PAP: Czy ku mglistym wybrzeżom Normandii przywiodła cię niechęć do upałów?
Krzysztof Varga: Owszem, choć miała w tym udział także Grażyna Plebanek, która skierowała mnie z moją przyjaciółką z Brukseli na najlepsze, jej zdaniem, mule na świecie, czyli do Normandii. Motywacja więc była pierwotnie gastronomiczna, ale potem, gdy już się nieco w regionie zakorzeniłem, pociągały mnie także wątki literackie i historyczne. Oczywiście pogoda też jest ważna - w Normandii zawsze można liczyć na chłodną bryzę. Nie przepadam za tropikami, nie pociąga mnie egzotyka, nie umiem się wylegiwać na gorących plażach, zawsze mnie ciągnęło do chłodnych miejsc - tam czuję się po prostu fizycznie lepiej. Po jakimś czasie rozszerzyłem obszar eksploracji o Bretanię i Pikardię. Jeździłem tam ucieczkowo - okazało się, że tam właśnie mogę się całkowicie oderwać od Polski i Węgier. Ta książka ["Ostrygi i kamienie" - PAP] w dużej mierze powstała po to, żeby nie pisać już o Europie Środkowej. Żeby znaleźć sobie kawałek świata, który nie będzie z nią związany, gdzie będę wolny od narodowych obsesji i traum, całego tego środkowoeuropejskiego wariactwa. Ta książka jest wynikiem wieloletnich podróży - 10 lat jeździłem tam bez zamiaru opisywania, oglądałem katedry, spacerowałem po miasteczkach, włóczyłem się nad morzem w kojącym poczuciu, że nic o tym nie napiszę. Stało się inaczej.
PAP: To kolejny esej podróżniczy, wcześniej pisałeś o Węgrzech...
K.V.: Tym razem powstała książka o bardzo szczególnej, odrębnej historycznie, językowo i klimatycznie północy Francji. Obserwacje z Węgier wynikały z moich osobistych relacji z tym krajem, rodzinnych koneksji, w "Gulaszu z turula" opowiadałem o kraju, który Polacy niby bardzo dobrze znają, ale tak naprawdę niewiele o nim wiedzą. A już na pewno pogrążeni we własnej martyrologii Polacy nie zdają sobie sprawy, że Węgry to jest także kraj z trudną historią, który ma własne traumy, swoje nieszczęścia. I w tym sensie książka o Bretanii i Normandii jest podobna - też chciałem tutaj przekroczyć taki cepeliowy sztafaż bagietek, cydru i camemberta i pokazać historię regionu, która wybija człowieka z pierwszego, sielskiego wrażenia.
PAP: Jakie traumy trapiły ten region Europy?
K.V.: Polacy widzą II wojnę światową we Francji przez pryzmat komediowego serialu "Allo Allo", sądzą, że największym problemem był brak pończoch, co zmuszało Francuzki do pracochłonnego rysowania kresek na łydkach, ale poza tym żyli sobie w tej Francji fajnie i luźno. Niewielu wie, że Normandia została niemal doszczętnie zniszczona w czasie II wojny. Dużo tych pięknych miasteczek, jak na przykład Saint-Malo, zostało kompletnie zbombardowanych. Po inwazji w Normandii alianci bezlitośnie bombardowali wszystkie zakątki, gdzie tylko jakiś Niemiec mógł siedzieć. Alianci też prowadzili w tamtym czasie wojnę totalną przeciwko Niemcom. Wiele szczęścia miał Paryż, którego niemiecki komendant zdecydował się, wbrew woli Hitlera, poddać miasto - tylko dlatego obyło się bez większych zniszczeń. Ale to, co działo się w Normandii w 1944 roku, to była krwawa łaźnia.
PAP: W tej historii Polacy mieli udział. Opisujesz cmentarz żołnierzy Maczka, pod opieką Republiki Francuskiej, gdzie żołnierze spokojnie spoczywają w bezpiecznej odległości od głównego nurtu polskiej polityki historycznej.
