Kiedy niedawno Krzysztof Ibisz opublikował w swoich mediach społecznościowych zdjęcie z Grzegorzem Markowskim i jego córką Patrycją, które podpisał „Dream photo”, w komentarzach zaroiło się od pytań. Internauci chcieli się dowiedzieć, jak czuje się legendarny wokalista Perfectu lub prosili o przekazanie mu życzeń zdrowia. Trudno się dziwić tym reakcjom, bo decyzja Markowskiego o zakończeniu kariery wzbudziła w jego fanach niepokój. Zdjęcie, na którym słynny wokalista zaprezentował się w kolorowej koszuli, rzemykach na szyi i z promiennym uśmiechem, fani potraktowali jak dowód, że jest w niezłej formie. A to daje nadzieje, że może jeszcze wróci na scenę, jeszcze zaśpiewa.
Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść
Gdy w kwietniu 2021 roku na facebookowym profilu swojej córki, Grzegorz Markowski ogłosił, że rezygnuje z koncertowania z Perfectem, bo jego stan zdrowia gwałtownie się pogorszył, wywołał ogromne poruszenie. I choć Patrycja uspokajała w mediach, że tata czuje się nieźle, tylko po prostu chce wreszcie odpocząć, bo przez lata się przepracowywał, to jej wyjaśnienia nie wszystkich przekonały. Niektórzy przypomnieli, że Mick Jagger, starszy od Markowskiego o 10 lat, wciąż koncertuje i rozsadza scenę swoją energią, bo prawdziwi rockendrollowcy nie schodzą ze sceny bez ważnych powodów. Dlatego pojawiły się spekulacje, że prawdziwe przyczyny decyzji lidera Perfectu są inne, znacznie poważniejsze. Czy tak było w istocie? Tego nie wiemy, bo Grzegorz Markowski nigdy nie odniósł się do tych teorii. Ale warto pamiętać, że już wcześniej to zapowiadał. Otwarcie mówił, że jeśli uzna, że już nie ma sił dalej występować, to po prostu to zrobi:
„Najbardziej w życiu bałem się tego, że stanę się karykaturą samego siebie. Widziałem przekroczoną miarę u paru artystów i nie chciałbym być w roli człowieka, któremu już nie pobrzmiewa wokal, który jest zmęczonym facetem, co widać, czuć i słychać. Śpiewam przecież: „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym. I lepiej zakończyć trochę wcześniej niż trochę za późno” - powiedział lata temu w jednym z wywiadów.
Na szczęście odejście z Prefectu nie oznacza definitywnego rozstania ze sceną. W ciągu ostatnich lat wokalista kilka razy zdecydował się wystąpić. Ostatnio w czerwcu tego roku w Ciechanowie, gdzie Patrycja Markowska, jego ukochana córka, grała swój koncert. W pewnej chwili poprosiła ojca na scenę. A Grzegorz Markowski, ku zaskoczeniu publiczności, chwycił za mikrofon i wykonał z córką dwie piosenki: ich wspólny utwór „Kieszenie” oraz jeden z największych przebojów Perfektu „Kołysankę dla nieznajomej”.
