Zagrała kultową „Trędowatą". Po 30 latach Elżbieta Starostecka wraca na duży ekran. "Zatęskniłam do sztuki, która daje ludziom nadzieję" [WYWIAD]

2023-12-01 10:12 aktualizacja: 2023-12-03, 12:53
Realizacja filmu pt. Trędowata, w reżyserii Jerzego Hoffmana. Nz. Elżbieta Starostecka i Leszek Teleszyński. Fot. PAP/Adam Hawałej
Realizacja filmu pt. Trędowata, w reżyserii Jerzego Hoffmana. Nz. Elżbieta Starostecka i Leszek Teleszyński. Fot. PAP/Adam Hawałej
Stała się popularna dzięki występom w „Czarnych chmurach” i filmie „Noce i dni”, ale status gwiazdy zyskała dzięki roli Stefci Rudeckiej w „Trędowatej”. Wydawało się, że po ogromnym sukcesie tego filmu Elżbietę Starostecką czeka wielka kariera. Tymczasem ona grała coraz mniej. Skupiła się na pracy w teatrze, wychowaniu dzieci i prowadzeniu domu. Po raz ostatni w filmie zagrała dokładnie 30 lat temu. Teraz niespodziewanie wróciła – można ją oglądać w komedii romantycznej „Uwierz w Mikołaja”. Nam Elżbieta Starostecka mówi, dlaczego tak długo nie grała w filmach i co akurat teraz skłoniło do powrotu przed kamerę. Zdradza też, że nie chciała grać w „Trędowatej” i jak próbowała się wymigać od tej roli.

PAP Life: Co takiego było w scenariuszu filmu „Uwierz w Mikołaja”, że postanowiła pani w nim zagrać po tylu latach? 

Elżbieta Starostecka: Kiedy przeczytałam ten scenariusz, nagle przypomniałam sobie lektury z czasów dzieciństwa, te wszelkie baśnie i opowieści, które miały na ogół szczęśliwe zakończenia. Lektury wieku dorastania coraz dotkliwiej uświadamiały mi, że życie rzadko bywa pasmem szczęśliwych zdarzeń i że jest w nim o wiele więcej zła niż w książkach dla dzieci. W pewnym momencie zorientowałam się, że prawdziwa sztuka to dramat, rozpacz i stracone złudzenia, a happy end to banał zarezerwowany dla dzieł niższego lotu. Wyznawałam ten pogląd przez długi czas, ale po wielu latach zatęskniłam do takiej sztuki, która daje ludziom nadzieję, poczucie, że nie jest tak źle, jakby się mogło wydawać i że jeszcze kiedyś na pewno będzie lepiej. Zawarta w scenariuszu tego filmu wiara w Świętego Mikołaja to wiara każdego z nas w samego siebie, w to, że stać nas na bezinteresowność, na sprawianie radości innym. Zdaję sobie sprawę, że w dzisiejszym świecie brzmi to trochę banalnie, żeby nie powiedzieć infantylnie, ale ktoś musi się odważyć na głoszenie takich banalnych prawd, żeby stały się one normą, a nie tylko marzeniem. Dlatego uznałam, że warto uczestniczyć w takim przedsięwzięciu, tym bardziej, że postać Eleonory urzekła mnie swoją nierealnością, płynnym przechodzeniem ze świata rzeczywistego w sferę wyobraźni. Ona jest nieodgadniona, niesie w sobie jakąś tajemnicę. Być może była artystką, która w pewnym momencie nieco odpłynęła, być może wielbicielką świata artystycznego, z którym się utożsamiała. Tęskni za kimś, kogo spotka po tamtej stronie. Wierzy, że tam będzie szczęśliwa, bo tam będzie happy end.
 
PAP Life: Dziś filmy kręci się inaczej niż wtedy, gdy pani dużo grała. Czy praca na planie czymś panią zaskoczyła?   

E. S.: Praca aktora w filmie polega na umiejętności skoncentrowania się w odpowiednim momencie i zagrania swojej sceny w taki sposób, żeby reżyser uznał to za zadowalające. Gramy radość, smutek, podekscytowanie, zagubienie, ale nie ma jednego sposobu na wrażenie tych uczuć. Każdy aktor grając tę samą scenę będzie ją realizował zupełnie innymi środkami, a rolą reżysera jest zadecydowanie, która z tych wersji jest zgodna z jego założeniami. Tak było zawsze i w tej mierze nic się na planie nie zmieniło. Zmieniła się oczywiście technika filmowania, ale to już jest dziedzina, w którą nie wnikam, bo to kompletnie inny zawód.

PAP Life: Grając Eleonorę pokazała pani nie tylko talent aktorski, ale też umiejętności wokalne. Nie wszyscy być może pamiętają, ale kiedyś uczestniczyła pani w festiwal w Opolu, wykonując piosenkę, którą skomponował pani mąż Włodzimierz Korcz. Występowała pani także w Kabarecie Starszych Panów. Co daje pani więcej satysfakcji – śpiew czy aktorstwo?

