PAP Life: Ostatnio zagrałaś pięć koncertów dzień po dniu: w Poznaniu, Wrocławiu, Katowicach i dwa w Warszawie. Ostatni wczoraj w warszawskim klubie Palladium. Jak się czujesz po takim maratonie?
Kaśka Sochacka: Dochodzę do siebie. Na wyciszenie emocji najlepszy jest sen, ale po koncercie trudno od razu usnąć. Często się wybudzam. Kiedy jestem w trasie, następnego dnia trzeba rano wsiąść do busa i jechać dalej. Ale nie będę narzekać. Uwielbiam koncerty i tworzę, żeby stać na scenie. Sporo gram, w ubiegłym roku zagraliśmy ponad sto koncertów, w tym roku będzie podobnie. I za każdym razem nie mogę uwierzyć, że sale są wypełnione po brzegi. Ciągle mnie to rozczula. Tłum ludzi głośno śpiewających moje piosenki zawsze robi na mnie wrażenie. Ale wydaje mi się, że teraz, w czasie tych pięciu koncertów, było głośniej, więcej, bardziej emocjonalnie i to na pewno zostawia ślad.
PAP Life: Przeczytałam, że kiedyś, w swoim poprzednim życiu, gdy nie zajmowałaś się zawodowo muzyką - starałaś się o pracę w banku. I osoba rekrutująca zapytała cię, gdzie się widzisz za pięć lat i odpowiedziałaś, że na scenie.
K.S.: Pamiętam, że tamta rozmowa bardzo długo trwała i generalnie szło mi dobrze, aż pojawiło się to pytanie. Wtedy nastąpił moment tąpnięcia. Zdałam sobie sprawę, że nie chcę pracować w tym banku, ani w żadnym innym. Dlatego nie potrafiłam odpowiedzieć inaczej.
PAP Life: Skończyłaś Akademię Ekonomiczną w Krakowie. Musiałaś być dobra z matematyki?
K.S.: Absolutnie lubiłam matematykę i nauki ścisłe. Ale lubiłam też przedmioty humanistyczne. Nie wchodziło to nigdy w żaden konflikt ze sobą. Tak jak w życiu. Jestem romantyczną marzycielką, ale jednocześnie twardo stąpam po ziemi.
PAP Life: Przez wiele lat muzyką zajmowałaś się po pracy. Pracowałaś w biurze, byłaś agentką nieruchomości, skończyłaś podyplomowe studia z psychologii. Były takie momenty, kiedy myślałaś, że z muzyką ci się nie uda?
K.S.: Wielokrotnie. Za każdym razem, jak mi nie szło, to sobie tłumaczyłam, że to dlatego, że się do tego nie nadaję.
PAP Life: A co powodowało, że jednak nie rezygnowałaś?
K.S.: Chyba to ta natura marzycielki i to, że jak się czasem na coś uprę, to niezwykle ciężko jest mi odpuścić i staram się do tego dążyć. Nigdy po trupach do celu, ale po prostu - w swoim tempie płynę w jakimś kierunku.
PAP Life: Dziś masz na koncie trzy Fryderyki, twoje koncerty szybko się wyprzedają. Wśród fanów są zarówno kobiety i mężczyźni, ludzie bardzo młodzi i dwa razy starsi od ciebie. Jesteś nawet nazywana piosenkową terapeutką, bo w twoich tekstach każdy znajdzie coś dla siebie.
K.S.: Gdy tworzyłam piosenki na pierwszą płytę, to myślałam, że będzie ich słuchało jakieś małe grono ludzi - pewnie rodzina i znajomi, może znajomi znajomych. Rzeczywistość przerosła wszystkie moje najśmielsze oczekiwania. Faktycznie, moja publiczność jest zróżnicowana, co oczywiście jest bardzo miłe i świadczy o uniwersalności tych treści. Od ludzi po koncertach słyszę, że piosenki działają na nich terapeutycznie. Co ciekawe, wielokrotnie pisałam piosenki z jakąś konkretną intencją, a później się okazywało, że ktoś dany tekst sobie inaczej zinterpretował i to pomogło mu w jego sytuacji życiowej. Niesamowite, że coś, co tworzę, może mieć taki wpływ na innych.
PAP Life: Kiedy zaczęłaś pisać?
K.S.: Pierwsze wiersze powstały, kiedy byłam dzieciakiem, miałam może osiem czy dziewięć lat. Wiadomo, że były wtedy zupełnie o czymś innym, ale coś mnie pchało do tego pisania. Chciałam wyrzucić z siebie różne myśli, emocje i czułam w tym jakąś ulgę.