Fani byli zaskoczeni i zachwyceni, wiele osób miało łzy w oczach. Dziś Patrycja jest chyba jedyną osobą, która może namówić go na występ. Jej nie odmawia. To z nią nagrał w 2019 roku ostatnią płytę „Droga”, to jej dał się namówić na wspólną piosenkę, która pojawiła się na krążku „Wilczy pęd” i z nią dwa, trzy razy w roku zaśpiewa jedną czy dwie piosenki. Mają ze sobą świetny kontakt, Patrycja regularnie odwiedza rodziców w ich rodzinnym domu w Józefowie i jak kiedyś sama przyznała w wywiadzie, w ostatnim czasie role się odwróciły i teraz to ona się nimi opiekuje: „Ostatnio zadzwoniłam do mamy przed koncertem i powiedziałam, że będzie zimno, że będzie wiał wiatr. Poprosiłam, żeby tata na nasz wspólny występ tata założył płaszcz. A mama mówi: „Może jeszcze powiesz, jakie gacie ma założyć? Tak więc jest w nich pewien bunt w tym temacie opieki. Oni nie mają komputera, nie mają telefonów, chcą żyć jak hipisi. Mi jest ciężko z tym walczyć, ale staram się im pomóc, na ile mogę” - wyznała. Z rodzicami, zwłaszcza z tatą, zawsze była mocno związana. Nie ułatwiło jej to kariery, bo od kiedy zaczęła występować na scenie, porównywano ją ze sławnym ojcem. Ale nie przeszkadza jej to, że żyje w cieniu jego legendy. Tak było, odkąd pamięta. Kiedy była nastolatką, nie wiedziała, czy koleżanki odwiedzają ją dlatego, że chcą z nią porozmawiać, czy dlatego, że chcą zobaczyć wokalistę Perfectu.
Życie na granicy ubóstwa
Partycja Markowska nie miała innego wyjścia. Mając takiego ojca, była skazana na karierę muzyczną. Ale Grzegorz Markowski, choć nie miał w rodzinie muzyków, też od dzieciństwa chciał śpiewać i chyba nigdy poważnie nie brał pod uwagę innego pomysłu na życie. Ale na początku niewiele wskazywało na to, że ma zadatki na idola, który będzie swoim głosem porywał tłumy. Do piątego roku życia Markowski właściwie nie mówił. Do rodzinnych legend przeszła opowieść o tym, jak mama chciała, by mały Grześ powitał wracającego z pracy ojca słowami: „Tatuś, dzisiaj skończyłem cztery lata!". Grześ powiedział tylko „tatuś” i zamilkł. „Była to jakaś ułomność psychiczna. Potem się poprawiło, ale zakłopotanie zostało. Czułem się zakłopotany wśród ludzi inteligentnych, obytych i pewnych siebie. Prawdziwy byłem tylko na scenie. Prawdziwy, bo żywiołowy” - wspominał w jednym z wywiadów Markowski.
Ale zanim znalazł swoją muzyczną drogę musiało upłynąć trochę czasu. Pierwsze muzyczne doświadczenia zdobywał w parafialnym kościele w rodzinnym Józefowie, w którym był ministrantem. Czekał aż skończy się msza i kiedy kościelny sprzątał kościół, od razu biegł na górę, żeby zagrać na organach "Bielszy odcień bieli" Procol Harum. W szkole średniej grał z amatorskim zespołem, występowali na studniówkach i weselach. Próbował zdawać do Wyższej Szkoły Muzycznej, ale na egzaminie usłyszał, że co prawda ma ciekawy baryton, ale ma też za dużo "naleciałości piosenkarskich". Miał 21 lat, kiedy trafił do powstającego właśnie Teatru na Targówku. Tam Włodzimierz Korcz dostrzegł, że Markowski ma ciekawą barwę głosu i jest bardzo muzykalny. Zaczął pracę w teatrze, uczył się tańca, ruchu, emisji głosu, solfeżu, śpiewania z nut. Próbował się utrzymać z muzyki, bo wtedy był już żonaty. Łapał się każdej możliwej okazji, żeby zarobić parę złotych. Nie ukrywa, że wtedy, w latach 70., żył na granicy ubóstwa, oszczędzał nawet na jedzeniu.
„Kiedyś Hanka Bielicka zaprosiła mnie na śniadanie i poprosiła panią, która się nią opiekowała: +Pani Zosiu, proszę podać Grzesiowi śniadanko, ale duże, bo on taki chudziutki!+. A ja byłem szkieletem, bo nie było za co kupić jedzenia. Trzeba było tak dzielić skromne budżety, że to było aż krępujące. W Irlandii na festiwalu, na którym dostałem wyróżnienie, miałem 32 złote diety dziennie. Byłem tam pięć dni. Jak wszedłem do niewielkiego sklepu, to mój budżet rozjechał się w sekundę, bo nic u nas nie było, a każdemu chciałem kupić po mydełku albo dezodorancie. Na szczęście mama przed wyjazdem dała mi słoik smalcu. Nie chciałem go brać, ale uratował mi życie” - wspominał po latach.
