PAP Life: W filmie „Lee. Na własne oczy” Kate Winslet nie tylko gra główną rolę. Jest także producentką tego projektu. To ona jako pierwsza dostrzegła w historii Lee Miller – wziętej modelki, która została korespondentką wojenną - potencjał na wspaniałą historię filmową, zebrała fundusze na film, współtworzyła scenariusz. Czy kiedy jedna osoba ma tak ogromny wpływ na projekt, praca jest bardziej stresująca niż przy innych filmach?
Paweł Edelman: Generalnie, robienie filmów jest stresujące. Przed przystąpieniem do zdjęć, ale także później, jest mnóstwo problemów, które trzeba rozwiązać i one mogą wywoływać różne napięcia. Ale akurat obecność Kate w tym projekcie nie była dla mnie niczym stresującym, niebezpiecznym czy groźnym. Pewnie także z tego powodu, że już wcześniej dwukrotnie pracowaliśmy i poznałem ją od jak najlepszej strony. Kate nie jest typową, kreskówkową gwiazdą z fochami i absurdalnymi żądaniami, a wręcz odwrotnie - jest otwartą, ciepłą, serdeczną, inteligentną, dowcipną, wesołą, pozytywną osobą. Zawsze spotkanie z nią to była dla mnie przyjemność i radość.
PAP Life: Przy jakich filmach razem pracowaliście?
P.E.: Pierwszym był „Wszyscy ludzie króla”, w Polsce niespecjalnie znany, w reżyserii Stevena Zailliana. Kate grała tam główną rolę żeńską, była miłością Jude’a Law i kochanką Seana Penna, a siostrą Marka Ruffalo, więc obsada była fantastyczna. To było w 2006 roku. Kilka lat później zrobiliśmy film „Rzeź”, który reżyserował Roman Polański. Też w znakomitej obsadzie, bo z Jodie Foster, Christophem Waltzem i Johnem C. Reilly. Teraz to było trzecie spotkanie.
PAP Life: Jak Kate Winslet zmieniała się na przestrzeni tych lat?
P.E.: Po pierwsze Kate pięknie się starzeje. Jest kobietą, która nie wstydzi się swojego ciała ani swoich zmarszczek, nie ma z tym żadnego problemu. Nie jest aktorką, która obsesyjnie biega do monitora i sprawdza, czy wygląda, jak dwadzieścia lat temu.
PAP Life: Wiele aktorek to robi?
P.E.: Tak i mógłbym na ten temat sporo opowiedzieć, ale nie jestem plotkarzem. Kate akceptuje swoje ciało i w tym sensie jest bardzo nowoczesną kobietą. Poza tym dojrzewa, także pod tym względem, że nie chce już być tylko aktorką, piękną twarzą, która się pojawia w wielu produkcjach. Ale chce też te projekty sama kreować i nadzorować, a funkcja producencka jej to umożliwia. W przypadku „Lee. Na własne oczy” była zaangażowana na wszystkich etapach produkcji. Zaczęło się od tego, że kupiła stół, który należał do Lee Miller. Potem prawa do książki o jej życiu, na podstawie której napisała pierwszą wersję scenariusza. Miała też duży wpływ na obsadę itd.
PAP Life: A na etapie kręcenia filmu?
P.E.: Ciężko pracowała każdego dnia zdjęciowego. Winslet bez słowa narzekania znosiła czasem trudne warunki, w których realizowaliśmy sceny. A kręciliśmy w deszczu, w nocy, w nieogrzanych miejscach. Zdarzało się, że musieliśmy zrealizować nawet sześć scen jednego dnia, co wymaga od aktora ogromnej elastyczności. Kate zawsze dawała sobie z tym radę, ponieważ traktowała ten film jak swoje dziecko. Wiem też, że wcale nie było łatwo zebrać fundusze na naszą produkcję i w tej sprawie jej pomoc była nieoceniona. Przyznam szczerze, że choć tyle lat jestem w branży filmowej, wciąż się dziwię, że łatwiej zdobyć 300 milionów dolarów na produkcję kolejnego komiksu Marvela niż 20 na film ze świetnym scenariuszem w gwiazdorskiej obsadzie.
PAP Life: Lee Miller była znaną fotografką, korespondentką wojenną. W filmie bardzo ważne są sceny, kiedy pracuje z aparatem fotograficznym. Jak Kate Winslet przygotowywała się do tych scen?
P.E.: Bardzo starannie. Wiem, że skończyła specjalny kurs fotograficzny. Dobrze wiedziała jak kadrować, ustawić ostrość i przysłonę. Używała nawet światłomierza i potrafiła odczytać z niego wartości ekspozycji. Kate po prostu niczego nie odpuszcza. Miesiącami przygotowywała się do zdjęć, przesiadywała w archiwum, żeby poznać prace Lee Miller, zrozumieć jej sposób myślenia, patrzenia na rzeczywistość.
PAP Life: A jak pan znalazł się w tym projekcie?
