: czas dzieli się na epokę przed Marlonem Brando i tę po nim. Są to dwa zupełnie różne światy" - napisał dziennikarz "New York Timesa". 100 lat temu - 3 kwietnia 1924 roku - urodził się Marlon Brando.

Rocznicę urodzin Marlona Brando świętować będzie warszawskie kino Iluzjon, które pokaże niektóre z najsłynniejszych filmów z udziałem aktora. W programie przeglądu "Marlon Brando - w stulecie urodzin" znalazły się projekcje takich dzieł, jak "Ojciec chrzestny" Francisa Forda Coppoli, "Ostatnie tango w Paryżu" Bernardo Bertolucciego, "Bunt na Bounty" Lewisa Milestone'a oraz "Tramwaj zwany pożądaniem" Elii Kazana. Podobnych retrospektyw można byłoby złożyć co najmniej kilka. Mogłyby się w nich znaleźć "Obława" i "Przełomy Missouri" Arthura Penna (w tym drugim zagrał wspaniałą autoironiczną rolę obok młodego Jacka Nicholsona), "W zwierciadle złotego oka" Johna Hustona, "Na nabrzeżach" Kazana. Dziki" Laszlo Benedeka, a nawet "Pokłosie wojny" Freda Zinnemanna.

Kazan powiedział o nim, że jest "jedną z najdelikatniejszych osób, jakie znał". W filmie grał jednak twardziela - główny bohater "Na nabrzeżach", Terry, jest dokerem, byłym pięściarzem, zamieszanym w ustawianie walk i morderstwo. Rozdarty między lojalnością wobec szefa miejscowego gangu, a dziewczyną, siostrą zabitego, w której się zakochuje. "Mogłem do czegoś dojść, być kimś. Mogłem mieć klasę. Mogłem być pretendentem, walczyć o tytuł, a nie być nikim" - mówi jej w słynym monologu z filmu. Gdy zobaczył go po raz pierwszy, wyszedł z sali. "Myślałem, że całkowicie zawaliłem" - wyznał biografowi Robertowi Lindseyowi. Rola przyniosła mu uznanie i sławę, a także pierwszego Oscara.

Świętowanie stulecia urodzin aktora w Iluzjonie zainauguruje pokaz "Ojca chrzestnego", w którym Brando zagrał starego szefa mafii Vito Corleone (choć aktor miał wówczas zaledwie 47 lat). Rola okazała się jednym z jego największych sukcesów, przyznano mu za nią kolejnego Oscara. Brando nie tylko nie przyjął jednak nagrody - nie zjawił się nawet na gali. Przemowę w jego imieniu wygłosiła Sacheen Littlefeather, rzeczniczka praw rdzennych Amerykanów. Nie wzięła statuetki, przeczytała natomiast oświadczenie artysty, które oburzyło niektórych aktorów i przedstawicieli branży filmowej. To w proteście wobec tego, jak Hollywood i telewizja odnoszą się do rdzennych Amerykanów Brando nie stawił się na gali. Otwarcie wyrażał swoją pogardę dla przemysłu filmowego. "Jestem w tym świecie tylko dlatego, że brak mi odwagi i moralności, by odtrącić tak wielkie pieniądze" - mówił.

Dla aktorów młodszej generacji, którzy spotkali go na planie "Ojca chrzestnego" - Johna Cazale'a, Ala Pacino, Roberta Duvalla - był idolem. Symbolem "złotej ery" Hollywood, łącznikiem z czasami słynnej Stelli Adler uczącej w szkole aktorskiej metody Stanisławskiego. "Z chwilą pojawienia się Brando na ekranie, paru aktorów i reżyserów otrzymało komunikat: dość pokazywania, dość epickiej, strukturalnej, wyniosłej ekspresji. On przede wszystkim był, on nie grał" - mówił aktor Krzysztof Majchrzak w audycji Polskiego Radia. Zamiast uczyć się na pamięć swoich kwestii, wolał improwizować, "stawać się" bohaterem, a nie zaledwie wypełniać założenia scenariusza.