Śpiewać, mało mówić i nie przeszkadzać
To właśnie na festiwalu w Irlandii zaśpiewał interpretację utworu „Little Things”. Wyszła na singlu, jeden z egzemplarzy trafił do Zbigniewa Hołdysa, który postanowił zaprosić Markowskiego na przesłuchanie. Trudno przewidzieć, jak potoczyłaby się kariera Grzegorza Markowskiego i historia zespołu Perfect, gdyby nie to spotkanie. Hołdys prowadził Perfect już od jakiegoś czasu, grupa całkiem nieźle sobie radziła, ale jej założyciel wciąż szukał pomysłu na to, jak mocniej zaistnieć. Podobno zanim Markowski mógł zaśpiewać na przesłuchaniu, kazano mu wypić dwie szklanki wina i wypalić fajkę. Nie wiadomo, czy to pomogło, ale wrażenie zrobił: „Kiedy ryknąłem do mikrofonu, poczułem się jakbym rozerwał kajdany” - wspominał potem wokalista.
Pierwszy koncert z Markowskim w składzie zagrali w drugiej połowie lat 80., w jednym z klubów akademickich w Poznaniu. Okazał się niezłą lekcją pokory - przyszło siedem osób. Mimo to zespół zagrał, a po koncercie członkowie zespołu razem z publicznością wypili kilka butelek wina. W ten sposób uczcili narodziny nowego Perfectu. W Sylwestra 1980 grupa zadebiutowała w warszawskim klubie „Stodoła” z nowym repertuarem. Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie, w ciągu kilku miesięcy stali się jednym z najpopularniejszych zespołów w Polsce. Zaczęli być puszczani na antenie "Trójki", a na ich koncerty przychodziło coraz więcej ludzi. W ciągu trzech lat Perfect wydał trzy płyty, każda sprzedała się w prawie milionowym nakładzie. To wtedy właśnie powstały największe przeboje, które śpiewała cała Polska. Wyrażały dokładnie to, co czuli młodzi ludzie w Polsce na początku lat 80. Pragnienie wolności, bunt wobec komunistycznej władzy, zagubienie, niemoc. Zespół sprawiał wrażenie zgranego teamu, Markowski rok w rok był uznawany za wokalistę roku, ale w grupie narastały konflikty: „Hołdys mi zarzucił, że ja nie ćwiczę falsetu. On nie był zbyt biegłym gitarzystą, więc mu powiedziałem, że nie ćwiczy czwartym palcem. Usłyszałem: +Rozwalasz kapelę, psujesz klimaty i nie jedziesz na ostatni wyjazd do Berlina Zachodniego+. Pojechali sami. I to był koniec zespołu. W 1984 roku zamknąłem rozdział śpiewania na 10 lat”.
Dopiero po latach Markowski przyznał, że w zespole był traktowany lekceważąco. „Hołdys dawał muzykę, Bogdan (Olewicz – przyp. red.) teksty, a ja miałem to tylko wykonać. Gdy na koncercie zaśpiewałem inny dźwięk albo robiłem ozdobnik, który mnie wydawał się potrzebny, to widziałem karcące spojrzenie naszego szefa, czyli Hołdysa. A miał wtedy twarz bin Ladena. Miałem za zadanie odpierdalać refreny, mało mówić i nie przeszkadzać” - wspominał po latach. Trudno wytłumaczyć, dlaczego Markowski zgadzał się na takie traktowanie. Być może czuł respekt wobec bardziej doświadczonych kolegów, czuł się od nich gorszy. To poczucie, że nie jest wystarczająco dobry, ciągnęło się za nim od dzieciństwa. Długo był gruby, niezbyt zdolny, kiepsko się uczył, nie mógł się pochwalić żadnymi sukcesami.