E. S.: Festiwalu w Opolu nie wygrałam, ale byłam laureatką plebiscytu opolskiego Koncertu Przebojów Studia Gama, a także kilku innych plebiscytów na piosenkę miesiąca czy roku, o czym zresztą dowiadywałam się z dużym opóźnieniem, bo czas miałam wypełniony pracą w filmie, teatrze, radiu i na estradzie, więc brakowało mi go na interesowanie się innymi sprawami. Kilkakrotnie byłam zapraszana do współpracy z panami Jeremim Przyborą i Jerzym Wasowskim, co poczytywałam sobie za niezwykły zaszczyt. Występowałam w dwóch odcinkach wznawianego w kolorze „Kabaretu Starszych Panów”, w telewizyjnej rewii „Pani X przeprasza” i w spektaklu „Gołoledź” z cyklu Teatr Nieduży, gdzie śpiewałam moje ukochane piosenki – „Nareszcie”, „Modlitwa o sen”, „Ja cię miły ucieleśnię” i „Tęsknię”. Każde zetknięcie się z obydwoma panami było dla mnie spotkaniem z wysłannikami z innego, lepszego świata, w którym obowiązywały reguły zachowania się i wysławiania odmienne od ogólnie obowiązujących. Kiedy zdawałam do szkoły aktorskiej, liczyłam na to, że będę dostarczała ludziom pięknych moją grą aktorską i nie przychodziło mi do głowy, że kiedykolwiek będę śpiewała na jakimkolwiek festiwalu. No, ale gdy ma się męża kompozytora, to mogą się przytrafić i takie niespodzianki. Nigdy jednak nie czułam się piosenkarką, tylko aktorką, która – jeśli zajdzie potrzeba – to zaśpiewa.     

PAP Life: To dlaczego właściwie przestała pani grać? Życie było ważniejsze niż praca? A może aktorstwo panią rozczarowało?

E. S.: Ja nigdy nie przestałam grać, wiele lat spędziłam w Teatrze Ateneum, chodząc na przedpołudniowe próby i grając w wieczornych spektaklach. Ale tym, którzy nie chodzą do teatru, wydało się, że rzuciłam aktorstwo dla rodziny. Na szczęście nie było takiej konieczności. Praca zawodowego aktora to z reguły głównie teatr, a film, radio i telewizja to okazjonalne dodatki. Te dodatki zdarzają się aktorkom o specjalności amantka liryczna o wiele częściej w latach młodości, rzadziej w wieku dojrzałym, dlatego w pewnym momencie moje występy na dużym ekranie stały się bardziej sporadyczne. W każdym razie granie w dalszym ciągu sprawia mi przyjemność.

PAP Life: W historii polskiego kina zapisze się pani jako Stefcia Rudecka w słynnej ekranizacji „Trędowatej”. Podobno tak bardzo nie chciała pani wziąć udziału w zdjęciach próbnych do tego filmu, że zdecydowała się pani w tym czasie na operację zatok…

E. S.: Prawdą jest, że po tym, jak zagrałam wiele ról z polskiej i światowej klasyki, trochę bałam się zmierzyć z literaturą, która – oględnie mówiąc – nie miała zbyt dobrej opinii wśród znawców. Robiłam więc rozmaite uniki i na zdjęcia próbne przyjechałam po operacji zatok, cała zapuchnięta. Jerzy Hoffman nie dał się jednak nabrać na moje wykręty i wkrótce otrzymałam wiadomość o pierwszych terminach przymiarek kostiumów. Wtedy pomyślałam, że chyba nie ma co walczyć z przeznaczeniem i od tego momentu skupiłam się na tym, żeby wywiązać się z powierzonej roli możliwie jak najlepiej. Nie miałam pojęcia, że zagranie Stefci Rudeckiej będzie się wiązało z aż takim oddźwiękiem publiczności i to nie tylko polskiej, ale też z wielu innych krajów. Właściwie do dzisiaj zdarza mi się, że podchodzą do mnie rozmaici obcy ludzie i opowiadają o wzruszeniach, jakie przeżyli, oglądając „Trędowatą”. Pewnie gdybym wiedziała, że tak się to wszystko potoczy, nie miałabym tylu obiekcji. Zresztą świetny reżyser, jakim jest Jurek Hoffman, zadbał o to, żeby nie przekraczać granicy dobrego smaku, do tego zaangażował całą plejadę wielkich nazwisk aktorskich, więc kiedy dziś oglądam ten film, nie mam prawa mówić, że czegokolwiek żałuję. Oczywiście mam świadomość, że dla szerszej publiczności mniej ważne jest to, co zagrałam przed „Trędowatą” i po „Trędowatej”. Ale takie są prawa rynku, więc nie mam co marudzić, bo i tak spotkało mnie w tym zawodzie więcej dobrego niż mogłam sobie kiedyś wyobrazić.    

PAP Life: A jakie swoje role pani ceni najbardziej?

