Tomasz Sianecki: dbamy o to, żeby nasze relacje z politykami nie były najlepsze [WYWIAD]
Sam wiele razy zadawałem sobie pytanie, na czym polega fenomen „Szkła kontaktowego”. Pomyślałem, że jak znajdę odpowiedź, to po prostu stanę się genialnym twórcą telewizyjnym i będę raz na jakiś czas wymyślał genialne programy – mówi PAP Life Tomasz Sianecki, który współprowadzi "Szkło kontaktowe" od początku jego istnienia. Z okazji jubileuszu tej audycji ukazała się jego książka „Szklane ukłony. Moje 20 lat w Szkle kontaktowym”.

PAP Life: Mam w swoim otoczeniu wiernych fanów „Szkła kontaktowego”, dla których oglądanie ich ulubionego „Szkiełka” jest codzienną rutyną. Ale wszyscy to ludzie 70 plus, a nawet 80 plus. Czy to oznacza, że dzisiaj jest to program dla starszych ludzi?
Tomasz Sianecki: Nie ma się co oszukiwać - zdecydowanie telewizję oglądają ludzie bardziej starsi niż młodsi. Wiem, kto jest widzem „Szkła kontaktowego”, ponieważ w tej sprawie są prowadzone bardzo szczegółowe badania. Mam dane za wczoraj, kiedy prowadziłem program (9 stycznia - red.) i w każdej sekundzie oglądało nas dokładnie 701 tysięcy osób, a chwilami milion, milion dwieście. Z czego w wieku od 20 do 50 lat było około 100 tysięcy, czyli 1/7 wszystkich widzów, a 6/7 to byli ci starsi. Tak to teraz wygląda nie tylko w „Szkle”, ale w większości programów, ponieważ telewizję oglądają ludzie starsi. Na przykład grupa 16–30 lat w tej chwili właściwie kompletnie nie ogląda telewizji tradycyjnej, która nazywana jest linearną. Oni wybierają z niej niektóre treści, ale tylko wtedy, kiedy ukazują się w formie skróconej na innych platformach internetowych, social mediach, TikTokach, Instagramach, Facebookach.
PAP Life: „Szkło kontaktowe” pojawiło się na antenie TVN24 dokładnie 20 lat temu. Wydawać się mogło, że ten format był skazany na porażkę. Siedzi w studio dwóch panów, albo pan i pani, i gadają. Po prostu nuda. A jednak „Szkło” jest najlepiej oglądanym programem TVN24. Na czym według pana polega ten fenomen?
T.S.: Sam sobie to pytanie wiele razy zadawałem. I pomyślałem, że jak znajdę odpowiedź, to po prostu stanę się genialnym twórcą telewizyjnym i będę raz na jakiś czas wymyślał genialne programy. Na początku program trwał niecałe 20 minut, a w wakacje „Szkło” znikało na dwa miesiące z anteny. Oglądalność była śladowa, co specjalnie mnie nie dziwiło. Raczej byłem zaskoczony, że były jakiekolwiek telefony od widzów. Koledzy dość powszechnie uważali, że „Szkło” szybko zniknie z anteny. Przez te 20 lat program diametralnie się zmienił, ale zmienialiśmy go metodą ewolucyjną, a nie rewolucyjną.
PAP Life: I doczekaliście się nawet naśladowców. A najbardziej naśladują was ci, którzy najmocniej was krytykują. Za poprzedniej władzy w TVP Info był taki program „W tyle wizji”, teraz w TVP Republika jest „Piachem w tryby”.
