Urodził się 85 lat temu, 9 kwietnia obchodziliśmy dziewiętnastą rocznicę jego śmierci. Mam w pamięci wspaniałe przedstawienia Jerzego Grzegorzewskiego, łatwo mi przywołać niezwykłe z nich obrazy jako te wyjątkowe, o sile kształtowania gustu i świadomości. Ale myślę również o spektaklach, których nie zdążył zrealizować. Planował "Czarodziejską górę" według Tomasza Manna w Teatrze Narodowym w Warszawie, w krakowskim Starym Teatrze rozpoczął próby do "Krzeseł" Eugene'a Ionesco, ale z powodów zdrowotnych szybko je musiał przerwać. Do adaptacji arcydzieła Manna projektował obsadę, typy do poszczególnych ról swoim zwyczajem zapisując w zeszycie, ale częściej na serwetkach, po czym je w nieskończoność skreślał, wymieniał, tasował. Parę bohaterów "Krzeseł" mieli grać Anna Dymna i Jerzy Trela.
To wiadomo, ale co byłoby potem? Czy zrobiłby na przykład "Wyzwolenie" Wyspiańskiego, skoro tak o nim marzył i wciąż odkładał, mówiąc, że jeszcze nie czas? Jerzy Grzegorzewski zmarł 9 kwietnia 2005 roku, mając lat niespełna sześćdziesiąt sześć. Ostatnie swoje dzieło "On. Drugi powrót Odysa", łączące tekst córki, Antoniny, z dramatem Stanisława Wyspiańskiego, dał na narodowej scenie ledwie dwa miesiące wcześniej. Choć premiera stała się początkiem niewybrednych ataków na reżysera, łącznie z paszkwilami, wywlekającymi na światło dzienne jego chorobę alkoholową, artysta nie zamierzał chyba wrócić przed sztalugi, by patrzeć na jasne płótna, chociaż niejednokrotnie nieco przekornie to zapowiadał. Uwolniony od ciężaru kierowania Teatrem Narodowym mógł skupić się już wyłącznie na budowaniu własnych światów. I właśnie tego, że ich nie ma, najbardziej mi żal.
Pół roku po śmierci twórcy w Teatrze Narodowym zorganizowano przegląd obecnych jeszcze w repertuarze jego prac. Pokazano dziewięć tytułów, niewielki festiwal nazwano "Planeta Grzegorzewski", w jednej frazie zawierając istotę fenomenu reżysera. Bo Grzegorzewski, choć rdzeń miał z plastyki, z malarstwa, nie był drugim Kantorem, ani kolejnym Szajną. Bo choć po studiach jego formację nazwano "młodymi zdolnymi", nie można było zestawiać go z Maciejem Prusem, Izabellą Cywińską ani Bogdanem Hussakowskim. I mimo że wciąż odwoływał się do literatury, że swój Narodowy sam ochrzcił domem Wyspiańskiego, zestawiając z nim Witkacego, Gombrowicza i Joyce'a, nie można było go nazwać akademikiem. Bardziej już awangardystą, bo przecież w swoich widowiskach budował rzeczywistość nieuchwytną, czasem ulotną i oniryczną, jak ze snu. Sprowadzał klasyczne często dramaty do samej esencji, radykalnie je skracał, czego najbardziej dobitnym dowodem jest legendarne ograniczenie partii Wernyhory w krakowskim "Weselu" z 1977 roku do jednego słowa - jutro. Więcej nie było trzeba, a Grzegorzewskiemu przypisano moce profetyczne. Bo choć artysta zawsze stronił od komentowania polityki, uznano, że przewidział mający nadejść niebawem Sierpień, przeczuł polską rewolucję.
Planeta Grzegorzewski - trudno o hasło bardziej trafne i mimo lakoniczności wyczerpujące. Teatr Jerzego Grzegorzewskiego, przeze mnie oglądany przez dwie dekady i traktowany jako szkoła dojrzałości i dorastania, był osobną planetą. Choć kończył warszawską PWST w roku 1966 (dyplom otrzymał dwa lata później), swe pierwsze arcydzielne przedstawienia zrobił w kolejnej dekadzie, słusznie uważanej za wyjątkowy okres dla polskiego teatru, nie można było porównać go z kimkolwiek innym. W samym krakowskim Starym Teatrze niemal równolegle pracowali Andrzej Wajda, Jerzy Jarocki, Konrad Swinarski, potem zaczął Krystian Lupa, a jednak każdy był inny, każdy wnosił na Plac Szczepański inną barwę. Grzegorzewski zaś tym bardziej inną, gdyż jego spektakle najpierw odbierało się za pomocą dreszczy na kręgosłupie, często niewiele rozumiejąc. Sam tak miałem, gdy zaczynałem swoją znajomość z twórczością artysty w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Wybrałem się do warszawskiego Teatru Studio na "Powolne ciemnienie malowideł", oparte luźno na "Pod wulkanem" Malcolma Lowry'ego. Książkę znałem z młodzieńczej lektury, wiedziałem, że Konsula gra Marek Walczewski. Poza tym zaś kompletnie nie wiedziałem, czego się spodziewać. I zobaczyłem coś i nic nie zrozumiałem, ale wciąż mam przed oczami dziwną aurę tamtej inscenizacji. Krytyk Janusz Majcherek w radiowej audycji poświęconej reżyserowi powiedział, że zawdzięcza Grzegorzewskiemu kilka spotkań z najczystszym pięknem. Mógłbym powtórzyć to samo, to była jedna z tych chwil.