Między pokusami a miłością życia
Po rozwiązaniu Perfectu Markowski zaczął pracować w firmie budowlanej swojego ojca, m.in. malował ściany warszawskiego metra. Zaczął zarabiać pieniądze, budował dom, stać go było na wczasy w Bułgarii. Ale brakowało mu muzyki. Od czasu do czasu w domu brał gitarę, siadał do pianina i grał. Pod koniec lat 80. nagrał swoją pierwszą solową płytę. Ale do prawdziwego grania wrócił dopiero w latach 90., gdy reaktywował się Perfect. Pierwszy koncert zespół zagrał w katowickim Spodku. I chociaż nie brakowało opinii, że Perfect bez Hołdysa to już nie Perfect, to na ten występ przyszło ponad siedem tysięcy osób. Zespół postanowił grać dalej, ale przez kilka lat muzycy musieli udowadniać, że dadzą sobie radę. Dali. Znów byli jednym z najpopularniejszych polskich kapel, zagrali tysiące koncertów, nie tylko w kraju.
Życie w trasie miało swoje ciemne strony. Pokus było sporo, Markowski otwarcie przyznawał, że czasem im ulegał. Miał trochę problemów z alkoholem, próbował różnych używek, zdarzały mu się przelotne fascynacje kobietami. Na szczęście w ostatnim momencie zapalało mu się światełko ostrzegawcze, że pewnej granicy przekroczyć nie może. Ratowała to rodzina. Kobietą jego życia jest żona. Są małżeństwem od pięćdziesięciu lat. O niej zawsze wypowiadał się z największą czułością. „Krysia jest szalenie subtelną, inteligentną osobą. Jest delikatna jak porcelana Hani Bielickiej. Dlatego gdy pojawia się jakaś ryska, zaraz wyciągam klej ze złota i staram się ją skleić. Żeby tylko wszystko funkcjonowało. Zawsze wiedziałem, że mogę robić wszystkie rzeczy na świecie: zamiatać, stać na zmywaku, prowadzić roboty budowlane, śpiewać, nie śpiewać - byle tylko z nią być. To jest bardzo łatwe i proste życie”.
Po raz pierwszy Grzegorz zobaczył ją w kawiarni w Józefowie. Była dziewczyną z dobrego domu, chodziła do szkoły baletowej w Warszawie. On miał wtedy 16 lat, trochę łobuzował. Ale zakochał się w niej tak, że był w stanie zrobić dla niej wszystko. To ona zmobilizowała go do nauki, postawiła warunek, że musi zrobić maturę, bo w przeciwnym wypadku z nim zerwie. Markowski z zawodówki przeniósł się do liceum wieczorowego. Krysia chodziła do niego na wywiadówki, podając się za starszą siostrę, żeby kontrolować jego postępy. Grzegorz uczył się tak pilnie, że zaczął nawet dostawać piątki, przez chwilę myślał nawet, żeby pójść ma medycynę, ale zrezygnował, kiedy uświadomił sobie, że jeszcze przez kilka lat nie będzie zarabiał i żona będzie musiała go utrzymywać. Na to był zbyt honorowy. Grzegorz i Krystyna Markowscy wzięli ślub w 1973 roku w kościele w Józefowie, sześć lat później na świat przyszła Patrycja.
Markowski oszalał na punkcie córki. Może także dlatego, że w końcu mógł poczuć, jak to jest być ojcem, który zajmuje się swoim dzieckiem. Swoim starszym synem zajmować się nie mógł. Przez lata nikt nawet wiedział, że Markowski, oprócz córki, ma jeszcze nieślubnego syna, Krzysztofa. Wokalista został ojcem w wieku 15 lat, co wywołało w Józefowie ogromna sensację. Dziecko było owocem związku z córką sąsiadów. Młodziutka para rozstała się, zanim dziecko pojawiło się na świecie. Rodzice dziewczyny zajęli się córką i wnukiem, Grzegorz został odseparowany. Nie wiedział, jak powinien się zachować, co to znaczy być ojcem, co to znaczy mieć dziecko, sam był wtedy dzieciakiem. Przez wiele lat nie miał kontaktu z synem, ale nie uchylał się od odpowiedzialności, płacił na niego alimenty. Relacje próbowali nawiązać, gdy syn był już dorosłych człowiekiem. Ale zerwanych więzi nie udało się odbudować. Syn Markowskiego pracuje w korporacji, ma dwoje dzieci.