T.S.: Oczywiście, że nikt się na źródło nie powołuje, ale my swoje wiemy i trochę łechce to naszą próżność. Jakiś trend w polskich mediach „Szkło” wytyczyło. Na pewno na samym początku było nam trochę łatwiej, ponieważ byliśmy jedyni na rynku. Teraz nawet w poważnych programach newsowych, publicystycznych pokazują to, co my co zapoczątkowaliśmy, czyli na przykład, co się dzieje tuż przed oficjalnym nagraniem. A materiały są ilustrowane piosenkami, które mają podkreślać znaczenie tego, co ktoś powiedział. Kiedyś robiliśmy sondy, czyli reporter wychodził na ulicę i zadawał jakieś pytanie. Z tego też już zrezygnowaliśmy, ponieważ stało się to bardzo popularne w innych programach. W związku z tym musimy się trochę bardziej trudzić.
PAP Life: Wydaje mi się, że siłą „Szkła” jest jego pewna oldschoolowość. Trochę jak kiedyś Kabaretu Starszych Panów. Chodzi mi o elegancję, spokój, dobre maniery. „Szkło” gdzieś zaspokaja te tęsknoty.
T.S. W „Szkle” są też panie i w ogóle kompletnie nie starsze. Oczywiście są też starsi panowie, do których ja się zaliczam i może Marek Przybylik - ale starsi panowie w sensie wieku. Natomiast myślę, że od panów Wasowskiego i Przybory to jesteśmy bardzo dalecy. Niestety. Chciałbym, żebyśmy byli tacy, jak oni. Czy jesteśmy oldschooolowi? Nie wiadomo, jak ten oldschool tłumaczyć. Czy old jest cool, czy stara szkoła. Bo zależy, gdzie postawić przecinek, gdzie zrobić przerwę w tym jednym słowie. Na pewno bywamy lekko staroświeccy, ale ja bym powiedział, że w takim lepszym tego słowa znaczeniu.
PAP Life: Wróćmy do początków. Jak to się wszystko zaczęło?
T.S.: Mój ówczesny szef, Adam Pieczyński, z wykształcenia iberysta, pewnie gdzieś na wakacjach 2004, które spędzał w Hiszpani albo Portugalii zobaczył w telewizji dwóch panów, którzy wieczorową porą omawiali najważniejsze wydarzenia dnia. Bez zadęcia, na luzie. Doszedł do wniosku, że u nas też można byłoby coś takiego zrobić. Zaproponował mi udział w tym programie, to znaczy powiedział, że ja z Grzegorzem (Miecugowem - red.) będziemy to prowadzili. Widocznie doszedł do wniosku, że dwóch radiowców to udźwignie, doda się do tego telefony i SMS-y od widzów i program gotowy. Właściwie nie było na ten temat dyskusji, czy nam się ten pomysł podoba, czy nie. Polecenie jest poleceniem, w związku z tym przyjąłem to jako kolejne wyzwanie zawodowe. Przyznaję, że niezbyt byłem z tego zadowolony, ponieważ nie za bardzo lubię pracować wieczorem. Program kończył się późno, a wtedy mieszkałem dość daleko od stacji, w związku z tym mój powrót do domu był bardzo opóźniony. Ale powiedziałem sobie: „Trzeba to robić, no to będę robił”. Grzegorz skonsultował z Arturem Andrusem, kto mógłby być komentatorem. Doszedł Robert Górski, Krzysztof Daukszewicz, Andrzej Poniedzielski i jakiś Jachimek, którego nie znałem. Pierwszy program prowadzili Grzegorz Miecugow z Krzysztofem Daukszewiczem. To był 25 stycznia 2005 roku, pamiętam, że to był wtorek. Natomiast drugi prowadziłem już ja z Jachimkiem.
PAP Life: Z tego składu został tylko pan i Tomasz Jachimek. Grzegorz Miecugow zmarł siedem lat temu, a półtora roku temu ze „Szkła” w atmosferze skandalu odeszli Krzysztof Daukszewicz, Artur Andrus i Robert Górski.
T.S.: To był najtrudniejszy moment w historii „Szkła” i najgorszy dzień w moim zawodowym życiu.