Piszę o Grzegorzewskim w osobistym tonie, bo jego teatr to dwadzieścia lat mojego życia. Sześć ostatnich oglądanych na żywo ról Tadeusza Łomnickiego oraz spektakle Grzegorzewskiego - to one, z grubsza rzecz biorąc, sprawiły, że zająłem się pisaniem i mówieniem o teatrze. Widziałem pewnie wszystko, co w tym czasie zrobił, wiele z tego wryło się we mnie na zawsze. "La Boheme" chociażby z nostalgicznym "Walczykiem katarynkowym" w Studio, tam też wspaniały "Wujaszek Wania" Czechowa, ten, w którym Wojciech Malajkat ze Zbigniewem Zamachowskim, podnosząc i opuszczając stół puszczali do siebie samowar. Sekwencja ta narodziła się podczas jednej z niezliczonych przerw, jakie zarządzał inscenizator. Często trwały one niespodziewanie długo i aktorzy nie do końca wiedzieli, co z sobą począć. Malajkat z Zamachowskim chyba z nudów zaczęli tak bawić się samowarem, a Grzegorzewski zachwycony obwieścił, że już wiadomo, po co zrobił przerwę.
Obiegowa, krzywdząca opinia, że traktował aktorów jak elementy scenografii, dziś już na szczęście przeszła do historii jako wyssana z palca bzdura. Aktorzy Grzegorzewskiego kochali, choć oczywiście praca z nim nie była łatwa. Bo owe przerwy, bo uwagi, by w pewnym momencie zacząć lewitować nad sceną. W ostatnim zaś okresie współuczestniczenie w dramacie nałogu. Z wieloma, by wymienić tylko Walczewskiego i Malajkata rozumiał się bez słów, wielu, bardzo wielu stworzyło w jego inscenizacjach niezwykłe role - z ostatniego okresu wymieńmy tylko Jerzego Trelę i Dorotę Segdę w "Sędziach", Jerzego Radziwiłowicza w "Morzu i zwierciadle", Jana Peszka w "Ślubie", Wojciecha Malajkata w "Hamlecie Stanisława Wyspiańskiego". Takie kreacje nie powstałyby bez poczucia wzajemnego szacunku, zrozumienia, bezpieczeństwa. Bez delikatności i bez wrażliwości reżysera, który był uosobieniem tych cech. I może dlatego tym łatwiejszym celem ataków ze strony nierozumiejących jego teatru dziennikarzy, odsądzających spektakle od czci i wiary. Gdyby poczytać wiele recenzji z czasu, gdy kierował Teatrem Narodowym, można wnioskować, że była to era nieustających katastrof. Tymczasem jest diametralnie inaczej. To był najlepszy czas Narodowego od kilku dziesięcioleci.
W serialu "Z biegiem lat, z biegiem dni" Andrzeja Wajdy i Edwarda Kłosińskiego zagrał Jana Matejkę, ale bliżej mu do innego malarza - Stanisława Wyspiańskiego. Realizował wiele jego tekstów, uczynił go nieformalnym patronem Narodowego, a dla siebie punktem odniesienia, a może kimś pokroju towarzysza z przeszłości. Dziś widać wyraźnie, iż Jerzego Grzegorzewskiego można nazwać spadkobiercą Wyspiańskiego, przynajmniej, gdy idzie o sferę teatru. Łączy ich malarski rodowód, a także traktowanie scenicznego widowiska jako syntezy sztuk. Łączy wiara w "teatr ogromny" i roztrząsanie "polskiej myśli" bez żadnych koniunkturalnych ograniczeń. I jeszcze to, że raczej doświadczali odrzucenia niż aplauzu. Jeśli uważać Grzegorzewskiego za późnego ucznia Wyspiańskiego, objawił się on światu sześćdziesiąt lat po śmierci autora "Wesela". Dziś widać, że Grzegorzewski nie ma żadnych uczniów ani kontynuatorów. Czy ktoś taki pojawi się w połowie naszego stulecia?
Nad wszystko kochał tenis, dla meczów zarywał noce. I miał do siebie ironiczny dystans. W jego scenografiach stałym elementem są pantografy. "Pantograf to jest ta maszyna, która jest na tramwajach. U mnie prawie w każdym przedstawieniu. Sądzę, że moje znaczenie dla teatru, ujmując to w aspekcie historii, jest takie, że wprowadziłem to teatru pantograf..." - podsumowywał.(PAP)
Autor: Jacek Wakar
kgr/