P.E.: Pewnego dnia zadzwoniła do mnie reżyserka tego filmu, Ellen Kuras. Znała filmy, które zrobiłem z Polańskim i Wajdą, i dlatego chciała ze mną pracować. Dodatkowo jest Polką z pochodzenia, kilka razy odwiedziła nasz kraj. Kiedyś minęliśmy się nawet na festiwalu Camerimage, ale nie poznaliśmy się bliżej. Oczywiście trochę słyszeliśmy o sobie, pracowaliśmy z tymi samymi ludźmi. Asystent kamery Carlos Guerra, z którym robiłem „Wszystkich ludzi króla”, bardzo ciepło i dużo opowiadał mi o Ellen. Mówił, że to dobra osoba z otwartą słowiańską duszą. Kiedy zaczęliśmy przygotowania do filmu, od początku poczuliśmy nić porozumienia.
PAP Life: Ellen Kuras mówi po polsku?
P.E.: Nie, zna kilka słów, które pamięta z dzieciństwa, kiedy spędzała czas ze swoimi dziadkami, np. „idź spać” albo „niedostatecznie”. W każdym razie jest coś takiego, co nas do siebie zbliża, jakiś wspólny kontekst kulturowy.
PAP Life: Kiedy spotyka się operator z reżyserem, jakie pada pierwsze pytanie?
P.E: Jak zrobimy ten film? To jest podstawowe pytanie, które zadajemy sobie na początku współpracy i na początku każdego dnia zdjęciowego, i na początku każdej sceny. Po etapie przygotowań, kiedy jesteśmy już po analizie scenariusza, wydaje się, że wszystko jest jasne, ale każdy dzień przynosi nowe niespodzianki i wyzwania, którym trzeba podołać.
PAP Life: Ellen Kuras jest nie tylko reżyserką, ale także uznaną operatorką. Wypracowanie wspólnej koncepcji było prostsze czy paradoksalnie właśnie trudniejsze?
P.E.: Fakt, że Ellen jest także operatorką bardzo pomagał, często rozumieliśmy się bez słów. Rolą operatora jest zmaterializowanie pomysłów reżysera, a zdarza się, że są to pomysły nierealistyczne. Dzięki temu, że Ellen wielokrotnie była w takiej sytuacji bardzo łatwo było nam usunąć zagrożenia tego typu. W pełni mi zaufała i zajęła się reżyserowaniem aktorów. Poza tym mieliśmy dwa miesiące przygotowań, w czasie których rozmawialiśmy praktycznie na temat każdej ze scen i wymyślaliśmy inscenizację, co prawda tylko przy biurku i nad kartką papieru. Tak więc doskonale wiedzieliśmy, w jakim kierunku chcemy pójść. Nie było więc żadnych konfliktów.
PAP Life: Ale słyszałam, że początkowo pan myślał o wersji czarno-białej, a Ellen Kuras uparła się na kolorowy film.
P.E.: To prawda, ale to była decyzja producentów. Bardzo szybko przekonały nas ich argumenty. Zresztą czarno-biała wersja filmu też powstała. Mogę tu opowiedzieć anegdotę, niektórzy dziennikarze przedpremierowo oglądali wersję czarno-białą, którą ze względu na bezpieczeństwo kopii dostarczył im nasz dystrybutor. Rozmawiając ze mną później podkreślali, jak bardzo im się podobał pomysł czarno-białego filmu. Nie wiedzieli, że jest barwny. Mówiąc już poważnie - postanowiliśmy w scenach wojennych bardzo ograniczyć paletę barwną i zbliżyć się do monochromatyczności.
PAP Life: Podobno najlepsze zdjęcia są wtedy, kiedy są niezauważalne, czyli spójne z treścią filmu, a nie wtedy, gdy widz wychodząc z kina, mówi: „Jakie piękne zdjęcia!”.
P.E.: Myślę, że po pierwsze - jak to zwykle w sztuce - wszystko jest względne i nie ma żadnych niepodważalnych reguł. Ale po drugie, mnie faktycznie podobają się zdjęcia, które wyrastają z ducha scenariusza, a nie żyją własnym życiem. Lubię, kiedy filmowa opowieść wciąga mnie i angażuje, gdy zaczynam poddawać się iluzji, że oglądam prawdziwy i spójny świat. Jeśli sztuczki filmowe są zbyt wyraźne i ostentacyjne, ten czar pryska, a ja tracę zainteresowanie dla opowiadanej historii i oglądam tylko formalne popisy twórców.
PAP Life: Czy dobre zdjęcia mogą uratować kiepską fabułę?
P.E.: Nie sądzę. Myślę, że złego scenariusza nie można uratować. Wszystko zaczyna się od tekstu. Jeżeli scenariusz jest zły, to bardzo ciężko jest zrobić z niego dobry film - nie pamiętam przypadku, gdy to się udało. Ale można zrobić kiepski film z dobrego scenariusza.
PAP Life: A zdjęcia mogą popsuć film?
P.E.: Zdecydowanie tak.
PAP Life: Dla operatora najważniejsze jest światło?
P.E.: Jest wiele składowych. Ale osobiście uważam, że światło jest czymś, co bardzo silnie działa na naszą podświadomość, na podświadomość odbiorców. To jest sekretna broń, którą my operatorzy dysponujemy i przy jej pomocy możemy manipulować nastrojem widzów.
