Śmierć człowieka nie ma dla niego żadnych tajemnic. "Fascynujący i trudny zawód" [WYWIAD]

2024-08-06 12:24 aktualizacja: 2024-08-08, 18:02
pracownię wizualizacjiPracownia wizualizacji śladów daktyloskopijnych laboratorium kryminalistycznym Fot. PAP/Jacek Bednarczyk
pracownię wizualizacjiPracownia wizualizacji śladów daktyloskopijnych laboratorium kryminalistycznym Fot. PAP/Jacek Bednarczyk
Najciekawsze w tym fachu jest to, że rozwiązuje się zagadki, odpowiada na pytanie: co się stało? Fascynujące są także procesy zachodzące w ciele po śmierci - powiedział PAP prof. Paweł Krajewski, kierownik Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.

PAP: W jakich sytuacjach na stół lekarza medycyny sądowej trafiają zwłoki?

Prof. Paweł Krajewski: Kiedy tak postanowi prokurator - większość naszych czynności wykonywana jest na zlecenie prokuratury, rzadko sądów czy policji. Decyzja o tym, czy ciało ma być poddane sekcji, zapada wówczas, kiedy okoliczności zgonu są niejasne oraz wówczas, gdy mamy do czynienia ze zgonem gwałtownym, spowodowanym czynnikiem zewnętrznym – czy to urazem mechanicznym, czy to elektrycznym albo substancjami toksycznymi.

PAP: Co wówczas jest pana zadaniem?

P.K.: Wykrycie przyczyny i okoliczności zgonu, ewentualnie weryfikacja okoliczności, o których mówią świadkowie, z tym, co znajdujemy w czasie sekcji zwłok.

PAP: Jaka była najtrudniejsza czy najciekawsza sekcja w pana karierze?

P.K.: Dużo ich było, bo niestety stary jestem i bardzo długo już pracuję. Zdarzają się też przypadki, które budzą uśmiech. Podczas libacji alkoholowej w mieszkaniu na blokowisku doszło do scysji, ktoś stracił życie. No i sprawcy wpadli na pomysł, w jaki sposób uniknąć odpowiedzialności – postanowili wynieść zwłoki na zewnątrz i porzucić. Pomyśleli jednak, że pies tropiący może doprowadzić policjantów do tego mieszkania, więc w pijanym widzie wpadli na genialny, ich zdaniem, pomysł. Któremuś z nich się przypomniało, że psy tracą węch, jeśli wciągną do nosa pieprz czy ostrą paprykę, więc całą ścieżkę, którą się poruszali, wysypali sproszkowanym chili. Nie trzeba nawet było psa używać…

PAP: Tyle już pan usłyszał i zobaczył w prosektorium, że trup z ranami kłutymi klatki piersiowej nie wzbudzi pana zainteresowania?

P.K.: Mnie interesuje moja praca, ale faktycznie – lubię, kiedy mam przed sobą jakieś wyzwania. Np. wówczas, kiedy trzeba ustalić, czy było to przypadkowe nadzianie się na ostrze, samobójstwo czy może rany są efektem zbrodniczego działania.

PAP: W starym podręczniku do medycyny sądowej było zdjęcie mężczyzny, który pozbawił się życia, wielokrotnie uderzając się młotkiem.

P.K.: To jest możliwe. Był taki przypadek, jakiś czas temu, że znaleziono zwłoki z okaleczeniami wskazującymi na to, że mamy do czynienia z wyjątkowo brutalnym zabójstwem, okazało się, że było to samobójstwo.

PAP: Wiem, że do was trafiają ciała na pierwszym etapie śledztwa, ale zapewne często się pan dowiaduje, czy pana opinia była trafna, czy nie?

P.K.: Tak, zazwyczaj wówczas, kiedy muszę stawić się przed sądem jako biegły, żeby bronić swojej opinii.

PAP: W jaki sposób ludzie najczęściej giną z cudzej ręki?

P.K.: Nie opowiem pani o żadnych wyrafinowanych metodach z gatunku Sherlock Holmes na tropie. Najczęściej śmierć jest skutkiem urazów poniesionych podczas pobicia – pięścią albo jakimś tępym narzędziem, jakie było pod ręką, do którego doszło z powodu konfliktów towarzyskich. Druga grupa to ofiary konfliktów małżeńskich, które giną od ran zadanych nożem. Robienie kanapek czy obieranie kartofli bywa bardzo niebezpieczne. Zgony z powodu postrzałów w zasadzie prawie już się nie zdarzają, to nie lata 90. czy początek lat dwutysięcznych, kiedy co tydzień mieliśmy po kilka ofiar wojny gangów, a te z ranami kłutymi to były niemal codziennie. Wtedy znajomi medycy sądowi ze Szwecji chcieli przyjeżdżać do nas, żeby się podszkolić, dziś to my moglibyśmy jeździć tam na naukę, biorąc pod uwagę, co się tam dzieje.

PAP: Jakich zwłok pan najbardziej nie lubi?

P.K.: Jestem profesjonalistą, więc nie ma dla mnie lubię czy nie lubię. Sekcja nie jest dla mnie problemem, natomiast pisanie protokołów z niej już tak. Ale większość moich kolegów po fachu na całym świecie ma ten sam problem. Dlatego stworzono takie algorytmy, które mają przetwarzać obraz na wnioski do protokołu, ale skuteczność AI to dopiero 93 proc., więc człowiek musi to wszystko weryfikować.

PAP: Jak pan sobie radzi z nieprzyjemnym fetorem, jaki towarzyszy rozkładającym się zwłokom?