PAP Life: Ta historia wydarzyła się w maju 2023. Prowadził pan wtedy program z Krzysztofem Daukszewiczem, który pod koniec rzucił „Jaką dziś ma płeć?”. To zdanie bardzo osobiście odebrał Piotr Jacoń, który prowadził program po was. Wybuchła afera. Czego ta historia pana nauczyła?
T.S.: Przede wszystkim tego, że nie można doprowadzać, jeśli już dochodzi do takiej kryzysowej sytuacji, żeby dostarczać kolejnego opału innym mediom, które chcą się tą sprawą zająć. Myślę, że sprawy w ogóle nie było, gdyby nie to, że osobą, która przejmowała po nas antenę był Piotr Jacoń, rodzic dziecka transpłciowego. Ale jeśli już do takiej sytuacji doszło, to należało po prostu przeprosić i na tym zakończyć sprawę. Natomiast ona na początku zaczęła się tlić, potem gotować, później kitłasić przez kilka tygodni, ponieważ następowały wymiany informacji pomiędzy dwiema zwaśnionymi stronami. To narobiło bardzo dużo złej krwi naszemu programowi i nam wszystkim. Pewnie najlepiej by było, gdyby do tego nie doszło, ale niestety doszło. Udało nam się cały ten kryzys przetrwać i płyniemy dalej.
PAP Life: Rozmawia pan dziś z Piotrem Jaconiem?
T.S.: Żaden z nas chyba nie odczuwa takiej potrzeby.
PAP Life: „Szkło kontaktowe” to program na żywo, w związku z tym wszystko może się zdarzyć. Ma pan jakiś sposób, żeby nie dać się sprowokować i wybrnąć z nerwowej czy niekomfortowej sytuacji?
T.S.: Czasem jestem pytany, czy boję się na przykład tego, że ktoś zadzwoni i kogoś zwyzywa albo użyje słów powszechnie uważanych za obelżywe. Nie, kompletnie się tego nie boję, ponieważ jeśli rzeczywiście dochodzi do tego rodzaju sytuacji, to po prostu brutalnie przerywam tę rozmowę. Uważam, że jako gospodarz mam prawo do narzucania pewnych reguł zachowania. Natomiast najbardziej boję się takich historii mniej przewidywalnych, czyli tego, jak zadzwoni ktoś, kogo spotkało wielkie nieszczęście, kto nie potrafi sobie z tym poradzić. Wtedy nie można tej rozmowy przerwać i nie ma też właściwie recepty, którą można by zastosować, by tej osobie pomóc. Można ją tylko pocieszyć, próbować uspokoić. Natomiast, oczywiście, nie ma takiej możliwości, żebym np. matce samotnie wychowującej dziecko z niepełnosprawnością dostarczył kolejne trzy tysiące miesięcznie. Bo ani mnie na to nie stać, ani nie jestem w stanie czegoś takiego załatwić. Moja najdłuższa rozmowa na antenie trwała ponad pięć minut. Tamten widz był frankowiczem, skarżył się na system bankowy, mówił, że finansiści to złodzieje, wpędzają ludzi w spiralę zadłużenia. Powiedziałem, że jest mi bardzo przykro i chciałem tę rozmowę zakończyć. Ale wtedy ten pan zagroził, że jeśli się rozłączę, to on popełni samobójstwo. Przez kolejne minuty z nim rozmawiałem, doradzałem. W końcu udało mi się go uspokoić.
PAP Life: Telefonom i SMS-om od widzów poświęcił pan osobny rozdział w swojej najnowszej książce, „Szklane ukłony. Moje 20 lat w Szkle kontaktowym”, która miała premierę 15 stycznia. Bez wątpienia udała się rzecz nieprawdopodobna, bo widzowie „Szkła” tworzą pewnego rodzaju społeczność. Kiedyś Ludwik Dorn nazwał ich wykształciuchami i to określenie stało się niemal kultowe.