Miał 18 lat, gdy zdecydował się przenieść do Nowego Jorku i zostać aktorem. "To jedyna rzecz, która go interesowała. Tylko to sprawiało mu przyjemność" - wspominała siostra aktora. W wywiadach tłumaczył, że do aktorstwa przygotowało go trudne dzieciństwo, alkoholizm rodziców. Graniem - "udawaniem", jak pisał w autobiografii "Songs My Mother Taught Me" - zabiegał o akceptację. Początkujący aktor klepał biedę, sypiał na kanapach w mieszkaniach znajomych, zdeterminowany, by dopiąć swego. Przygotowując się do debiutu filmowego w "Pokłosiu wojny" w 1950 roku przez kilka tygodni mieszkał w szpitalu dla weteranów wojskowych, by wiarygodnie zagrać jednego z nich.

Postać Kowalskiego w "Tramwaju zwanym pożądaniem" budował, według legendy, obserwując treningi pięściarza Rocky'ego Graziano. Nie on miał dostać rolę w sztuce Tennessee Williamsa w reżyserii Elii Kazana - trafić miała do sławniejszego i starszego Johna Garfielda. W wydaniu Brando, Kowalski zmieniał się ze zgorzkniałego, starzejącego się mężczyzny w pełnego złości młodego człowieka. Broadwayowski "Tramwaj..." grano przez dwa lata. Gdy kilka lat później Kazan przygotowywał się do filmowej adaptacji nagradzanej i chwalonej przez krytykę sztuki, Brando ponownie otrzymał rolę. Przyniosła mu pierwszą nominację do Oscara.

W 1972 roku czekał już od kilku lat na rolę, która równać by się mogła z "Tramwajem..." czy "Na nabrzeżach". Grał w komediach i musicalach jak "Faceci i laleczki", "Herbaciarnia "Pod Księżycem"", "Hrabina z Hongkongu" czy "Sayonara", westernach i filmach przygodowych, które przyjmowano mieszanymi recenzjami i które nie okazały się sukcesami kasowymi. Zdawał się traktować aktorstwo już nie jako powołanie, ale pracę zarobkową. "Aktorstwo? Każdy to robi, każdy gra, udaje" - mówił. "Gdyby studio płaciło za zamiatanie podłogi tyle samo, co za granie przed kamerą, zamiatałbym podłogę".

Paramount nie chciał go w "Ojcu chrzestnym". Francis Ford Coppola usłyszał wprost: "Dopóki ja jestem szefem tego studia, Marlona Brando nie będzie w tym filmie i nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia" - powiedział reżyserowi Stanley Jaffe, boss wytwórni. Obawiano się zatrudnić aktora o reputacji trudnego we współpracy, swobodnie podchodzącego do tego, co zapisane w scenariuszu, a także kosztownego. Coppola przekonał jednak swoich mocodawców do zatrudnienia Brando, który najlepsze lata zdawał się mieć za sobą.

"Niektóre filmy zrobiłem dla pieniędzy, inne dlatego, że przyjaciel mnie o to prosił i nie chciałem mu odmawiać" - przyznawał po latach. O upadku wielkiego aktora pisał "The Washington Post", a także prominentna krytyczka filmowa Pauline Kael w "The Atlantic". Brando, stwierdziła, stał się "bufonem, w żałosny sposób ośmieszającym swą własną reputację". Coraz bardziej zniechęcony do przemysłu filmowego został oskarżony przez dziennikarza "The Saturday Evening Post" o sabotaż filmu "Bunt na Bounty", celowe opóźnianie produkcji i narażanie jej na dodatkowe koszty. "Miliony dolarów w śmieci. Bunt Marlona Brando" - zatytułowano artykuł. Jako rozkapryszoną gwiazdę jeszcze w 1957 r. przedstawił go Truman Capote w artykule dla "New Yorkera". Zła sława miała się ciągnąć za aktorem przez lata. No i niemal zaważyła na obsadzie "Ojca chrzestnego". Tytułową rolę zagrać miał Laurence Olivier.

Na początku lat 70. Brando dobiegał 50., miał problemy z wagą; nie był już symbolem młodości i buntu. Kiedyś idolami "młodej Ameryki" byli Elvis Presley, James Dean i on, Marlon Brando. Wyrażali jej niepokój, zagubienie w powojennej rzeczywistości amerykańskiej prosperity, której spokój burzyło widmo bomby atomowej i zimna wojna. Dean w "Buntowniku bez powodu", Brando w "Na nabrzeżach" i "Dzikim" stworzyli kreacje buntowników, niezrozumianych i udręczonych. "Przeciw czemu się buntujesz?" - pyta Johnny'ego, granego przez Brando szefa motocyklowego gangu w "Dzikim" dziewczyna z małego miasteczka, które gang najechał. "A co masz?" - odpowiada pytaniem Johnny.

