"Ten medal to coś największego, spełnienie marzeń, które zaczęły się 6-7 lat temu. Wówczas to było coś niemożliwego. Ja tak naprawdę 13 lat temu pierwszy raz zobaczyłem na żywo walkę boksu olimpijskiego. Gdy zaczynałem, to było coś niewiarygodnego, że ja będę na igrzyskach. Tym bardziej niemożliwe było, że zdobędziemy medal olimpijski" - powiedział PAP szkoleniowiec.
Przyznał, że to spełnienie marzeń, ale i wielkie wyrzeczenia.
"Nie widzę swojego synka, którego kocham najbardziej na świecie. Moja córeczka urodziła się trzy miesiące temu, a ja ją widziałem siedem dni. To jest moment, w którym są emocje, ale można je wyrzucić z siebie" - dodał szkoleniowiec.
Jak podkreślił, po walce Szeremety po prostu się rozpłakał. "To nie wstyd" - ocenił.
"Sam na siebie narzuciłem ogromną presję i wszyscy wokół mnie uwierzyli, że jesteśmy w stanie to zrobić. Będąc coraz bliżej tego pojedynku zacząłem się obawiać, czy jesteśmy w stanie to zrobić. Gdy Julka wygrała to puściły emocje, a nagle musiałem się zebrać i iść do walki Eli Wójcik" - relacjonował przebieg zdarzeń w niedzielne popołudnie w Paryżu.
Zapytany, komu dedykuje medal wskazał, że tej grupie osób, której zdjęcia ma w telefonie i zawsze na nie spogląda przed wejściem do ringu.
"Wtedy przypominam sobie, dla kogo to robię. To jest mój syn i córka, to jest mój tata, który nie doczekał tego sukcesu, bo zmarł niedawno na raka. To dzięki niemu zacząłem to wszystko. Nie doczekał spełnienia moich marzeń. Na zdjęciach są też babcia z dziadkiem, "Papa" Stamm, Andrzej Gmitruk i cała moja rodzina" - powiedział Dylak.
"Cieszę się ogromnie. Marzyłem o tej chwili" - dodał i się rozpłakał.
W środę w półfinale Polka zmierzy się z Filipinką Nesthy Petecio. "To bardzo trudna rywalka, ale Julka jest przygotowana. Przenosiny na obiekty im. Rolanda Garrosa tylko mogę nam pomóc. Julka uwielbia flesze, światła, muzykę. Ja także. Zaryzykujemy i będziemy walczyli o złoto, o pełną pulę. Będzie ciężko, ale się nie poddamy. Postaramy się na tenisowym obiekcie pokazać nawet lepiej niż Iga Świątek" - podkreślił szkoleniowiec.
Zarówno on, jak i drugi trener Kamil Gorząd nie kryli rozczarowania i złości z powodu wyniku drugiego ćwierćfinału z Polką w roli głównej.
Pójść w ślady Szeremety nie zdołała Elżbieta Wójcik. W ćwierćfinale kat. 75 kg przegrała na punkty z reprezentantką Panamy Atheyną Bylon 2:3 (28:29, 28:29, 29:28, 30:27, 28:29).
Zdaniem sędziów Polka była jednogłośnie lepsza w pierwszej rundzie. W drugiej czterech z pięciu arbitrów punktowało wygraną Bylon, a w trzeciej zdaniem trzech sędziów lepsza była pięściarka z Panamy.
"Zostaliśmy oszukani" - powiedział wprost Gorząd.
"Nie rozumiem, jak trzecią rundę trzech sędziów mogło wypunktować dla Panamki? Co oni tam widzieli? Chyba tylko jej ciosy po zatrzymaniu walki, gdy nie powinna już ich zadawać. Ela została ewidentnie skrzywdzona" - ocenił.
Dylak także był tego zdania.
"Dawno nie byłem tak pewny wyniku. Ela wygrała pierwszą i trzecią rundę. Powinniśmy tu już świętować dwa medale. Ten medal Julki to jednak początek odbudowy polskiego boksu. Mamy na to plan, pójdziemy za ciosem. Chcemy zbudować coś wielkiego. A Julka? Już przechodzi do historii, a może to zrobić jeszcze mocniej zdobywając tytuł mistrzyni olimpijskiej" - zaznaczył trener kadry.
Obaj trenerzy powiedzieli, że nie wiedzą, gdzie jest Ela, bo uciekła gdzieś po walce, z nikim nie chciała rozmawiać. Była bardzo smutna i zła z powodu werdyktu sędziowskiego.
"Tyle lat poświęciła, żeby zdobyć medal i go... zdobyła. Został jej jednak odebrany" - podsumował Dylak.
Z Paryża - Tomasz Więcławski (PAP)
sma/