P.K.: W pewnym momencie nos się oswaja z tym zapachem, tzn. czuje go, ale już mu nie przeszkadza. Trzeba także umieć się psychicznie od niego zdystansować. Na chirurgach też nie robi wrażenia smród, jaki wydobywa się np. po przecięciu jakiegoś ropnia. Poza tym nasza sala sekcyjna była niedawno remontowane, ma dobrą wentylację, więc nie jest tak źle.

PAP: I można spokojnie w przerwie sekcji zjeść sobie śniadanie?

P.K.: Nie przypominam sobie, żeby jakiś lekarz jadł podczas sekcji, owszem, papierosy palili, to normalne. Natomiast był kiedyś taki prokurator, który w jej trakcie otworzył aktówkę, wyjął kanapki i zaczął zajadać.

PAP: Dlaczego wybrał pan medycynę sądową?

P.K. Na specjalizację z chirurgii się nie dostałem, a tą dyscypliną także się interesowałem, choćby z tego powodu, że mój ojciec także był medykiem sądowym. Najciekawsze w tym fachu jest to, że się rozwiązuje zagadki, odpowiada na pytanie: co się stało?. Fascynujące są także procesy, jakie zachodzą w ludzkim ciele po śmierci. Nawet, wydawałoby się, tak prozaiczna sprawa, jak ustalenie czasu zgonu, wymaga przeanalizowania wielu różnych kwestii: od temperatury ciała poczynając, poprzez temperaturę otoczenia, plam opadowych, stężenia ciała, wysychania błon śluzowych, a także procesów przeobrażeniowych – po śmierci zaczyna się autoliza, enzymatyczny proces samotrawienia się komórek ciała. Mięśnie są na nią stosunkowo odporne, natomiast niektóre narządy, np. trzustka, ulegają jej błyskawicznie, bo mają dużo własnych enzymów trawiennych.

PAP: Jak pan znosi sekcje małych dzieci?

PAP: Jak wszyscy – źle. Najczęstszą przyczyną jest tzw. śmierć łóżeczkowa, choć do końca nie wiadomo, czym ona tak naprawdę jest. Jest kilka teorii na ten temat - że mamusia paliła, że dziecko spało złej pozycji albo między rodzicami, że wynika z niedojrzałości ośrodka oddechowego… Na pewno są to czynniki, które zwiększają ryzyko zgonu. Tak samo, jak infekcje - dzieci szybko się odwadniają i występują groźne zaburzenia elektrolitowe. Natomiast dzieciobójstwa zdarzają się dziś bardzo rzadko, w przeciwieństwie do lat 90., kiedy martwe noworodki masowo były znajdowane w kontenerach albo w sortowni śmieci.

PAP: Wspominał pan o algorytmach, które mają pomóc przy protokołów, a ciekawa jestem, czy jeszcze jakieś inne nowinki techniczne ułatwiają wam pracę?

P.K. Nasze pracownie genetyczna i toksykologiczna to supernowoczesne laboratoria. Na sali sekcyjnej mamy tomograf komputerowy, bardzo przydatny w analizie układu kostno-stawowego, bo gdybyśmy mieli to robić "na piechotę", to trzeba by było pozbawić zwłoki prawie całej skóry i mięśni. Często z niego korzystamy analizując obrażenia np. ofiar wypadków drogowych. Poza tym takie badanie obrazowe podpowiada, gdzie w ciele są "podejrzane" miejsca – np. zatory powietrzne serca.

PAP: Medycy sądowi biorą także udział w ustalaniu tożsamości NN zwłok.

P.K.: To jest bardzo pracochłonne zajęcie, bo trzeba je przede wszystkim dobrze opisać, zaczynając od ubrania, zawartości kieszeni, potem się opisuje bardzo dokładnie uzębienie, tatuaże, blizny, ślady po zabiegach, wypadkach, wzrost, wielkość stopy itd. Oczywiście robi się genetykę, żeby porównać, kiedy już ktoś zostanie wytypowany.

PAP: Nie uważa pan, że przydałaby się w Polsce centralna ewidencja uzębienia?

P.K. Może i powinna, ale to nierealne. Większość ludzi leczących zęby robi to prywatnie, a ci, których na to nie stać, po prostu ich nie leczą.

PAP: A jak jest z kadrami, dużo zgłasza się chętnych do zawodu?

PK.: Nie bardzo. Jeszcze w takim dużym ośrodku jak Warszawa jest wymiana pokoleń, ale w mniejszych jest kłopot. To trudny zawód, a wynagrodzenie nie jest adekwatne do włożonej pracy więc zdarza się, że osoby, które zrobiły specjalizację z medycyny sądowej, szybko robią kolejną i odchodzą, bo mają rodzinę, którą trzeba utrzymać. My nie jesteśmy opłacani z NFZ, tylko przez Ministerstwo Sprawiedliwości, a cennik nie był zmieniany od 15 lat. Dopiero w tym roku, w kwietniu, podniesiono nam wycenę o 30 proc., co nie zmienia sytuacji. Wie pani, ile zarabia lekarz medycyny sądowej? Ok. 42 zł. za godzinę. Jeśli ma tytuł profesorski ok. 91 zł, co nadal nijak nie ma się do cen rynkowych - według "Rynku Zdrowia" średnie oczekiwane wynagrodzenie dla specjalisty lekarza obecnie wynosi około 200 zł/h. (PAP)

Rozmawiała: Mira Suchodolska

kno/