Tomasz Gąssowski: we "Wróblu" chciałem zawrzeć małą prawdę o losie człowieka [WYWIAD]

2024-08-24 07:53 aktualizacja: 2024-08-24, 14:39
Piotr Rogucki, Jacek Borusiński. Fot. mat. prasowe/NEXT FILM
Piotr Rogucki, Jacek Borusiński. Fot. mat. prasowe/NEXT FILM
Tak jak tytułowy bohater "Wróbla" chciałby, by jego imieniem nazwano ulicę, tak mnie zależało, by zawrzeć w tym filmie choćby małą prawdę o losie człowieka – powiedział PAP reżyser, scenarzysta, kompozytor Tomasz Gąssowski. Jego pełnometrażowy debiut fabularny można oglądać od piątku w kinach.

"Wróbel" to opowieść o Remku (w tej roli Jacek Borusiński), dobiegającym czterdziestki kawalerze mieszkającym na prowincji. Mężczyzna pracuje jako listonosz, a w czasie wolnym gra w amatorskiej drużynie piłkarskiej. Niespodziewanie w jego życiu pojawia się dziadek (Krzysztof Stroiński). Starzec, który lata temu zostawił rodzinę, przebywa w miejscowym przytułku. Jest schorowany i wymaga stałej opieki. Mimo niechęci i wewnętrznego oporu Remek postanawia przyjąć dziadka pod swój dach. Pewnego dnia listonosz poznaje nową sąsiadkę. Pełna energii Marzenka (Julia Chętnicka) wywróci jego życie do góry nogami.

Film, którego dystrybutorem jest Next Film, powstał we współpracy z Amazon Prime Video.

PAP: Kiedy oglądałam pana film, nasunęły mi się dwa skojarzenia. Po pierwsze, z "Opadającymi liśćmi", ponieważ tak jak Aki Kaurismaki z czułością portretuje pan outsiderów. Po drugie, z "Musimy sobie pomagać" Jana Hrebejka, bo pan także skupia się na lepszej stronie człowieka. Któryś z tych obrazów jest panu bliski?

Tomasz Gąssowski: Nie widziałem żadnego z tych filmów, ale rzeczywiście kino czeskie i skandynawskie jest mi bliskie. Uważam, że czeskie filmy mają w sobie pewien urok i szlachetność. Nawet te, które są pozornie prostymi komediami.

PAP: Remek jest stoikiem, który przyjmuje ze spokojem to, co przynosi mu życie. Myślał pan o tej historii trochę jak o filozoficznej przypowiastce?

T.G.: Tak, choć zależało mi też, by oddać pełny realizm miejsca, w którym żyje główny bohater. Nie sądzę, żeby Remek był stoikiem z natury. On po prostu wypracował sobie tę postawę. W trakcie filmu odkrywamy, że jego dzieciństwo z dnia na dzień rozsypało się jak domek z kart. Musiał sobie jakoś poradzić w życiu, więc oswoił samotność. Żyje z dnia na dzień i wydaje mu się, że niczego mu nie brakuje. Okazuje się jednak, że życie przynosi mu niespodzianki. Rany, które wydawały się zabliźnione, nagle się otwierają. Przeszłość zaczyna wchodzić w życie Remka.

PAP: Jest bohaterem utkanym wyłącznie z pana fantazji czy ma swój odpowiednik w rzeczywistości?

T.G.: Cała ta historia jest wytworem mojej wyobraźni. Choć zdarzało mi się podpatrywać różne życiowe sytuacje. Każdy scenarzysta i reżyser czasami zauważy coś, co później włącza do filmu – jeden do jednego lub w sposób przetworzony. W przeszłości byłem trenerem piłkarskim. Mieszkałem pod Warszawą, gdzie spotykałem osoby o różnych charakterach, temperamentach. Podpatrywałem ich zachowania, postawy - tak powstał "Wróbel".

PAP: Samotność jako jeden z motywów filmu to efekt pandemicznych przemyśleń? A może napisał pan scenariusz znacznie wcześniej?

T.G.: Miałem różne momenty w życiu. Rzeczywiście był okres, gdy czułem się dość samotny, i chyba stąd wziął się ten temat. Scenariusz był gotowy przed pandemią, ale ona paradoksalnie pomogła mojemu tekstowi. Miałem więcej czasu, by go przejrzeć, poprawić, dodać pewne elementy. W trakcie pandemii pojawił się np. pomysł dotyczący szczoteczek do zębów. Nie chciałbym zdradzać, o co dokładnie chodzi. Zachęcam, by widzowie sami się o tym przekonali.