T.S.: Świętej pamięci Ludwik Dorn bez wątpienia ma wielkie zasługi w powstaniu takiej społeczności. Zresztą inni politycy też się do tego przykładali. Zwoływane spontanicznie zloty wykształciuchów odbywały się w różnych częściach kraju. Odwiedzali je regularnie Grzegorz Miecugow i Marek Przybylik. Mamy wspaniałych, wiernych widzów. Sam nie wiem, w jaki sposób, ale niektórym udaje się do nas dodzwonić wielokrotnie. Ale mamy też wielu antyfanów.
PAP Life: Politycy Zjednoczonej Prawicy za wami nie przepadali. Podobno to za sprawą „Szkła kontaktowego” przedstawiciele tej opcji przestali przychodzić do TVN i TVN24, a Jarosław Kaczyński powiedział nawet, że program należy zlikwidować. Jakie znaczenie dla programu miało to, kto był u władzy?
T.S.: Nasze relacje z politykami są różne, ale dbamy o to, żeby nie były najlepsze. Te 20 lat sprzyja podsumowaniom i refleksjom. Na pewno najtrudniej było za rządu Marka Belki. Bo to już było takie nudziarstwo. Po przetoczeniu się afery Rywina, nic się nie działo na rynku politycznym i wtedy naprawdę trzeba było dokładać wielkich starań, żeby zapełnić ten program.
PAP Life: Pokazujecie wpadki i potknięcia polityków. Ogarniają pana czasem wątpliwości, co się nadaje na antenę, a czego lepiej nie ujawniać, bo byłoby to przekroczeniem jakichś granic?
T.S.: Oczywiście, że tak. Nie śmiejemy się na przykład z tego, że ktoś jest ułomny i kuleje - to w ogóle byłaby już straszna sytuacja. Nie wchodzimy komuś do łóżka, w ogóle nie ingerujemy w sprawy prywatne. Jeśli mówimy o tym, że posłanka Koalicji Obywatelskiej wzięła ślub z naszym drugim kosmonautą i pokazujemy ich zdjęcia, to dlatego, że oni je sami opublikowali na powszechnie dostępnym Instagramie. Nie przyszłoby nam do głowy kupowanie zdjęć od paparazzi czy podawanie na antenie jakichś plotek. Ale jeśli ktoś działa w przestrzeni publicznej i palnie głupotę, pomyli Mickiewicza ze Słowackim, a my o tym powiemy, to czy robimy komuś krzywdę? Trzeba uważać na słowa, sami też popełniamy błędy i do tego się przyznajemy. Nikt z nas nie jest doskonały, ja też w książce przyznałem się do kilku błędów.
PAP Life: Zdarza się, że politycy sami dzwonią do pana i „sprzedają” jakiegoś newsa?
T.S.: Takie sytuacje się zdarzają. Ale przede wszystkim korzystam z telefonów od naszych reporterów i operatorów, bo oni też często do mnie dzwonią, kiedy zarejestrowali coś, co wydaje im się dla nas ciekawe. A jeśli dzwoni do mnie polityk, żeby zwrócić uwagę na jakieś swoje działanie, to oczywiście mogę się temu przyjrzeć. Ale czy to się ukaże na antenie, czy nie, to już zależy od całego zespołu redagującego. I tutaj pojawia się kolejny problem: żeby nie czynić sławnymi ludzi - powiedzmy - niezbyt mądrych. Wiem, że nie powinniśmy pokazywać kogoś ze względu na radykalizm poglądów, czy jakieś głupie wypowiedzi, ale czasami ulegamy tej pokusie i idziemy na łatwiznę. Zazwyczaj takie historie budzą największe zainteresowanie.
PAP Life: Policzył pan kiedyś, ile programów prowadził pan przez te 20 lat?