K.V.: Bo Normandia to także Maczuga, wzgórze 262, gdzie dywizja generała Maczka walczyła w bitwie pod Falaise. Jest tam też muzeum - wyjątkowo urocze - gdzie obsługa potrafi się przywitać nawet po polsku. Bardzo hołubią pamięć o polskich żołnierzach - jest pomnik dywizji, samego Maczka, muzeum. Muszę przyznać, że jako Polak dobrze się z tym czuję. Na Maczudze była krwawa rzeźnia, jak zresztą cała bitwa pod Falaise. Wszyscy wiedzą o lądowaniu w Normandii, jeśli widzieli film Spielberga, ale to była rekreacja w porównaniu z tym, co działo się w okolicach Falaise - wielka bitwa, w której alianci usiłowali zamknąć Niemców w gigantycznym kotle. Jak to określił marszałek Montgomery - alianci zamknęli Niemców w butelce, a Polacy przez parę dni sierpnia 1944 roku byli jakby jej korkiem.
PAP: Jednak jeśli chodzi o liczbę ofiar, to nie ma porównania z rzeźniami, które dokonały się tam podczas I wojny światowej.
K.V.: My patrzymy na I wojnę światową przez pryzmat uzyskania przez Polskę niepodległości, Legionów i tracimy z oczu to, że wydarzenia lat 1914-18 były może największą hekatombą w dziejach świata i na zawsze zmieniły postrzeganie wojen. Weźmy pole bitwy nad Sommą z 1916 roku – to akurat Pikardia, nie Normandia - gdzie zginęło po obu stronach około miliona ludzi - głównie Niemców i obywateli brytyjskiego imperium. Zwiedzanie pól bitew wytrąca widza z tej francuskiej sielskości, gdy uświadamiasz sobie, że te piękne krajobrazy przez wiele miesięcy spływały krwią i wnętrznościami. Suche liczby nie robią takiego wrażenia jak memoriał w Thiepval - coś w rodzaju ogromnego łuku triumfalnego - zbudowany w latach 30., poświęcony pamięci prawie 75 tys. ludzi, którzy zniknęli bez śladu - ich ciał nie odnaleziono lub były tak zmasakrowane, że nie dało się ich zidentyfikować. 75 tys. ludzi zniknęło bez śladu - nie umiem sobie tego nawet wyobrazić.
PAP: Właściwie cała historia Normandii jest dość dramatyczna...
K.V.: Wszyscy wiedzą o lądowaniu w Normandii, ale dla mnie ona była bardziej pociągająca jako kraj Normanów, jako lokalna potęga średniowiecza, która powstała z nawróconych najeźdźców. Wikingowie w pewnym momencie przestali gwałcić i rabować, przyjęli chrześcijaństwo i zaczęli odpierać ataki innych wikingów. Stąd też ruszył Wilhelm Bastard na Anglię, aby stać się Wilhelmem Zdobywcą. Dla mnie zaskoczeniem było to, że tak wiele pomników historii zrujnowała rewolucja francuska. Opactwa kojarzyły się rewolucjonistom z władzą kleru, bogactwem, opresją. W Normandii dostali absolutnego szału antyklerykalnego, rozbierali romańskie opactwa na budulec - zostały tylko malownicze ruiny.
PAP: Jeszcze w XIX wieku Bretania zachowywała odrębność od reszty Francji.