Ja się modlę muzyką
Jego przygoda z muzyką zaczęła się w kościele w Józefowie. Nie był to przypadek. Wokalista nie raz przyznawał, że wiara w Boga jest i zawsze była dla niego ważna, a w trudnych momentach życia pomaga mu modlitwa. Kiedyś publicznie przyznał, że regularnie chodzi do spowiedzi, która pozwala mu oczyścić duszę ze słabości i ułomności. Wtedy życie staje się bardziej znośne i kolorowe. „Nie sztuka trzymać pana Boga wpół, tylko padając, łapać go za piętę. I całe życie próbowałem łapać go za piętę. Chodziłem do spowiedzi, więc oczyściłem się, mam nadzieję...” - wyznał w jednym z wywiadów. Wiara jest dla niego czymś naturalnym, bo tak został wychowany. On i jego trzej bracia – Rafał, Krzysztof i Andrzej. Rodzice dbali o to, żeby wszyscy czterej regularnie chodzili do kościoła i do spowiedzi, bo wierzyli, że dzięki temu wyjdą na ludzi. Nie mylili się. Krzysztof został urzędnikiem, pracował w Ministerstwie Finansów i w agendzie UE w Warszawie. Andrzej jest biznesmenem. Rafał poszedł do seminarium duchownego i został księdzem, dziś jest biskupem pomocniczym Archidiecezji Warszawskiej. Fakt, że wokalista Perfectu ma brata biskupa przez dłuższy czas budził zdziwienie. Ale oni zawsze podkreślali, że choć ich drogi różnie się potoczyły, to łączy ich silna miłość. Obaj podkreślają też, że mimo różnic, mają sporo cech wspólnych. Przede wszystkim pokorę - wobec siebie, wobec świata. To właśnie dlatego Grzegorz Markowski zawsze prosił, żeby nie nazywać go artystą. Bo artystami według niego byli van Beethoven, Mozart, van Gogh i jeszcze paru innych. A on? „Ja jestem co najwyżej refrenistą. Naprawdę” - mówił. To właśnie pokora sprawiła też, że kiedy uznał, że czas zejść ze sceny, to po prostu to zrobił.
Autorka: Izabela Komendołowicz-Lemańska
Grzegorz Markowski – wokalista i frontman zespołu Perfect. Uznawany za jednego z najwybitniejszych i najpopularniejszych polskich muzyków rockowych. Karierę zaczynał od śpiewania w amatorskiej grupie Watabah, później występował w Teatrze na Targówku. W latach 1980-1983 występował jako główny wokalista zespołu Perfect, z którym nagrał trzy płyty „Perfect”, „Unu”, „Live”. Po rozwiązaniu grupy zatrudnił się w rodzinnej firmie budowalnej, pracował m.in. przy budowie początkowych stacji warszawskiego metra. W 1987 roku nakładem wytwórni Polskie Nagrania ukazał się jego solowy album „Kolorowy telewizor”. W 1993 roku wziął udział w kolejnej reaktywacji grupy Perfect, powracając do niej na stałe. W 1994 grupa wydała płytę zatytułowaną „Jestem”, na której znalazł się przebój „Kołysanka dla nieznajomej”. W 2010 wraz z Ryszardem Sigitowiczem wydał płytę „Markowski&Sigitowicz”, który uważa się za drugi solowy w jego dorobku. W 2019 wydał wspólna płytę z córką Patrycją Markowską pt. „Droga”. W tym samy roku ogłosił odejście z zespołu, ostatnie koncerty zagrał w 2020, rok później członkowie grupy poinformowali o definitywnym zakończeniu działalności Perfectu.