PAP: "Wróbel" ma kilka cech wspólnych z krótkometrażowym "Barażem", który zrealizował pan w 2016 r. W obu filmach pobrzmiewają echa fascynacji piłką nożną, a w głównej roli wystąpił Jacek Borusiński. Myślał pan o tym filmie jako o rozwinięciu tamtego?

T.G.: W Szkole Wajdy, gdzie rozwijałem scenariusz "Wróbla", zasugerowano mi, że powinienem najpierw zrealizować film krótkometrażowy. Początkowo wydało mi się, że to będzie skrócona wersja "Wróbla", ale w trakcie prac nad "Barażem" skierowałem się w stronę innego bohatera. Rzeczywiście oba te światy są podobne. Opowiadam o miejscach, które dobrze znam. Obsadzenie Jacka Borusińskiego we "Wróblu" było naturalne - świetnie zagrał w "Barażu" i odczuwał tę historię podobnie jak ja. Postać Remka pisałem z myślą o nim. Zresztą często krótkie metraże są poligonem eksperymentalnym. Jeśli sprawdzą się pewne rozwiązania, twórcy sięgają po nie również w swoich pełnometrażowych debiutach.

PAP: Nie tylko stworzył pan scenariusz "Wróbla" i przeniósł go na ekran, ale też odpowiadał pan za muzykę. Liczba aktywności wskazuje na to, że jest to film głęboko osobisty. Dlaczego właśnie tę historię chciał pan opowiedzieć widzom?

T.G.: Muzykę najprościej było mi napisać samemu, choć czasami totalna wolność i brak ograniczeń komplikują proces twórczy. Poczułem potrzebę ukazania świata, w którym spędziłem ponad dziesięć lat. Chciałem to zrobić w sposób zgodny z prawdą, bez lukru. Tam, gdzie mieszkałem, było bardzo przyjaźnie. Poznałem wiele wspaniałych osób. Bardzo dobrze wspominam również czas spędzony na boisku, gdzie jako trener bywałem prawie codziennie. Za każdym razem, gdy tam wracam, otrzymuję zastrzyk dobrej energii. Tak jak Remek chciałby, by jego imieniem nazwano ulicę, tak mnie zależało na tym, by zawrzeć w tym filmie choćby małą prawdę o losie człowieka.

PAP: Na jakim etapie dołączyli do obsady Julia Chętnicka i Krzysztof Stroiński?

T.G.: Krzysztof Stroiński był ukochanym aktorem mojej mamy. Pamiętam, że gdy byłem mały, oglądałem z nią "Daleko od szosy". Zachwycaliśmy się tą historią i jego rolą. Uważam, że jest wybitnym aktorem. Poza tym zależało mi, by dziadka Remka zagrał ktoś równie delikatny jak Jacek Borusiński. I o ile lubię angażować aktorów nieprofesjonalnych, wiedziałem, że w tym wypadku musi to być wysokiej klasy aktor. Jacek powiedział mi później, że Krzysztof, ucharakteryzowany na starszego, niż jest, rzeczywiście przypomina jego dziadka.

Dokładnie odwrotnie było z Julką Chętnicką. Miała być przeciwieństwem Jacka. Casting do roli Marzenki był długi i skomplikowany. Razem z moją partnerką Martyną Jakubiak, współreżyserką obsady, rozmawialiśmy z wieloma fantastycznymi aktorkami. Jedna z nich dobrze grała z Jackiem, ale przywodzili raczej skojarzenia z bratem i siostrą. Oboje byli do przytulenia, nie było między nimi "tego czegoś" – zderzenia światów, na którym tak bardzo mi zależało.

Kiedy pojawiła się Julka, już po pierwszym spotkaniu i Martyna, i ja byliśmy przekonani, że to jest nasza Marzenka. Później bohaterka kształtowała się w trakcie prób. To bardzo skomplikowana rola. Marzenka miała być prostą dziewczyną, ale nie prostacką. Potrzeba sporo wyczucia, by nie uczynić z niej stereotypowej, głupawej postaci. Julka doskonale zrównoważyła jej spryt szlachetnością.