E. S.: Jest ich sporo. Pierwszą moją dużą rolą zaraz po studiach była postać Kresydy w spektaklu „Troilus i Kresyda” Szekspira w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Rok później grałam już w łódzkim Teatrze Nowym, gdzie występowałam m.in. w komediach mojego ulubionego autora Aleksandra Fredry. Grałam Justysię w „Mężu i żonie”, Klarę w „Ślubach panieńskich” i Zosię w „Damach i huzarach”, a także Izę w „Rodeo” Aleksandra Ścibora-Rylskiego. Później w warszawskim Teatrze Rozmaitości była Anuncjata w musicalu Wojciecha Młynarskiego i Macieja Małeckiego i Maria Wiśnowska w „Czarnym romansie” Władysława Terleckiego. Jeśli chodzi o role zagrane w Teatrze Ateneum, to wymienię Zofię w „Grze miłości i śmierci” Romaina Rollanda, żonę Guskowa w „Garażu” Braginskiego i Riazanowa, Antoinette w „Libertynie” Schmitta, Martę Birling w sztuce „Pan inspektor przyszedł” Priestleya oraz Kamińską w „Szalbierzu” Spiro. Z ról w Teatrze Telewizji cenię tę w „Ondynie” Geneta, Ninę w „Maskaradzie” Lermontowa, Smugoniową w „Uciekła mi przepióreczka” Żeromskiego i Violę w „Wieczorze trzech króli” Szekspira. Myślę jednak, że najważniejszą i chyba najdojrzalszą rolę zagrałam w niemieckim serialu „Hotel Polanów i jego goście”. Postać Esther Polan, która w pierwszym odcinku jest beztroską, kilkunastoletnią dziewczyną, a w ostatnim, będąc już seniorką, ginie w obozie koncentracyjnym. Muszę jeszcze dodać rolę Teresy Kociełłowej w „Nocach i dniach” Jerzego Antczaka, bo to mój naprawdę ukochany film.
 
PAP Life: Większość wymienionych tu ról to te, które zagrała pani na scenie. Praca w teatrze jest dla pani ciekawsza niż w filmie?

E. S.: Nie będę szczególnie oryginalna, kiedy stwierdzę, że te doznania, jakie spotykają nas w czasie spektaklu, są nieosiągalne w żadnej innej formie uprawiania aktorstwa. Ktoś, kto nie grał w teatrze, nigdy nie pojmie, na czym polega magia tego miejsca, tej sytuacji, w jakiej znajduje się aktor i widz. To zresztą też najtrudniejszy sposób uprawiania tego zawodu. Bez dobrego opanowania rzemiosła nie ma co marzyć o prawdziwych sukcesach na scenie. W filmie zdarzają się świetne role tak zwanych naturszczyków, którym wystarcza osobowość i naturalność. Ale teatr to jest teatr. Poza tym film ma jedną prawie metafizyczną cechę. Otóż najważniejsza na planie jest kamera i ona jedne twarze kocha, inne mniej. Zdarza się, że ktoś niezauważalny w tłumie, dostrzeżony przez taką kamerę staje się kimś wyjątkowym, a inny, z pozoru niezwykły, zostanie przez tę kamerę zupełnie zignorowany. Nikt do końca nie wyjaśnił tego zjawiska, ale ono czasami decyduje o tym, kto stanie się gwiazdą ekranu, a kto tylko szeregowym aktorem.

PAP Life: W filmie „Uwierz w Mikołaja” ważnym motywem są różowe okulary. Czy pani patrzy na świat przez różowe okulary?

E. S.: Chciałabym nie zauważać wszystkiego tego, co brudzi obraz naszego bytowania, ale to niestety nie do końca jest możliwe. Wydaje mi się jednak, że granie w filmach takich jak „Uwierz w Mikołaja” może być symbolicznym zakładaniem różowych okularów na oczy widzów, którzy przynajmniej na czas trwania seansu, albo i trochę dłużej, uwierzą, że wszystko jeszcze dobrze się skończy.

PAP Life: Jak dziś wygląda pani świat? 

E. S.: Umiem cieszyć się tym, co było i jest, nie zamartwiać się tym, co się może przydarzyć. Bo przecież w dalszym ciągu codziennie może nas jeszcze spotkać coś nadzwyczajnie pięknego, tylko trzeba to umieć dostrzegać. Na szczęście cały czas to potrafię.  (PAP Life)

Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
ikl/ gra/ 
 
Elżbieta Starostecka - aktorka filmowa i teatralna. Najbardziej znana z roli Stefci Rudeckiej w filmie „Trędowata” Jerzego Hoffmana oraz Teresy Kociełło w „Nocach i dniach” Jerzego Antczaka. Ostatni raz na dużym ekranie pojawiła się 30 lat temu w epizodycznej roli w filmie „Przypadek Pekosińskiego”, a 10 lat temu grała w serialu „Lekarze”. Przez wiele lat związana z warszawskim Teatrem Ateneum. Jej mężem jest kompozytor i pianista Włodzimierz Korcz, z którym ma dwoje dzieci – syna Kamila Jerzego i córkę Annę Marię. 

mmi/