PAP Life: Pokazywałaś je komuś czy chowałaś do szuflady?
K.S.: Oczywiście, że chowałam do szuflady. Czasem komuś coś tam przeczytałam, np. mamie, siostrze, bratu, ale to była rzadkość.
PAP Life: Podobno masz „w zapasie” 2000 tekstów. Wykorzystujesz je teraz czy piszesz na bieżąco?
K.S.: Różnie. Czasem to, co piszę na bieżąco, uzupełniam czymś, co mam schowane od lat w postaci wiersza. A czasem jest tak, że wyszukuję coś z tej szuflady i dopisuję coś na bieżąco. Bywa, że łączę różne rzeczy z różnych okresów swojego życia i powstają jakieś historie. Ciekawe są te kompilacje.
PAP Life: Piosenka „Madison” ma ponad sześć milionów odsłuchów na You Tubie, świetnie sobie radzi na Spotify. A mimo do tej pory nie byłaś grana przez główne stacje radiowe. Dlaczego?
K.S.: Nigdy nie miałam na to żadnego ciśnienia. Kiedy robię piosenki, zupełnie nie myślę, czy one polecą w tej, czy innej stacji. Oczywiście bardzo się cieszę, że są radia, które od początku mnie wspierają i puszczają moje piosenki. Zawsze mi się wydawało, że tworzę proste melodie, ale nigdy nie robiłam muzyki, żeby zyskać popularność. Szczerze mówiąc – popularności się boję. Dobrze mi w cieniu. Najważniejsi są dla mnie ludzie, którzy zakochują się w piosenkach i przychodzą na koncerty. To jest niesamowite. A to, czy będę grana w dużym radio, czy nie będę, ma już znaczenie drugorzędne.
PAP Life: Ale to się zmienia i mainstream wreszcie się o ciebie upomniał. 26 kwietnia odbyła się premiera twojego najnowszego singla „Szum” i mogliśmy go usłyszeć choćby w Radio Zet i RMF. A na jesieni wyjdzie twoja druga płyta. Podobno druga płyta jest dla artysty sprawdzianem, czy jest w stanie utrzymać poziom. Czujesz niepokój?
K.S.: Rozmawiałam z różnymi kolegami i koleżankami, którzy działają w tej branży i słyszałam o czymś takim, jak syndrom drugiej płyty. Podobno jest to stresujące doświadczenie, bo przy drugiej płycie pojawiają się oczekiwania, chciałoby się przeskoczyć poprzeczkę postawioną przez pierwszą płytę. Ale mam wrażenie, że chyba się od tego uchroniłam i wciąż chronię. Bo zdaje sobie sprawę, że nie mam żadnego wpływu na to, czy ktoś, kto będzie słuchał moich piosenek, je polubi. Każdy ma swój wewnętrzny radar i na podstawie swoich emocji będzie to oceniał, a ja, jedyne co mogę zrobić, to zrobić takie piosenki, które będą podobały się mnie, będą coś dla mnie znaczyły, będą zapisem mojej historii, wynikiem mojego wewnętrznego rozwoju.
PAP Life: Twoje piosenki są bardzo nostalgiczne. Często pojawia się w niej wątek rozstania, miłości, która się skończyła, niespełnionego uczucia. Piszesz o własnych doświadczeniach?
K.S.: Wydaje mi się, że jestem przykładem człowieka, który umie czerpać radość z życia. Praktykuję uważność i zachwycam się drobnymi rzeczami. Ale nie ukrywam, że rzeczywiście, piszę wtedy, gdy coś mnie uwiera, rozczaruje, gdy te refleksje są po prostu gorzkie.
PAP Life: Dlaczego nie chcesz mówić o swoim życiu prywatnym?
K.S.: Wolę rozmawiać o muzyce. Mam dobre życie, ale jak każdy, dostrzegam w nim dziury i do nich się przyczepiam. Później staram się rozliczyć sama ze sobą z tych dziur w swoich piosenkach. Nie brakuje też tam literackiej fikcji, która uzupełnia to, co sama przeżywam.
PAP Life: Powiedziałaś kiedyś, że życie przypomina mecz piłkarski. Lubisz piłkę nożną?