PAP: Wspomniał pan, że mieszkał w małej miejscowości, jednak urodził się w Warszawie, tam chodził do szkoły. Skąd u pana zainteresowanie małymi społecznościami?

T.G.: Zawsze wydawało mi się, że jest coś pociągającego w domku stojącym na uboczu. Ciekawiło mnie, co się tam dzieje. Tak naprawdę do piątego roku życia mieszkałem w Konstancinie. Moja mama była lekarzem. Pracowała na dwa etaty, a ja większość czasu spędzałem z nianią. Pani, która się mną opiekowała – bardzo dobra, prosta kobieta – była dla mnie jak druga mama. Często zabierała mnie do siebie. W jej domu po raz pierwszy zobaczyłem adapter. U niej słuchałem Czerwonych Gitar i jadłem słoneczniki. Tam był prawdziwy dom.

PAP: Uwiera pana, że prowincja bywa pokazywana w polskim kinie w sposób wyższościowy?

T.G.: W ogóle uwiera mnie, gdy pojawia się jakakolwiek wyższość. Nie widzę powodu, by ktoś się nad kogoś wywyższał.

PAP: "Wróbel" właśnie wchodzi do kin, ale za panem już pierwsze spotkania z publicznością podczas festiwalu Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym, Ińskiego Lata Filmowego, festiwalu Solanin i Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu. Rozmawiając z widzami, obserwując ich reakcje, czuje pan, że spełniło się pana marzenie?

T.G.: Tak, to jest spełnienie marzenia. Zależało mi, by zrobić lekki film o sprawach ważnych, zachować balans między komediowością a obyczajowością. Szczerze mówiąc, nie było to łatwe. Cała ekipa musiała dobrze zrozumieć i zrealizować tę ideę. Chciałbym wspomnieć w tym miejscu o moim współpracowniku, wybitnym operatorze Wojtku Staroniu. Wiem, jak trudno jest poświęcić chęć zrobienia czegoś efekciarskiego na rzecz czegoś prostego. Jego "zwykłe" zdjęcia – które są bardzo dobre – wymagają najwyższego kunsztu.

Podobnie aktorzy muszą mieć wiele wyczucia, żeby się nie zagrywać na ekranie, ale po prostu być. Tak samo jest z muzyką. Musiałem powstrzymywać samego siebie, by zrobić skromną muzykę i za bardzo się nie rozwijać. Ten film tego nie potrzebował. Mam wrażenie, że wszystko to udało się osiągnąć.

Mieliśmy też wspaniałą scenografię, którą Ania Pabisiak zbudowała praktycznie od zera. Wcześniej domek Remka był ruderą z zapadającym się dachem, do której strach było wejść. Dzięki uprzejmości pani naczelnik poczty w Raszynie mieliśmy w filmie prawdziwą pocztę. Kręciliśmy też na boisku Sparty Jazgarzew, gdzie byłem trenerem. Cały ten świat został misternie zbudowany.

PAP: Pana film zakwalifikował się do konkursu głównego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Jakie to uczucie dla debiutującego reżysera znaleźć się w gronie najbardziej uznanych polskich twórców?

T.G.: To bardzo miłe. Zwłaszcza że wszystkie filmy, do których wcześniej robiłem muzykę, trafiały do Gdyni. Byłoby mi przykro, gdyby okazało się, że mój film nie dostał się do konkursu głównego. Zależało mi na tym i poczułem wielką ulgę, kiedy dowiedziałem się, że "Wróbel" powalczy o Złote Lwy.

PAP: Realizacja pełnometrażowego debiutu sprawiła, że nabrał pan wiatru w żagle i myśli o kolejnych filmach?

T.G.: W tych kwestiach jestem dość powściągliwy. Nie zależy mi na tym, żeby coś zrobić po to, żeby tylko to zrobić. Jeżeli już się do czegoś zabieram, chciałbym, by miało to jakiś wyraz, by było potrzebne. Oczywiście, mam kilka pomysłów na scenariusze. Są w różnych fazach rozwoju. Gdy opadnie kurz po premierze "Wróbla", wybiorę się – jak co roku - nad polskie morze. Spacerując po plaży, zacznę myśleć o tym, który z projektów - i czy w ogóle któryś - jest wart rozwinięcia. Znając siebie, pewnie zacznę w niedalekiej przyszłości coś kombinować. Ale nie potrafię jeszcze powiedzieć, co to będzie.

Rozmawiała Daria Porycka (PAP)

kgr/