K.V.: Jednym z przewodników po regionie był dla mnie Gustaw Flaubert, który opisał swoją podróż po Bretanii z przyjacielem. Nie przełożono tego dotąd na polski, korzystałem z przekładu filologicznego, który przygotował dla mnie młody romanista z Uniwersytetu Gdańskiego Paweł Łapiński. Sięgałem do tej książki, żeby znaleźć klimat dawnej Bretanii, z połowy XIX wieku. Różnica ze współczesnością jest kolosalna - wówczas była to kraina bardzo biedna, nad ludnością ciągle wisiało widmo głodu. Zaskoczeniem było dla mnie, że Flaubert z przyjacielem często po drodze musieli wynajmować tłumacza, żeby dogadać się z miejscową ludnością, która posługiwała się wyłącznie bretońskim, czyli językiem celtyckim. Oni - Francuzi - podróżowali wtedy po Bretanii jak po obcym kraju.
PAP: Niektórzy znaleźli w Normandii spokój i spełnienie - na przykład Claude Monet.
K.V.: W Giverny poczułem, że ogrodnictwo może być lepsze od wszelkich religii, medytacji, filozofii Wschodu i tak dalej. W ogrodzie, który przez całe długie życie tworzył i uprawiał Monet, wszystko jest tak samo jak za jego życia. Działa tam fundacja, która pilnuje, żeby wszystko było na swoim miejscu, żeby rosły róże z oryginalnych odmian, takich jak u Moneta, żeby pergola stała w tym samym miejscu. Wchodzisz do ogrodu i możesz się poczuć jak 100 lat temu, bo Monet zmarł w 1926 roku, bardzo długo żył. Na końcu ogrodu przekraczamy mostek i wchodzimy do ogrodu japońskiego. I tam są nenufary. Te same, które malował Monet. To bardzo kiczowata emocja, która ogarnia człowieka, gdy widzi nenufary uwiecznione na tylu obrazach. To właśnie wtedy pojawiła się myśl, że bycie ogrodnikiem to jest ideał życia, ogrodnictwo wprowadza w twoje życie spokój, harmonię, porządek...
PAP: Tyle wątków historycznych i kulturalnych splata się w tych krainach, ale z największymi emocjami opowiadasz o dziełach ludzi, o których niemal nic nie wiemy.
K.V.: Najbardziej wzruszają mnie neolityczne menhiry stawiane w Bretanii w czasach, gdy Egipcjanie wznosili piramidy. Tam kwitła cywilizacja, a w Europie prości ludzie epoki kamienia wznosili tajemnicze głazy. Największe skupisko menhirów jest w Carnac, ale to jest miejsce turystyczne, głazy są ogrodzone i oblężone przez turystów. W różnych miejscach Bretanii, nad morzem, ale i w interiorze, można jednak znaleźć pojedyncze menhiry albo ich geometryczne zestawienia – dolmeny, czyli grobowce, oraz kromlechy, czyli układy kamieni wokół miejsca kultu. Ludzie, którzy je wznosili, nie zostawili po sobie spisanej historii, nie wiemy, w co wierzyli, czego się bali. Możemy przypuszczać, że znajdowali kamieniołom, ociosywali te głazy, toczyli na drewnianych rolkach i ustawiali w kontekście gwiazd pod kierownikiem szamana - tajemnica porusza wyobraźnię. W pewnym sensie oburzyło mnie, że w XIX wieku próbowano te menhiry chrystianizować, na przykład stawiając na nich krzyże, potem to zdjęto.
PAP: Piszesz, że w porównaniu z Bretanią i Normandią Polska to głęboka prowincja Europy. Trudno się nie zgodzić, choć dla niektórych to właśnie stanowi urok i siłę polskiej kultury.
K.V.: Numer polega na tym, że ja w ogóle nie wiedziałem, że to piszę. Samo wyszło - kompletnie nie myślałem, żeby przywoływać Polskę, wręcz przeciwnie. Zwrócono mi na to uwagę już po ukazaniu się książki, co mnie przeraziło, bo zrozumiałem, że mój problem z Polską tak głęboko we mnie siedzi, że nawet w Normandii nie ma od tego ucieczki.
Rozmawiała Agata Szwedowicz
Książka "Ostrygi i kamienie" ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. (PAP)
ep/