Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych z pozoru mogą wyglądać jak każde inne: wyborcy zakreślają pole na karcie do głosowania lub wciskają przycisk maszyny przy nazwisku wybranych kandydatów. W rzeczywistości jednak oddają głosy nie tyle na kandydatów, ile na elektorów danej partii. Są to szerzej nieznani partyjni działacze, którzy grupą są powoływani do Kolegium, gdzie mają oddać - i w większości są do tego zmuszeni prawem - swoje głosy na kandydata wskazanego przez większości wyborców w danym stanie.
Mimo że Kolegium Elektorów istnieje od początku istnienia Stanów Zjednoczonych, taki system wyborczy co cztery lata konfunduje zarówno zagranicznych obserwatorów, jak i samych Amerykanów. Kolegium zostało wprowadzone przez ojców założycieli zarówno jako bezpiecznik mający chronić przed wyborem niebezpiecznego demagoga, jak i po to, by zrównoważyć wpływy dużych i małych stanów.
Każdy ze stanów ma przydzieloną liczbę elektorów odpowiadającą liczbie reprezentantów w Kongresie USA (każdy stan ma dwóch senatorów, zaś liczba kongresmenów jest proporcjonalna do liczby ludności). Wyjątkiem jest stołeczny Dystrykt Kolumbii, który nie ma reprezentacji w Kongresie, lecz posiada minimalną liczbę trzech głosów elektorskich. Tyle samo mają najmniej ludne stany Ameryki - Wyoming, Dakota Północna i Południowa, Vermont i Delaware. Najwięcej głosów ma Kalifornia (56), Teksas (40), Floryda (30) i Nowy Jork (28).
Łącznie głosów jest 538, a w niemal każdym przypadku zwycięzca głosowania bierze wszystkie głosy elektorskie w stanie, w którym zwyciężył. Wyjątkiem są Nebraska i Maine.
W Nebrasce cztery głosy elektorskie otrzymuje ten, kto zwyciężył w danym stanie, zaś jeden - w okręgu wyborczym do Kongresu wokół największego miasta stanu, Omaha. W Maine jest podobnie, z tym że stan przydziela po jednym głosie dla zwycięzcy w dwóch oddzielnych okręgach.
Elektorzy zbierają się w poszczególnych stanach 17 grudnia i to właśnie wtedy wybierają prezydenta. Choć w 35 stanach prawo zobowiązuje elektorów do oddania głosu zgodnie z wynikiem głosowania w ich stanie, w reszcie z nich elektorzy teoretycznie mogą oddać głos, na kogo chcą. Takie przypadki zdarzały się wielokrotnie, zaś najwięcej elektorów - siedmiu - oddało głosy sprzeczne ze swoim mandatem w 2016 r. (pięciu przeciwko Hillary Clinton, dwóch - przeciwko Trumpowi). Nigdy dotąd "wiarołomni elektorzy" nie wpłynęli na wynik wystarczająco, by zmienić rezultat wyborów.
Aby wygrać wybory, zwycięzca musi uzyskać większość bezwzględną głosów elektorskich, czyli 270. Jeśli nie uda się to żadnemu z kandydatów (możliwy jest remis 269-269, albo gdy część głosów zdobędzie trzeci kandydat), prezydenta wybiera Izba Reprezentantów. Tak zdarzyło się tylko raz w historii kraju - w 1824 r. Izba wybrała wówczas Johna Quincy Adamsa, który pod względem głosów elektorów uplasował się na drugim miejscu (głosy te rozłożyły się na czterech kandydatów), lecz w wyborach w Izbie pokonał swojego przyszłego następcę Andrew Jacksona.
Taki scenariusz w roku obecnym nie jest wykluczony: na tym m.in. opierała się strategia Donalda Trumpa w 2020 r., który dążył do unieważnienia głosów elektorskich części stanów, w których - jak bezpodstawnie twierdził - doszło do fałszerstw wyborczych. Jeśli Republikanie utrzymają większość w Izbie, a Trump przegra wybory nie jest wykluczone, że dojdzie do powtórki. Niewykluczony jest też remis pod względem głosów elektorskich.