Po premierze filmu wzrosła sprzedaż motocykli i skórzanych kurtek - takich, w jakich paradował po ekranie Marlon Brando. "Nastolatkowie usiłowali imitować sposób, w jaki się poruszał, pozy jakie przyjmował" - pisze Amanda Ann Klein w książce "American Film Cycles". Jon Lewis, autor pracy "The Road to Romance and Ruin", ocenia natomiast, że Johnny z "Dzikiego" stanowi ideał męskości generacji dorastającej w latach 50., "pokolenia nieobecnych ojców". Johnny powtarza w filmie: "nikt nie będzie mi mówił, co mam robić". "Dokładnie tak czułem przez całe swoje życie" - napisał Brando w autobiografii.

Wyrzucany z kolejnych szkół, a nawet akademii wojskowej za niesubordynację, wrogi autorytetom - wspomnienia z dzieciństwa służyły za zaczyn sztuki aktorskiej. Włączał je w budowanie psychologii bohatera, by nadać roli rozmach, pogłębić ją. Wyrzucano mu - jak przy okazji "Juliusza Cezara" z 1953 r., w którym zagrał Marka Antoniusza - problemy z dykcją, niezrozumiałe mamrotanie, które przydawało wiarygodności i naturalności, gdy grał współczesnych mu bohaterów. Jako Don Corleone, pisał krytyk magazynu "Times", "Brando odnalazł w końcu postać i film, który nie ośmiesza tego najbardziej skomplikowanego spośród amerykańskich aktorów".

Coppola zmierzył się ponownie z trudnym charakterem wielkiego aktora na planie "Czasu Apokalipsy", kręconego na podstawie "Jądra ciemności" Josepha Conrada. Brando, obsadzony w roli pułkownika Kurtza, nawet nie spojrzał ani na książkę, ani scenariusz. Improwizował mowy o "grozie" i "mroku", przybrał na wadze tak bardzo, że by ukryć tuszę filmowano go w półmroku; ogolił także głowę, o czym nie uprzedził reżysera. Uznał, że to konieczne dla postaci.

Horror, jakim okazała się realizacja filmu zarejestrowała żona reżysera Eleanor, autorka dokumentu "Hearts of Darkness: A Filmmaker's Apocalypse". Do trudów pracy z Brando dołączyły się ulewy, zniszczenia sprzętu, zawał serca obsadzonego w głównej roli Martina Sheena, opóźnienia w produkcji. Brando obiecano milion dolarów za trzy tygodnie pracy - ale aktor nie znał roli, która okazała się jedną z jego najsłynniejszych. Do historii kina przeszła scena wieńcząca obraz, w której umierający Kurtz powtarza słowa "groza...groza...".

Iluzjon pokaże także "Ostatnie tango w Paryżu", kontrowersyjny film Bernardo Bertolucciego o romansie starzejącego się wdowca z młodą Francuzką. Także tym razem nie przestudiował scenariusza. Improwizował monologi o samotności, strachu i porzuceniu. "Postanowiłem sobie, że już nigdy nie poświęcę się tak emocjonalnie dla filmu" - wyznawał w autobiografii. W 1978 r. wystąpił w "Supermanie"; rok później przyjął jednak rolę w "Czasie Apokalipsy". Po latach partnerująca Brando w "Ostatnim tangu..." Maria Schneider oskarżyła go, iż podczas realizacji jednej ze scen aktor dopuścił się na niej gwałtu, zaplanowawszy to wcześniej z reżyserem. Scena nie była bowiem udawana. Hollywood potępiło ten czyn.

Gdy zmarł, w 2004 r. w wieku 80 lat, dziennikarz "New York Timesa" Rick Lyman napisał o legendarnym aktorze: "młodzi widzowie poznali go jako obiekt zainteresowania tabloidów, kpin komediantów z wieczornych programów telewizyjnych, którzy wyśmiewali jego otyłość, a nie jako tego, którym niegdyś był: rewolucjonistę, wielką osobowość, która - niczym kometa - przecięła firmament amerykańskiej popkultury". "Jeśli chodzi o aktorstwo, czas dzieli się na epokę przed Marlonem Brando i tę po nim. I są to dwa, zupełnie różne światy". (PAP)

Piotr Jagielski

ep/