K.S.: Bardzo. Czasem myślę, że gdybym nie robiła muzyki, to może pracowałabym w jakimś klubie piłkarskim albo kanale sportowym. Kiedy miałam 10 lat, obejrzałam mecz Realu Madryt. Poszłam do szkoły, moi koledzy też o nim rozmawiali, przyłączyłam się i totalnie się wkręciłam. Później już poszło. Oglądałam mecze reprezentacji Polski, mecze Ligii Mistrzów. Kilka lat temu była taki moment, że śledziłam ponadprzeciętnie kilka lig: angielską, włoską, hiszpańską. Teraz mam znacznie mniej czasu, bo często podczas meczy gram koncerty, więc po prostu nie mogę ich oglądać, ale ciągle mnie to interesuje. Często próbując namówić koleżanki na oglądanie meczu, opowiadam im, że znajdą tam sporo metafor do codziennego życia i rozkładam to na czynniki pierwsze. W sporcie mamy do czynienia z czystymi emocjami. Nie ma czasu udawać. Jednym idzie, drugim nie idzie, pojawia się radość, smutek, frustracja, wiara, nadzieja, walka do ostatniego gwizdka. Często wygrywa ten, kto wierzy do końca. Tak jest w życiu. Często nie wygrywamy, bo odpuszczamy. I odwrotnie - osiągamy sukces, bo ciśniemy do końca. Lubię oglądać tę determinację na boisku.
PAP Life: Pochodzisz z Pradeł, wioski w Jurze Krakowsko–Częstochowskiej. Niedługo będziesz grała w Częstochowie, a stąd już niedaleko do Pradeł. Wpadniesz do domu?
K.S.: Nie zdążę, bo jednak jest to jakaś większa odległość, natomiast moi bliscy przyjadą do Częstochowy. Często są na moich koncertach. Żartuję że to moi żołnierze, zawsze chcą być blisko, czuwać nade mną, wspierać mnie.
PAP Life: Kiedy myślisz o Pradłach, jakie obrazy stają ci przed oczami?
K.S.: Na pewno czuję spokój, bezpieczeństwo. Za każdym razem, gdy tam wracam, to czas zaczyna płynąc wolniej. Lubię to, bo przez ostatnie trzy lata moje życie przyspieszyło. Kiedy tam jestem, to mam wrażenie, że dotykam ziemi, wyciszam się, układam myśli w głowie i bardzo sobie to uczucie cenię.
PAP Life: Myślisz, że miejsce urodzenia zahartowało cię? Bo musiałaś włożyć więcej wysiłku, żeby się przebić?
K.S.: Nie mam pojęcia, czy musiałam dać z siebie więcej. Nie wiem, jak potoczyłyby się moje losy, gdybym urodziła się w dużym mieście. Może łatwiej byłoby się zapisać na jakieś zajęcia związane z muzyką… Ale może wtedy pojawiłyby się z kolei inne problemy, inne wyzwania? Nie rozkminiam tego. Po prostu taką musiałam przejść ścieżkę.
PAP Life: Na początku swojej kariery muzycznej brałaś udział w różnego rodzaju talent show. Żadnego z nich nie wygrałaś, ale jesteś dowodem na to, że warto brać udział w takich programach.
K.S.: Nie uważam, że udział w talent show jest niezbędny, chociaż w moim przypadku okazał się dobrym pomysłem. Podczas „Must Be the Music.” poznałam Uzka (Pawła Jóźwickiego, założyciela wytwórni Jazzboy) i Uzek zaproponował mi podpisanie kontraktu. Rzeczywiście to było coś, po co poszłam do tego programu. Chciałam, żeby ktoś mnie zobaczył, posłuchał moich piosenek i to mi się udało. Fakt faktem, że później, przez siedem lat mój kontakt z Jazzboyem, czyli moją wytwórnią, miał różne fazy, momenty. Finalnie skończyło się tak, że wreszcie wydaliśmy płytę, teraz wyjdzie kolejna, więc jest OK.
PAP Life: Kto ci pierwszy powiedział, że dobrze śpiewasz?
K.S.: Myślę, że mama. Muzyka zawsze była obecna w moim domu. Mój tata grał na trąbce i na gitarze. Moja mama była opiekunką Zespołu Pieśni i Tańca „Ziemia Kroczycka”, w którym przez lata występowałam, m.in. razem z rodzeństwem. Ale nikt z mojej rodziny nie zajmował się muzyką zawodowo. Rodzice wierzyli w to, co robię, chociaż na pewno trudno było sobie wyobrazić 15, 20 lat temu, że wszystko tak się potoczy. To nie było tak, że wysyłali mnie na lekcje śpiewu i chcieli, żeby ich córka śpiewała. Odkąd pamiętam, to było moje pragnienie. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
gn/