Choć w zdecydowanej większości przypadków wynik głosowania elektorów odpowiada woli wyrażonej przez większość wyborców, nie zawsze tak się działo. Poza rokiem 1824, stało się tak cztery razy, z czego dwa w najnowszej historii: w 2016 r. Trump wygrał mimo że większość Amerykanów zagłosowała na Hillary Clinton, zaś w 2000 r. w ten sam sposób wygrał George W. Bush w wyścigu z Alem Gore'em. Dwa poprzednie przypadki miały miejsce w XIX w., a prezydentami wybranymi przez mniejszość wyborców byli Benjamin Harrison w 1888 r. i Rutherford B. Hayes w 1876 r. Wszyscy reprezentowali Partię Republikańską. Do kolejnej powtórki omal nie doszło w 2020 r., kiedy do zwycięstwa Trumpowi zabrakło jedynie nieco ponad 40 tys. głosów w trzech stanach (Arizonie, Georgii i Wisconsin), mimo że w skali kraju Joe Biden zdobył aż 7 mln więcej głosów (4,5 pkt proc.).
Podobny scenariusz może z łatwością wydarzyć się w tym roku. O ile sondaże ogólnokrajowe wskazują w większości na niewielką przewagę Kamali Harris, to w siedmiu stanach kluczowych, gdzie zdecyduje się wynik Kolegium Elektorskiego różnice między kandydatami są minimalne. Możliwa jest zatem zarówno powtórka z 2016 r., jak i wygrana Harris mimo zdobycia większej liczby głosów przez Trumpa (ten drugi scenariusz jest nieco mniej prawdopodobny).
Konsekwencją istnienia Kolegium Elektorskiego - zwłaszcza w czasach politycznej polaryzacji - jest to, że w praktyce o zwycięzcy decydują mieszkańcy tylko tzw. stanów wahających się (swing states), gdzie żaden z kandydatów nie ma znaczącej przewagi. W tym roku jest to siedem stanów: Pensylwania (19 głosów elektorskich), Georgia (16), Karolina Północna (16), Michigan (15), Arizona (11), Wisconsin (10) i Nevada (6). Tam też niemal wyłącznie koncentruje się uwaga kampanii wyborczych.
W 2020 r. Biden wygrał we wszystkich z nich oprócz Karoliny Północnej. Harris, aby wygrać potrzebuje zdobyć poparcie przynajmniej trzech z nich (największe szanse ma w Michigan, Wisconsin i Pensylwanii).
Jeśli sondaże pomylą się o więcej niż 6 punktów procentowych w jedną lub drugą stronę, do tego grona mogą dołączyć Teksas (40), Floryda (30), Wirginia (13), Minnesota (10) i Nowy Meksyk (6). Mimo to, w stanach zdominowanych przez jedną lub drugą z partii, głosy milionów wyborców nie mają praktycznego znaczenia, a o wyniku wyborów decyduje wąska grupa wyborców w niewielkiej liczbie stanów.
Dlatego mimo iż jest on umocowany w konstytucji USA, system wyborczy jest krytykowany przez znaczną część wyborców, polityków i komentatorów co cztery lata, a kolejne badania pokazują, że większość Amerykanów chce likwidacji Kolegium. Według sondażu Pew Research za zmianą obecnego systemu i bezpośrednimi wyborami opowiada się 62 proc. wyborców.
Taki ruch wymagałby jednak zmiany konstytucji, do czego potrzebna jest zgoda 2/3 obydwu izb Kongresu oraz ratyfikacja przez legislatury stanowe 3/4 stanów, co w obecnych warunkach politycznych jest mało prawdopodobne. Inna próba reformy - zaproponowana w 2006 r. inicjatywa paktu zawartego pomiędzy poszczególnymi stanami i Dystryktem Kolumbii, na mocy którego zobowiązałyby się one oddawać swoje głosy elektorskie na kandydata, który otrzymał większość głosów wyborców - jak dotąd nie uzyskała aprobaty stanów posiadających większość głosów elektorskich.
Liczba głosów elektorskich według stanu: 3 - Alaska, Delaware, Dakota Południowa, Dakota Północna, Dystrykt Kolumbii, Vermont, Wyoming 4 - Idaho, Hawaje, Maine, Montana, New Hampshire, Rhode Island, Wirginia Zachodnia 5 - Nebraska, Nowy Meksyk 6 - Arkansas, Iowa, Kansas, Missisipi, Nevada, Utah 7 - Connecticut, Oklahoma 8 - Kentucky, Luizjana, Oregon 9 - Alabama, Karolina Południowa 10 - Kolorado, Maryland, Minnesota, Missouri, Wisconsin 11 - Arizona, Indiana, Massachusetts, Tennessee 12 - Waszyngton 13 - Wirginia 14 - New Jersey 15 - Michigan 16 - Karolina Północna, Georgia 17 - Ohio 19 - Illinois, Pensylwania 28 - Nowy Jork 30 - Floryda 40 - Teksas 56 - Kalifornia.
Z Waszyngtonu Oskar Górzyński (PAP)
osk/ fit/ mhr/ know/