T.S.: Nigdy w życiu się tym nie zajmowałem, to Grzegorz Miecugow uwielbiał tego rodzaju zagadki. Teraz z reguły mam średnio trzy programy w tygodniu, czyli można powiedzieć, że w roku będę miał tych programów około 150–160. Wychodzi, że przez 20 lat było ich pewnie między 3 a 4 tysiące.
PAP Life: Siłą tego programu są charyzmatyczni prowadzący. Ale okazuje się, że jedni odchodzą, przychodzą nowi, a program wciąż jest chętnie oglądany. Kto tak naprawdę tworzy „Szkło kontaktowe”?
T.S.: Ten program tworzą osoby, które w nim występują. Tworzą go reporterzy TVN24, którzy w dużym stopniu dostarczają nam paliwa. Co więcej, tworzą go widzowie, reagujący na to, co dzieje się i w programie, i w rzeczywistości. Nie chcę wartościować, kto był ważniejszym, a kto mniej ważnym prowadzącym. Ale bez wątpienia strata Krzysztofa Daukszewicza i Artura Andrusa, których można nazwać ojcami założycielami „Szkła kontaktowego”, była bardzo istotna. Natomiast ten program tworzy taką swoją własną atmosferę, że przypuszczam - co nie jest dla mnie specjalnie przyjemne, bo lubimy o sobie myśleć, że jesteśmy niezastąpieni - że gdybym ja odszedł, czy ktokolwiek inny, to program by trwał. Nawet śmierć Grzegorza Miecugowa - a to była już gigantyczna strata, bo Grzegorz był naszym dyrektorem, osobą, która nadawała rytm temu programowi - nie spowodowało, że „Szkło” przestało istnieć. Podobnie jak odejście Marii Czubaszek, naszej wspaniałej komentatorki. Bo „Szkłem” jesteśmy my wszyscy. Oczywiście każdy z nas chciałby powiedzieć, że „Szkło” to on, ale tak nie jest. Każdy z nas wnosi bardzo wiele do „Szkła”. Jednak trzeba pamiętać, że „Szkło” wiele też daje.
PAP Life: A co panu daje?
T.S.: Świadomość tego, że jestem częścią tego programu. Że jestem istotny dla dużej grupy widzów TVN24, na co dowody znajduję. I w związku z tym daje mi to dużą satysfakcję zawodową.
PAP Life: Czy po tych wszystkich latach prowadzenia programu odczuwa pan pewien rodzaj niepokoju, czy tremy przed wejściem do studia?
T.S.: Zawsze jest pewien rodzaj niepokoju, bo w programie na żywo jest mnóstwo czynników nieprzewidywalnych, o czym już mówiliśmy. Zdarzyły się wydania bez scenografii, zawodziły komputerowe ustawienia, czasem komentatorzy pojawiali się dosłownie w ostatniej chwili, tuż przed początkowym sygnałem, a nawet na nim. Samodzielne prowadzenie „Szkła” śni mi się raz na jakiś czas. Ale przyznam się, że taki rzeczywiście wielki niepokój odczuwam przed 25 stycznia 2025 roku, kiedy będziemy w Teatrze 6. piętro występować na scenie. Chociaż też powinienem być do tego przyzwyczajony, bo już 96 takich przedstawień się odbyło. Ale to będzie przedstawienie z okazji 20-lecia. Nie dość, że dwugodzinne, to w dodatku transmitowane na antenie TVN24. Pojawi się mnóstwo gości, honorowych, specjalnych, będą spontaniczne wystąpienia. Ja już nie mówię, żeby to wszystko wyszło super, tylko żebyśmy nie za bardzo dali ciała.
PAP Life: Kto wpadł na pomysł, żeby „Szkło kontaktowe” wystawiać na scenie?