PAP Life: To prawda, że wychodzi pan z knajp, w których jest złe światło?
P.E.: Nie chodzę tam. Ta nadwrażliwość to pewien rodzaj skrzywienia zawodowego.
PAP Life: W klasycznym podejściu, operator przy pomocy światła stwarza filmową rzeczywistość, obok reżysera jest współautorem filmu. Takich operatorów kształciła łódzka Filmówka, której jest pan absolwentem. Ale ostatnio, zwłaszcza w Stanach, coraz częściej ogromny wpływ na wizualną stronę filmu mają specjaliści od efektów specjalnych. Czy zawód operatora traci na znaczeniu?
P.E.: Od bardzo wielu lat słyszymy, że kończy się filmowanie ludzi, że wszystko będą robili za nas specjaliści od efektów komputerowych, a od pewnego czasu sztuczna inteligencja. Ale mnie się wydaje, że te pogłoski o śmierci naszego zawodu są przedwczesne. Są różne gatunki filmowe. Niektóre wymagają większej ilości efektów specjalnych. Ale są też projekty, takie jak np. „Lee. Na własne oczy”, w których ważniejsi są ludzie, ważniejsi są aktorzy, których trzeba sfilmować i wtedy pojawia miejsce dla nas, operatorów.
PAP Life: Jak to się stało, że został pan operatorem?
P.E.: Urodziłem się w Łodzi, która wtedy była miastem filmowym. Mieliśmy tam trzy wytwórnie i Szkołę Filmową. Trudno było nie myśleć o kinie. Zacząłem od filmoznawstwa na uniwersytecie. Potem zacząłem robić zdjęcia i poczułem że to jest to, więc złożyłem papiery na Wydział Operatorski. Absolutnie tego nie żałuję.
PAP Life: Operatorzy zwykle pozostają w cieniu. Przeważnie mówi się o nich dopiero wtedy, kiedy zdobywają nagrody. Cała uwaga skierowana jest na reżysera, aktorów.
P.E.: Tak jest, ale świetnie to rozumiem i nie mam z tym żadnego kłopotu.
PAP Life: Jednak wielu operatorów, tak jak Ellen Kuras, w pewnym momencie zabiera się za reżyserię, chce mieć wpływ na całość filmu. Nigdy pan nie myślał o reżyserii?
P.E.: Oczywiście i wielokrotnie szukałem ciekawych pomysłów na filmy. Zawsze działo się to w czasie pauzy między produkcjami. Ale kiedy już zaczynałem angażować się w jakiś projekt, to dostawałem operatorską propozycję nie do odrzucenia...
PAP Life: Myśli pan jeszcze o reżyserii?
P.E.: Nie, ale zawsze czytając książki analizuję, czy byłby to ciekawy filmowy projekt.
PAP Life: Plan filmowy na początku przypomina pole bitwy, a pan podobno nawet w najtrudniejszych momentach nie traci panowania nad sobą i nigdy nie podnosi głosu.
P.E.: W którymś z wywiadów Roman Polański, z którym zrobiłem osiem czy dziewięć filmów, powiedział, że lubi ze mną pracować, ponieważ w momentach, kiedy on traci nad sobą kontrolę, ja zachowuję spokój. Pewnie trochę tak jest.
PAP Life: A jaki był Andrzej Wajda?
P.E.: Andrzej był spokojny, ale dopiero po pierwszym tygodniu zdjęć. Początek był czasem wielkiego napięcia, kiedy jeszcze nie był pewien, czy to, co robimy, idzie po jego myśli. Kiedy wszystkie tryby się docierały, Andrzej się uspokajał i pracowało nam się przyjemnie i miło do końca.
PAP Life: Powiedział pan kiedyś, że operator to ciężki zawód. Zarówno w sensie fizycznym, jak i filmowym. Ale jeden z pana synów też został operatorem. Nie odradzał mu pan tej drogi?
P.E.: Jeden syn został operatorem, a drugi reżyserem. Trochę im to odradzałem, ale nie słuchali. Myślę, że doświadczenia życiowe są nieprzekazywalne i młodzi muszą je zdobyć na własną rękę. Jak mawiał mój dziadek: „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz”. (PAP Life)
Rozmawiała: Iza Komendołowicz
ikl/moc/ag/gn/
Paweł Edelman ukończył Wydział Operatorski w łódzkiej Filmówce. W 2003 roku nominowany do Oscara za zdjęcia w filmie „Pianista”. W 2005 roku laureat Hollywoodzkiej Nagrody Filmowej w kategorii „Operator roku”. Wielokrotnie współpracował z Romanem Polańskim („Pianista”, „Autor widmo”) i Andrzejem Wajdą (m.in. „Pan Tadeusz”, „Katyń”), a także z Władysławem Pasikowskim, Jerzym Stuhrem i Januszem Zaorskim. Zajmował się także realizacją reklam. Ma 66 lat. Od 13 września w kinach można oglądać film „Lee. Na własne oczy”, w którym jest autorem zdjęć.