T.S.: Nie wiem. W każdym razie to pan Eugeniusz Korin pod koniec 2017 roku zadzwonił do mnie z taką propozycją. Nie było w żaden sposób określone to, co by to miało być, ale chodziło o to, żeby spróbować zaadaptować ten program na deski sceniczne. I to spotkało się ze sporym entuzjazmem ze strony zespołu. A ja też uważałem, że możemy spróbować, coś takiego robić. W końcu jednak mieliśmy w zespole aktorkę, kabareciarzy, stand-uperów, nawet piosenkarzy. No i robimy to już od maja 2018 roku. Występy na scenie to fajna rzecz, ponieważ wtedy rzeczywiście mamy bezpośredni kontakt z widzami. Wychodzimy też z tej strefy komfortu, czyli codziennego programu, bo jednak deski sceniczne to jest zupełnie co innego niż studio telewizyjne.
PAP Life: Zanim został pan dziennikarzem telewizyjnym, przez wiele lat był pan związany w radiową Trójką, a pana pierwszym szefem był Grzegorz Miecugow. Rozbawiła mnie historia, którą opisuje pan w książce, że kiedy zobaczył pan na radiowym parkingu samochód Miecugowa, a była to Łada 1500 - w latach 80. auto luksusowe, to pomyślał pan, że warto być dziennikarzem, bo się dużo zarabia.
T.S.: Szybko okazało się, że ten piękny samochód nie był jego, tylko jego teścia, a on nie miał żadnego. Przytoczyłem tę historię, bo wydała mi się nienajgorsza, ale z pewnością nie podchodziłem do tego zawodu merkantylnie. Raczej wydawało mi się, że to jest piękny zawód, do którego ja się nie za bardzo nadaję. A potem jakoś się okazało, że się odnalazłem i już dobrych kilkadziesiąt lat jestem dziennikarzem. Grzegorz Miecugow przewijał się przez całe moje zawodowe życie, a także dużą część prywatnego. To on mnie nauczył warsztatu dziennikarskiego.
PAP Life: Ostatnio coraz częściej pracę dziennikarza przejmuje sztuczna inteligencja, prasa drukowana zanika, telewizja tradycyjna nie ma długich perspektyw. Gdyby dziś jakiś młody człowiek zapytał pana, czy warto zostać dziennikarzem, to co by pan odpowiedział?
T.S.: Oczywiście tradycyjne media mają coraz mniejsze znaczenie. Ale za to są zupełnie inne środki przekazu, czyli YouTube, TikTok, Instagram, podcasty. Kiedy jadę samochodem, bardzo często już nie słucham muzyki, tylko wybieram podcast na temat, który mnie interesuje. Zmieniają się środki docierania do publiczności, natomiast mam nadzieję, że zasady panujące w tym zawodzie, czyli kwestia rzetelności, weryfikowania źródeł informacji pozostają te same. Wiadomo, że w tej chwili jest taki bożek szybkości, bycia pierwszym. Chyba zawsze to było, ale teraz jeszcze bardziej. Myślę jednak, że dla dziennikarzy jest jakaś przyszłość. W związku z tym wcale bym młodym ludziom tak mocno nie odradzał tego zawodu. Tym bardziej, że oni widzą, jakie te nowe media są i bardziej przystosowują do nowoczesnych metod niż my.
PAP Life: A pan myślał o swoim podcaście?
T.S.: Nie, natomiast kilka osób myślało o tym za mnie. Ale ja wolę koncentrować się na tym, co w tej chwili robię, żeby robić to jak najlepiej. A innych podsłuchuję. I niech tak zostanie. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ikl/ag/ep/
Tomasz Sianecki – dziennikarz radiowy i telewizyjny. Ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim oraz podyplomowe dziennikarstwo. Od 1987 pracował w radiowej Trójce, był jednym z prowadzących audycję „Zapraszamy do Trójki”. W 1997 roku rozpoczął pracę w telewizji TVN, w której prowadził wiele programów. W 2005 został jednym z prowadzących „Szkło kontaktowe”. 15 stycznia ukazała się jego książka „Szklane ukłony. Moje 20 lat w Szkle kontaktowym”. Ma 64 lata.